Pacjent zero zaraził się jedząc tzw. ciepłe mięso dzikich zwierząt. To nie pierwszy raz. W ten sam sposób w 2002 roku rozpoczęła się epidemia SARS, która sparaliżowała Chiny i zabiła łącznie ok. 700 osób. Liczba ofiar wirusa z Wuhan to dziś już 82 osoby. Sytuację pogarsza fatalne zachowanie chińskich władz [Najnowsza mapa epidemii]
Kiedy pierwszy raz trafiłam do Chin w 2007 roku, podczas wizyty w hipermarkecie w Chongqing uderzył mnie widok czegoś, co, jak się później dowiedziałam, jest chińską normą: tak zwanego “ciepłego mięsa”. Hipermarket po prostu nie mógł go nie sprzedawać - równie dobrze mógłby wówczas wcale nie prowadzić działu mięsnego.
“Ciepłe mięso” to mięso rozbierane na miejscu: pół wiszącej z haka krowy, bądź innego zwierzęcia, z którego na bieżąco, na żądanie klientów, odcinane są odpowiednie kawałki. To sprzedawane w siatkach, pozbawione skorupy, wymęczone i ledwo ruszające się żółwie. To (ledwo) żywe, polewane wodą kraby o związanych żyłką szczypcach. To też ustawione przed wejściem do restauracji klatki z kurami, kaczkami, gęsiami i królikami, spośród których klient samodzielnie wybiera zwierzę, któremu kucharz na zapleczu poderżnie gardło i które kelner dostarczy mu później na talerzu.
Chińczycy kochają “ciepłe mięso”. Wydaje im się, iż mają wówczas jako konsumenci największą kontrolę nad jego świeżością. A świeżość składników to w Chinach częste - czasem graniczące z obsesją - hobby zarówno jedzących, jak i gotujących. Hobby, które nie zostawia miejsca na refleksję nad minimalizacją niepotrzebnego zwierzęcego cierpienia.
“Ciepłe mięso” - nie po raz pierwszy zresztą - okazuje się mieć bardzo wysoką cenę również dla ludzi, nie tylko dla zjadanych zwierząt. I nie chodzi o cenę liczoną w yuanach.
Nowy koronawirus - oznaczony jako 2019-nCoV - został zidentyfikowany 7.01.2020 przez chińskie władze w mieście Wuhan w środkowych Chinach. Należy do tej samej rodziny wirusów, co wirus zwykłego przeziębienia, MERS i SARS. Wywołuje gorączkę i objawy - głównie, ale nie tylko - ze strony górnych dróg oddechowych: kaszel, ból gardła, katar. Symptomy mogą rozwinąć się w zapalenie oskrzeli i/lub płuc, którego nie da się leczyć antybiotykiem i które może być śmiertelne dla osób o osłabionej odporności, zwłaszcza osób starszych. Odnotowano już ponad 2868 zachorowań w Chinach kontynentalnych i ponad 40 przypadków w 13 miejscach poza Chinami. Ponad 80 osób zmarło z powodu choroby wywołanej wirusem.
Oprócz miłości do “ciepłego mięsa”, warto bowiem wspomnieć o obiegowym dowcipie, z którego śmieją się sami Chińczycy: “mieszkaniec Kantonu zje wszystko, co ma cztery nogi i nie jest krzesłem oraz wszystko, co lata i nie jest samolotem”.
Dziwne przysmaki, które większość Europejczyków przyprawią o dreszcz obrzydzenia, wróciły w Chinach do mody wraz z bogaceniem się społeczeństwa: niedźwiedzie łapy, zupa z płetw rekina, węże, nietoperze, małpi móżdżek i egzotyczne ryby. Kiedyś trafiały na wystawny, cesarski stół, dziś na talerze nowobogackich smakoszy. Bo chińska kultura jedzenia to również metoda na pokazanie swojej pozycji finansowej, niejednokrotnie stosowana w duchu “zastaw się, a postaw się”, by zdobyć “twarz”, czyli szacunek postronnych lub wdzięczność gościa, który świadom tego, jak wystawnie go potraktowano, odwzajemni się tą, czy inną przysługą.
“Ciepłych targowisk", gdzie sprzedawane są żywe - czasem dzikie - zwierzęta a mięso jest "ciepłe", czyli świeże, nie do końca pozbawione krwi i nie przechowywane w chłodniach, są w Chinach miliony.
“W takich warunkach, w Chinach to zawsze jest pytanie »kiedy«, a nie »czy« epidemia wybuchnie” - mówi dr Katarzyna Sarek z Zakładu Japonistyki i Sinologii UJ. “No i jak bardzo będzie groźna”.
