0:000:00

0:00

Kamila Jagła opowiada mi swoją historię z przerwami co kilka zdań. Słyszę wtedy cichy płacz. Czekam, aż zacznie mówić dalej. "Boli, ale chcę mówić. Niech moja historia dotrze do kobiet, żeby wiedziały, że nie tylko one cierpią, że nie tylko one przeszły przez to, co ja".

Ma 34 lata. Mieszka z mężem w Gdyni. Cierpi na zespół policystycznych jajników (PCOS), czyli zaburzenie endokrynologiczne (hormonalne), które dotyka około 20 proc. kobiet w wieku rozrodczym i jest najczęstszą przyczyną niepłodności.

Niepłodność

O chorobie dowiedziała się, kiedy miała 25 lat. Niepłodność zaczęła leczyć kilka lat później. Chciała mieć dziecko. Do kliniki leczenia niepłodności poszła w 2017 roku. "Lekarze zrobili mi badania hormonalne, sprawdzali drożność jajowodów. Dostałam lekarstwa na uregulowanie cyklu miesiączkowego. Cztery razy miałam inseminację".

Inseminacja to zabieg, który jest jedną z najprostszych metod leczenia niepłodności. Polega na bezpośrednim umieszczeniu w drogach rodnych kobiety odpowiednio przygotowanego nasienia, daje kobiecie szansę na zajście w ciążę.

"Udało się za trzecim razem, w 2019 roku. To była ciąża pozamaciczna. Płód zagnieździł się poza błoną śluzową macicy, w jajniku. Ginekolog skierował mnie do szpitala, ale lekarze nie przyjęli mnie na oddział. Powiedzieli, że mam czekać. Nie chciałam czekać, więc wróciłam do ginekologa. Zapytał, dlaczego nie jestem w szpitalu, skoro to zagrożenie życia, mogę mieć rozerwany jajnik. Do szpitala skierował mnie drugi raz. Tym razem mnie przyjęli. Po tygodniu dostałam zastrzyk na poronienie. Straciłam ciążę".

Czwartą inseminację Kamila miała pod koniec 2020 roku. O tym, że jest w ciąży, dowiedziała się w styczniu 2021 roku.

„To było wyczekiwane dziecko. Przygotowywaliśmy się na poród. Sprzedaliśmy z mężem mieszkanie w bloku. Chcieliśmy kupić nowe, z ogródkiem. Dziecko rozwijało się prawidłowo". Na początku kwietnia 2021 roku poszła na rutynową kontrolę do ginekologa. Była w 19. tygodniu ciąży.

„Nie mogłam się doczekać, aż usłyszę bicie serca mojego dziecka".

Ginekolog zbadał Kamilę, zrobił badanie ultrasonograficzne.

"Miałam nadciśnienie i cukrzycę ciążową, więc lekarz skierował mnie na badania do poradni patologii ciąży. Wolał, abym była pod opieką ginekologa, który pracuje w szpitalu w Gdańsku".

Kamila nie chce podawać nazw szpitali ani imion i nazwisk lekarzy.

"Do poradni pojechałam tydzień później. Czułam się dobrze. Byłam pewna, że dziecko będzie rozwijać się prawidłowo, tak jak przez cztery miesiące”.

Przeczytaj także:

Wyrok

Do gabinetu lekarza w Gdańsku wchodzi we wtorek rano 7 kwietnia 2021 roku. Lekarz pyta o przebyte operacje, przyjmowane leki, ciąże, porody, poronienia. Po USG brzucha i badaniu narządów rodnych informuje Kamilę, że sączą się wody płodowe, że ma bezwodzie.

Bezwodzie to stan, w którym brakuje płynu owodniowego, czyli tak zwanych wód płodowych, w worku owodniowym, który otacza płód w ciężarnej macicy. Płyn owodniowy umożliwia prawidłowy rozwój płodu i chroni go przed zewnętrznymi bodźcami. Bezwodzie może towarzyszyć zaburzeniom związanym z nieprawidłowym funkcjonowaniem łożyska, z zaburzonym rozwojem płodu lub być następstwem wad płodu.

Kamila ma bezwodzie z powodu przedwczesnego pęknięcia błon płodowych z wtórnym odpłynięciem płynu owodniowego. Wypływający z jamy macicy płyn przedostaje się na zewnątrz przez szyjkę macicy i pochwę. Płód nie jest chroniony przed środowiskiem zewnętrznym - bo błony płodowe są rozerwane – a szanse na jego przeżycie są minimalne.

Lekarz mówi, że dziecko nie przeżyje. Kamila płacze. "To był pierwszy wyrok". Powtarza, co lekarz powiedział chwilę później:

„Dzięki PiS musi pani czekać, aż płód obumrze sam. Nie możemy nic zrobić".

Kamila: "To był drugi wyrok. Zrobiło mi się gorąco. Nie mogłam złapać oddechu".

