To nie jest – jak chce minister Radziwiłł – porządkowanie szpitali, to recepta na chaos. Diagnoza, jaką postawił minister zdrowia, że z systemu niezadowoleni są wszyscy, jest trafna. Tylko że proponowane lekarstwo jest jak trucizna
Rząd przyjął we wtorek kontrowersyjny projekt ustawy o sieci szpitali. Według jej zapisów szpitale zostaną podzielone na stopnie (podstawowy, specjalistyczny i wysokospecjalistyczny). Ponadto do sieci wchodzą szpitale pediatryczne, onkologiczne, pulmonologiczne i ogólnopolskie.
Te, które wejdą do sieci będą dostawały pieniądze ryczałtem i zagwarantowane finansowanie na 4 lata. Te, które się w sieci nie zmieszczą, mogą aplikować o kontrakt na dotychczasowych zasadach. Jest na to pula pieniędzy – 9 proc. środków przeznaczonych na leczenie szpitalne.
To prawdziwa rewolucja w zasadach finansowania. Jak pokazuje dotychczasowa praktyka, każdy błąd w finansowaniu szpitali odbija się na pacjentach.
Boją się tej zmiany i samorządy (właściciele szpitali publicznych) i prywatni właściciele niepublicznych, i lekarze ( głosy z izb lekarskich i związków zawodowych), a także dyrektorzy szpitali. Raczej nie słychać głosu pacjentów, ale oni wyrobią sobie zdanie dopiero, gdy planowana sieć wejdzie w życie, w 4 kwartale tego roku.
Część posłów PiS widzi jednak potencjalne zagrożenie - kiedy wyborcy doświadczą sieci, szanse ich partii w wyborach samorządowych mogą spaść.
Od października szpitale z sieci zamiast zapłaty za wykonane w ciągu miesiąca procedury dostaną stawkę ryczałtową za leczenie. Roczny budżet będzie obliczony historycznie, na podstawie wydatków NFZ na szpitale w 2015 r. Co kwartał NFZ będzie sprawdzał, czy szpitale pracują co najmniej tak intensywnie, jak w poprzednim okresie. Jakości tego leczenia nie ma jak sprawdzić – brakuje kryteriów jakościowych.
Według ministra zdrowia ryczałtowy sposób płacenia
skończy z dzieleniem pacjentów na lepszych i gorszych, bo szpital będzie leczył chorego zamiast kalkulować, które procedury przynoszą mu zysk, a które są nieopłacalne.
Według oponentów (np. poseł Andrzej Sośnierz z PiS) budżetowe zasilanie szpitala doprowadzi do tego, że
pacjent będzie traktowany jak koszt, więc szpitale zaczną przyjmować mniej chorych, lub odsyłać ich do innych placówek.
Dzisiaj, przy wszystkich wadach zasilania szpitali, każdy pacjent przynosi przychód, nawet jeśli okazuje się, że stawka za jego leczenie jest niższa od kosztu terapii.
Już w styczniu 1999 r. kiedy weszła w życie reforma Jerzego Buzka i kasy chorych płaciły za każdego leczonego w szpitalu pacjenta, ich liczba podskoczyła o kilkadziesiąt proc. Żeby ochronić ograniczony budżet kas chorych pojawiły się limity przyjęć. Sprawa zapłaty za leczenie pacjentów ponad te limity do dziś nie została uregulowana zadowalająco.
Minister zdrowia liczy, że budżetowy sposób opłat pozwoli na unikanie niepotrzebnych hospitalizacji i ograniczy liczbę przyjmowanych pacjentów.
Na pewno ograniczy, ale czy tylko do tych, którzy naprawdę nie wymagają leczenia szpitalnego?
91 proc. pieniędzy przeznaczonych na leczenie szpitalne ma zostać rozdysponowane do szpitali, które znalazły się w sieci. Na tę listę, która ma się pojawić do 27 czerwca, wejdą szpitale spełniające kryteria ustalone w ministerstwie zdrowia i wg niego zapewniające społeczeństwu bezpieczeństwo zdrowotne.
Kryteria ustalone w ministerstwie są sztuczne, wymieniają oddziały, jakie mają mieć szpitale pierwszego stopnia, miejskie i powiatowe.
Problem w tym, że ogromnie dużo szpitali ma oprócz tych wymaganych oddziałów jeszcze inne.
Przez kilkanaście lat od reformy prawie każdy z nich starał się rozwinąć profil działalności tak, by dochodowe dziedziny medycyny zarabiały na te przynoszące straty, np. tworzył kardiologię inwazyjną, by utrzymać internę. Teraz los całego szpitala stanie pod znakiem zapytania, jeśli przynoszące dochód oddziały do sieci nie wejdą i zostaną w nim same przynoszące straty.