Dlatego informacja, że najnowszy koronawirus przeniósł się ze zwierząt na człowieka najprawdopodobniej właśnie za pośrednictwem mięsa lub owoców morza zakupionych na “ciepłym targu” w Wuhan nikogo specjalnie nie zdziwiła. Pojawiły się doniesienia, że nosicielami mogły być węże. To również nie zaskakuje: w środkowych Chinach spożywa się je w dużych ilościach. Ponoć mogły to być również nietoperze - jak w przypadku SARS. Możliwe - nietoperze również się zjada. Najchętniej w zupie.
Co więc zadziwia, skoro nie samo źródło epidemii? Że Chiny nie odrobiły lekcji.
Bo to nie pierwszy raz, kiedy epidemię wywołał wirus, którym tak zwany pacjent “0” zaraził się jedząc “ciepłe mięso” dzikich zwierząt. W dokładnie ten sam sposób w 2002 roku rozpoczęła się przecież epidemia SARS i zatrzymała życie gospodarcze i społeczne całego kraju na długie miesiące. SARS zabił łącznie ok. 700 osób. Po opanowaniu epidemii władze Chin wprowadziły zakaz sprzedaży zarówno dzikich zwierząt, jak i ich mięsa. Zakaz nie utrzymał się jednak długo. Być może sami urzędnicy zatęsknili za tym, by przymilający się do nich biznes mógł ich rozpieszczać delikatesami z chińskich łąk i mórz.
Na źródle epidemii podobieństwo pomiędzy obecną sytuacją a sytuacją z przełomu lat 2002/2003 się nie kończy.
“Schemat reakcji jest bardzo podobny” - mówi dr Sarek. “Wówczas władze zwlekały z jakąkolwiek reakcją przez dobre cztery miesiące, teraz przez jeden. Jeden, ale kluczowy, zwłaszcza, gdy wziąć pod uwagę kalendarz i związane ze świętowaniem Chińskiego Nowego Roku migracje ludności”.
Doniesienia o tym, że coś złego dzieje się w Wuhan pojawiły się już na początku grudnia 2019 roku. Ale władze Wuhan kazały się nie niepokoić, twierdząc, że sytuacja jest pod kontrolą a sama choroba - niegroźna.
Policja aresztowała 8 internautów w związku z “rozsiewaniem plotek” na temat wirusa. W międzyczasie wirus swobodnie się rozprzestrzeniał.
Dwa dni przed tym, jak władze miasta zostały zmuszone wydać oficjalny komunikat stwierdzający, że mają do czynienia z groźną epidemią, w mieście zorganizowano masową imprezę dla 40 000 rodzin. Była loteria i pobito rekord w ilości wydanych podczas wydarzenia posiłków. W samym dniu ogłoszenia komunikatu, oficjele z Wuhan postanowili … rozdać też 200 000 biletów na imprezy związane ze zbliżającym się Chińskim Nowym Rokiem. Władze w Pekinie poparły swoich podwładnych: z rządowej telewizji płynął uspokajający przekaz o tym, jak niegroźne jest wirusowe zapalenie płuc i jak świetnie Wuhan radzi sobie z sytuacją.
Niepodejrzewający niczego ludzie, w tym ponad milion studiujących w Wuhan studentów z rozmaitych zakątków Chin, rozjechali się więc do domów na święta, zabierając wirusa ze sobą.
O przypadkach zachorowań w innych miastach długo było dziwnie cicho. Wirusa zanotowano w Japonii, Tajlandii, Wietnamie a w Chinach, poza Wuhan … nic. Do czasu. Do czasu, kiedy doniesienia o zachorowaniach na terenie w zasadzie całego kontynentu nie pojawiły się - potwierdzone - w hongkońskich mediach. Dopiero wtedy lokalne władze innych miast Chin zdobyły się na odwagę, by przyznać, że one też mają problem.
W tej chwili sytuacja jest patowa. Prawie 60 milionów osób przebywa na terenach objętych kwarantanną i ograniczeniami ruchu. Wydłużono ferie zimowe, nie ma jeszcze daty rozpoczęcia zajęć na uniwersytetach. W całym kraju odwołano wszelkie imprezy masowe.
Kiedy w wigilię Nowego Roku zadzwoniłam do przyjaciela w Hangzhou z życzeniami, z charakterystycznym śmiechem wyrażającym zakłopotanie przyznał, że w zasadzie jemu i całej rodzinie nie zostaje nic innego, niż obejrzeć noworoczną galę w państwowej telewizji. Wszędzie pusto, cicho i nie ma się co bez sensu szwendać.