Przestań ryczeć

Przed wyrokiem TK w sytuacji całkowitego bezwodzia, kiedy płód nie ma szans na przeżycie poza organizmem matki, wielu lekarzy na prośbę ciężarnej korzystało z ustawy z 1993 roku, która zezwalała na przerwanie ciąży, "jeśli badania prenatalne lub inne przesłanki medyczne wskazywały na duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu".

Teraz lekarze mogą dokonać aborcji tylko jeżeli istnieje zagrożenie życia lub zdrowia pacjentki.

W pierwotnej wersji tekstu napisaliśmy - z błędem - że lekarze mogą dokonac aborcji tylko, gdy istnieje bezpośrednie zagrożenie życia kobiety. W ustawie nie ma słowa "bezpośrednie". Przepraszamy za błąd.

Kamila dostaje skierowanie do szpitala obok poradni. "Lekarz mówi, że tam muszę poczekać. Powtarza, że gdyby nie wyrok Trybunału Konstytucyjnego, moja ciąża zostałaby przerwana".

Przed poradnią na Kamilę czeka mąż. "Chciał wejść ze mną, ale było krótko po świętach wielkanocnych, środek pandemii, w szpitalach obostrzenia". Na izbę przyjęć idzie sama.

"Lekarz, który mnie przyjmował, wytłumaczył mi po raz drugi, że płód nie ma szansy na przeżycie". Kamila nie może przestać płakać. "To był strach. Bałam się o dziecko, bałam się o siebie”.

W gabinecie słyszy: „Przestań ryczeć". Lekarz chwyta ją za rękę: „Słuchaj, co do ciebie mówię". „Z oczu leciało mi tyle łez, że nie widziałam jego twarzy".

Kiedy oddziałowa pyta Kamilę, czy potrzebuje leków na uspokojenie, lekarz komentuje: "Daj największą dawkę, przecież widzisz, że pani jest duża".

"Mam swoją wagę, ale to nie powód, żeby tak mówić. Oddziałowa podała mi leki na uspokojenie. Poinformowała, że nie zostanę przyjęta. Lekarz dał mi skierowanie do innego szpitala w Gdańsku. Pytał, czy mam własny transport, bo na szpitalny czekałabym kilka godzin. Mąż pojechał do domu po ubrania i wrócił pod szpital z moim ojcem. Był w złym stanie i nie mógł prowadzić samochodu. Pojechaliśmy na kolejną izbę przyjęć, 10 minut drogi".

Czekanie na śmierć

Na izbie przyjęć lekarze potwierdzają, że Kamila ma bezwodzie. Dostaje łóżko w szpitalu. "Podłączają mnie pod kroplówkę z antybiotykami, bo pojawia się lekki stan zapalny". Przedwczesne odpłynięcie płynu owodniowego wymaga odpowiedniego leczenia, dlatego lekarze obserwują stan Kamili, sprawdzają, czy nie dochodzi do tak zwanego zasklepienia rozerwanych błon płodowych, co w wyjątkowych sytuacjach dawałoby szanse na przeżycie płodu (znajomy ginekolog: to jak czekanie na cud) i czy płyn owodniowy dalej odpływa.

Kamila w szpitalu jest cztery dni – od 7 do 10 kwietnia 2021 roku. „Codziennie rano pielęgniarki pobierają krew, potem idę na USG. Lekarze pytają, jak się czuję, czy coś mi dolega, czy wymiotuję, czy krwawię. Nic mam takich objawów. Boli mnie tylko podbrzusze”.

Kamila nie prosi lekarzy, aby przerwali ciążę, nie zadaje pytań. „To był zbyt duży szok. Natłok informacji mnie przerósł. Wiem tylko, że mam czekać”. W pokoju leży sama.

"Byłam bezradna. W głowie mnożyły się pytania.

Co zrobiłam źle? Dlaczego ja?

To było piekło. Z mężem pisałam smsy. Próbowałam dzwonić, ale jak tylko zaczynałam mówić, płakałam tak, że nie mógł mnie zrozumieć. Dzwonił do pielęgniarek. Pytał w jakim jestem stanie". Przyszły z pretensjami, że nie odbieram telefonów, a on zawraca im głowę.

Drugiego dnia prosi o psychologa szpitalnego, nie potrafi sobie z tym wszystkim poradzić. "Psycholożka pomaga mi nawet nie tym, co mówi. Pokrzepia mnie sama jej obecność. W końcu ktoś przy mnie jest. Mówi, że jak będę jej potrzebowała, mam zgłosić się do położnej”.

Kolejne dni w szpitalu zlewają się ze sobą. "Cierpię. Nie mogę spać w nocy. Dostaję leki na uspokojenie i na sen. Położna radzi, żebym spróbowała odpocząć.

Ale od czekania na śmierć własnego dziecka nie można odpocząć”.

Czuję na sobie strach lekarzy

„Na ostatnie poranne badanie idę w sobotę 10 kwietnia. Jestem w 19. tygodniu ciąży. Lekarz sprawdza stan płodu i mówi, że serce przestało bić”.