Ustawa nie zlikwiduje żadnego szpitala – zarzekają się urzędnicy ministerstwa zdrowia. Ustawa nie, ale strumień pieniędzy kierowany do tych szpitali może to zrobić.
Ustawa pozornie nie dyskryminuje też szpitali niepublicznych, ale warunki jakie stawia, pozostawiają poza siecią prawie wszystkie prywatne.
Po to, by szpital znalazł się w sieci, musi mieć kontrakt z NFZ na szpitalny oddział ratunkowy lub całodobową izbę przyjęć od 2 lat. Ten warunek automatycznie eliminuje z sieci małe lecznice, wykonujące planowane zabiegi jednego dnia, jak np. operacje zaćmy.
Do zaćmy mamy najdłuższe kolejki w Europie, liczba chorych będzie się powiększać z roku na rok, bo zaćma związana jest z wiekiem, a w starość wchodzi powojenny wyż demograficzny.
Takim placówkom pozostaje, jak dotychczas, finansowanie publiczne drogą konkursu ofert. Problem w tym, czy starczy dla nich pieniędzy. Do podziału drogą konkursów pozostanie ok. 3 mld zł.
W konkurencji o te środki staną te oddziały szpitali publicznych, które nie znajdą się w sieci i wszystkie niepubliczne, wykonujące jeden rodzaj działalności, jak operacje zaćmy, wstawianie endoprotez, kardiologia inwazyjna. Żadna z tych placówek nie może być pewna, że dostanie kontrakt.
Kiedy wojewódzkie oddziały NFZ zaczęły się przymierzać do dzielenia pieniędzy według nowych zasad, okazało się, że
np. na Śląsku ze 140 szpitali mających dziś kontrakt z NFZ do sieci w całości wejdą 22,
reszta będzie musiała uzupełniać swoje dochody aplikując o pieniądze drogą konkursów. Bardzo wątpliwe, czy pieniędzy starczy na utrzymanie ich dotychczasowego stanu posiadania.
Przez kilkanaście lat władze publiczne przekonywały, że nieważna jest forma własności szpitala, ważne, na co wydawane są publiczne pieniądze. Pacjentowi wszystko jedno, czy leczy się w prywatnej czy publicznej lecznicy, skoro za jego leczenie płaci NFZ.
Przez te lata powstawały nowe placówki, prywatni inwestorzy wykładali pieniądze, by zarobić na leczeniu. Fakt, że dynamicznie rozwijały się te dziedziny medycyny, które przynosiły największy dochód.
Zjawisko „spijania śmietanki”, czy „wybierania rodzynek” zostało zauważone już dawno temu. Widać to na przykładzie chociażby placówek kardiologii inwazyjnej, czyli nowoczesnego leczenia ostrych zawałów serca.
Błędem poprzednich polityków było to, że rozwój tego typu placówek powstawał bez żadnego planu i w niektórych miejscach jest ich nadmiar. Ale próba naprawy tego błędu przez automatyczne wyeliminowanie ich z publicznego finansowania będzie następnym błędem.
Ustawa o sieci nie wychodzi bowiem od potrzeb zdrowotnych społeczeństwa na danym terenie.
Czy teraz inwestycje prywatne należy traktować jak koszt utopiony, a luki w usługach medycznych, jakie się ujawnią po wyeliminowaniu tych placówek, trzeba będzie uzupełniać nowymi inwestycjami w szpitalach publicznych? To będą dodatkowe koszty dla podatników, powstałe wyłącznie z przyczyn ideologicznych.
- Alternatywą dla sieci szpitali byłby upadek wielu publicznych placówek – powiedział Konstanty Radziwiłł.
I to pokazuje, że głównym powodem stworzenia sieci jest konieczność zmieszczenia się w dramatycznie niskiej puli pieniędzy. Część środków wydawanych dotąd na leczenie w mniejszych placówkach prywatnych zostanie przesunięta do szpitali publicznych, a część zaoszczędzona dzięki zmniejszeniu liczby leczonych w szpitalach.
Nie byłby to błąd, gdyby punktem wyjścia były potrzeby zdrowotne społeczeństwa, a nie próba dalszego oszczędzania na i tak biednym systemie zdrowia.
Alternatywą dla tej rozpaczliwej sytuacji mogłoby być również zwiększenie nakładów, ale tutaj rząd poprzestał na obietnicach. Do 2025 r. mają wzrastać stopniowo. Na razie nic nie wzrasta.
Ustawa o sieci rodzi więcej zagrożeń dla pacjentów, niż spodziewanych korzyści.
Ale rząd już podjął decyzję, a niebawem nad ustawą pochyli się parlament. Diagnoza, jaką postawił minister zdrowia, że z systemu niezadowoleni są wszyscy, jest trafna. Tylko że proponowane lekarstwo jest jak trucizna.
Komentarze