Zaczyna brakować wszystkiego. Lekarze pracują bez właściwych maseczek ochronnych, bo tych zabrakło. Wiadomo, że wirus zabrał już co najmniej dwóch spośród nich. Brakuje testów na obecność koronawirusa: nawet wszechmocny Xi Jinping nie wstrząśnie ich przecież z rękawa.
Media społecznościowe obiegają nagrania ze szpitali w Wuhan: tłumy spanikowanych ludzi próbujących doczekać się pomocy, śmiertelnie zmęczone pielęgniarki, lekarze na skraju wyczerpania krążący pomiędzy leżącymi na podłodze ciałami, czasem szczelnie zamkniętymi w białych workach.
Ekipę hongkońskich dziennikarzy, którzy weszli do jednego ze szpitali w mieście na chwilę przed blokadą - aresztowano. Nakazano im usunąć całość nagranego materiału, zarekwirowano telefony komórkowe.
W sieci pojawiają się filmiki z różnych miejsc, na których widać upadających nagle na ulicy ludzi, którym z ust płynie krew. Zabierają ich karetki, z których wyskakują ludzie w charakterystycznych, białych kombinezonach. Nic nie wiadomo: skąd te filmiki, czy prawdziwe, kiedy powstały. Narasta tylko panika spowodowana całkowitą dezinformacją i brakiem zaufania do komunikatów władz.
Prezydent Xi ogłosił gotowość własną i całego kraju, by sprostać temu wyzwaniu. Wzywa do narodowej jedności. Dla wielu Chińczyków jest ostatnią nadzieją - choć przecież wiedzą doskonale, że jest też sworzniem patologicznego systemu, w którym żyją. Są rozgoryczeni bezczelnością i kłamstwami lokalnych władz, skarżą się na ich nieudolność, nieobecność i brak reakcji.
Prawda jednak jest taka, że lokalne władze nie reagują z lęku, by nie ściągać na siebie wzroku i gniewu Pekinu. Uciszają dziennikarzy, wyłuskują problematycznych internautów - do czego mają niesamowicie skuteczne narzędzia. Priorytetem jest tłumienie sygnałów o jakichkolwiek pojawiających się problemach.
W serwisie społecznościowym Douban, gdzie zarejestrowanych jest ponad 200 milionów użytkowników, w wątku z recenzjami i rozmowami o serialu HBO “Czarnobyl” zaczęły pojawiać się “nieprawomyślne” głosy: “Dopiero teraz zrozumiałem ten serial. U nas władza zadziałałaby tak samo.”, “Nie mamy Czarnobyla, mamy koronawirus a władza zachowuje się identycznie.” Chińska cenzura szybko wyłapała i usunęła całą tę nitkę tematyczną. Piszący mogą zapewne spodziewać się rozmów z policją na okoliczność “siania zamętu”.
Teraz z kolei sieć obiega nagranie tzw. “Zwykłego Człowieka z Wuhan”, który wystosował apel do międzynarodowej publiczności. I mówi jasno: my, Chińczycy, doskonale wiemy, jaka jest nasza władza. Ale wiemy też, że nic nie możemy z tym zrobić. Dlatego zajmujemy się swoim małym życiem, nie miejcie nam tego za złe. Teraz jednak potrzebujemy pomocy - z każdej możliwej strony.
Potrzebują, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. SARS i epidemię, którą wywołał trzymano w tajemnicy tak długo, jak było to możliwe. Dopiero gdy wojskowy lekarz Jiang położył na szali cały swój dorobek i autorytet, a jego apel obiegł opozycyjne media na południu Chin, sprawa ujrzała światło dzienne i doczekała się reakcji władz.
Ale 2020 rok to nie rok 2002. Dziś chińska władza ma nieskończenie więcej narzędzi kontroli społecznej: rozbudowany system cenzury w internecie, system otwartej inwigilacji cyfrowej. Zlikwidowała jakkolwiek krytyczną wobec niej prasę i poradziła sobie z niewielkimi kieszonkami swobody obywatelskiej, które zdążyły wykiełkować w kraju podczas “odwilży” trwającej do końca rządów przewodniczącego Hu - bezpośredniego poprzednika obecnego prezydenta Chin, Xi Jinpinga.
Z tej perspektywy, symptomatyczny wydaje się przypadek z Nankinu, który rozgrzał w niedzielę 26.01.2010 Twittera. Ostatnie badania wykazały bowiem, że koronawirusem można się zarazić, również kiedy jest jeszcze w okresie inkubacji, czyli od osób, które są zakażone, ale nie wykazują jeszcze żadnych symptomów choroby. Wobec tego - jak donosił Twitter - w Nankinie władze prześledziły minuta po minucie trasę i życie jednego z zarażonych koronawirusem i podały do publicznej wiadomości: sklepy, w których był, restauracje, w których jadł, środki transportu, którymi na przestrzeni trzech dni przed pojawieniem się objawów się poruszał. Każda osoba może teraz sprawdzić, czy jest ryzyko, że przebywając w tym samym miejscu lub wagonie metra mogła się od niego koronawirusem zarazić.
Pojawia się więc zasadne pytanie: skoro władza dysponuje takimi możliwościami kontroli, tak niesamowicie ogromnymi możliwościami gromadzenia i przetwarzania informacji, dlaczego nie używa ich, by chronić obywateli?
Dlaczego używa ich tylko w celu chronienia samej siebie? Co komu da, że teraz się dowie, że był w miejscu, gdzie była osoba zarażona koronawirusem? Ma pójść do szpitala i czekać dwa dni aż ktoś może potraktuje go poważnie? Na czym ta “powaga” miałaby polegać, skoro nawet testów na obecność wirusa chwilowo brak?
Sytuacja niepewności oraz głęboka nieufność wobec informacji podawanych mediach sprawiają, że wśród internautów zaczynają rodzić się i krążyć teorie spiskowe. Emocje rozgrzewa fakt, że w Wuhan znajdują się dwa ściśle chronione laboratoria, w których prowadzone są badania m.in. nad wirusem Eboli i SARS. Pojawiają się więc plotki, że wirus mógł wymknąć się właśnie stamtąd. Washington Post straszy nawet nagłówkiem, że co najmniej jedno z tych laboratoriów - a może i sam wirus - mogą mieć związek z tajnym programem prac nad chińską bronią biologiczną.
Tak samo jak epidemia SARS, styczeń 2020 to dla Chińczyków moment, żeby swojej władzy powiedzieć “sprawdzam”. Zwykle chętnie obdarzają ją kredytem zaufania. Bez problemów przyjęli na siebie choćby system oceny wiarygodności społecznej głęboko ingerujący w ich życie i prywatność. Dają wiele od siebie i dostają w zamian wzrost PKB, opowieść o powrocie do grona światowych mocarstw, narodowej dumie i spełniających się aspiracjach.
Teraz przychodzi chwila, kiedy zaczynają rozumieć, jak niewiele jest to wszystko warte. Co komu po narodowej dumie, gdy wie, że władza zupełnie cynicznie naraża życie i zdrowie milionów podczas, gdy wcześniej - równie cynicznie - ograniczyła system publicznej opieki zdrowotnej? Chiny nie gwarantują bowiem powszechnego dostępu do usług ochrony zdrowia. Obowiązujący tam system ubezpieczeń społecznych, pomimo wysiłków na rzecz jego rozszerzenia, nadal nie obejmuje wszystkich a każda wizyta u lekarza, czy w szpitalu - również państwowym - jest odpłatna: czasem jednocześnie z własnej kieszeni pacjenta i jego ubezpieczenia. Sytuacje, w których pacjent rezygnuje z hospitalizacji w obawie przed wysokością rachunku, nie są rzadkie.
Co komu po powrocie do grona światowych mocarstw, kiedy nie może dostać się ze starszym a więc i najbardziej narażonym na fatalne skutki choroby rodzicem do lekarza? Co komu po spełnionych aspiracjach, gdy na jego oczach z wycieńczenia mdleje pielęgniarka próbująca założyć kroplówkę tysięcznemu pacjentowi w ciągu dnia? Co komu po wzroście PKB, kiedy państwo nie jest w stanie zagwarantować podstawowego bezpieczeństwa? Kiedy szpitale powstają w ciągu tygodnia, ale dopiero wówczas, gdy świat już płonie?
“Tego się akurat świetnie podczas epidemii SARS nauczyli” - gorzko uśmiecha się dr Sarek. “Ekspresowego stawiania szpitali”.
Miejmy nadzieję, że jednak nie: że zarówno chińskie władze, jak i chińskie społeczeństwo nauczyły się jednak czegoś jeszcze.
Absolwentka lingwistyki stosowanej na UW (języki francuski i angielski), studiów z zakresu języka chińskiego i kultury Chin na Zhejiang University of Technology oraz studiów podyplomowych w Kolegium Gospodarki Światowej SGH. Pisała o literaturze i kinematografii chińskiej dla Kultury Liberalnej. Zawodowo zajmuje się energetyką.
Absolwentka lingwistyki stosowanej na UW (języki francuski i angielski), studiów z zakresu języka chińskiego i kultury Chin na Zhejiang University of Technology oraz studiów podyplomowych w Kolegium Gospodarki Światowej SGH. Pisała o literaturze i kinematografii chińskiej dla Kultury Liberalnej. Zawodowo zajmuje się energetyką.
Komentarze