Robi zastrzyk - podaje dożylnie syntetyczną oksytocynę, która ma wywołać skurcze macicy. Lek nie działa. „Nie czułam bólu, nic się nie działo. Miałam tylko lekkie rozwarcie".

Lekarze próbują wywołać poronienie, ale nie mogą. "Decydują się oczyścić jamę macicy".

Kamila leży na kozetce na sali operacyjnej i czeka na znieczulenie ogólne. "Pamiętam głos ginekologa, który miał tego dnia dyżur. Że trzeba wystawić akt zgonu, żeby nie było potem problemu.

Czuję na sobie strach lekarzy. Szukają zabezpieczenia, boją się. Wiem, że nie mają wyjścia, ale to my kobiety przeżywamy w takich momentach tortury”.

„Po zabiegu proszę położną o spotkanie z psychologiem. Pani psycholog miała być w szpitalu dopiero o godz. 19:00, a ja wychodziłam do domu trzy godziny wcześniej, więc nie udało się z nią porozmawiać. Przed szpitalem wtulałam się w męża. Płakaliśmy. Nie mówiliśmy nic. Przyjaciel odwiózł nas do domu”.

Nie chciałam żyć

"Po wyjściu ze szpitala leżałam miesiąc w łóżku. Brałam leki na sen i na uspokojenie. Nie odbierałam telefonów, więc znajomi pisali do męża, jak się czuję. Nie mogłam jeść. Nie chciałam żyć”.

"Kiedy wychodziłam ze szpitala, dostałam dostałam numer do Fundacji Dwie Kreski wspierającej kobiety, które muszą urodzić nieuleczalnie chore dzieci bez szans na przeżycie. W poradni psychologicznej NFZ dowiedziałam się, że na wizytę muszę czekać minimum pół roku, a ja potrzebowałam pomocy od zaraz, dlatego zadzwoniłam do fundacji i umówiłam się na wizytę".

„Psycholog zdiagnozował stany depresyjne i skierował do psychiatry. Psychiatra powiedział, że w szpitalu przeżyłam traumę, która doprowadziła do depresji. Zaczęłam brać leki antydepresyjne. Nie chciałam się poddawać. Chciałam żyć normalnie”.

Kamila po dwóch miesiącach wróciła do pracy w biurze. "Po czterech inseminacjach i dwóch straconych ciążach lekarz prowadzący powiedział, że teraz to już tylko metodą in vitro będę mogła starać się o dziecko, jeżeli się zdecyduję. Ale w Gdyni nie ma refundacji tego zabiegu, a jest to dość kosztowne".

"Ani razu nie dostałam od państwa wsparcia, ani odpowiedniej opieki. Minęło pół roku, odkąd straciłam drugą ciążę, a nadal nie mogę się pozbierać i nie mam nawet dostępu do darmowego psychologa.

Nie każdego stać na prywatną wizytę. Nie mogę leczyć się metodą in vitro, bo nie mam na to refundacji".

To była moja historia

„W tym »normalnym« życiu mam trudne momenty. Nie ma dnia, żebym nie myślała o tym, co przeżyłam wtedy w szpitalu".

Nie chciała wcześniej opowiadać swojej historii w mediach. Dopóki nie dowiedziała się o śmierci 30-letniej Izabeli z Pszczyny, która zgłosiła się do szpitala z bezwodziem w 22. tygodniu ciąży i zmarła z powodu wstrząsu septycznego.

„Byłam u rodziców. Oglądaliśmy reportaż o pani Izie. Rodzice mówią, że to mogłam być ja.

Zrozumiałam, że tak, to jest moja historia, tylko miałam więcej szczęścia”.

Po śmierci Izabeli w Pszczynie udostępniła post na Facebooku: „Jestem ofiarą ustawy antyaborcyjnej... Dziś podjęłam decyzję, że podzielę się swoją historią. Mam dosyć tego, co dzieje się w tym państwie. Ile nas kobiet musi jeszcze cierpieć?”.

"Jedna pani odpisała, że moje uczucia zniszczyli ludzie, którzy nie powinni mieć wpływu na moją decyzję. Ludzie, którzy nas nawet nie znają. W mediach widzę polityków, którzy mówią, że przecież można wyjechać za granicę i przerwać ciążę albo dostać od psychiatrów skierowanie. To jest chore. Mają żony, matki, córki. Jak zachowaliby się, gdyby spotkało je to, co mnie?".

Państwo skazało mnie na piekło

"Jestem na każdym proteście" - mówi Kamila. Protestować poszła po publikacji wyroku zaostrzającego prawo aborcyjne. Wyrok, w którym TK orzekł w październiku 2020 roku o niekonstytucyjności przepisu dopuszczającego aborcję w przypadku dużego prawdopodobieństwa ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu, ukazał się w Dzienniku Ustaw 27 stycznia 2021 roku. Już wcześniej część szpitali przestały wykonywać takie zabiegi.

„Nie miałam pojęcia, że decyzja Trybunału zmieni moje życie. Gdyby nie wyrok nie musiałabym czekać na obumarcie płodu w szpitalu.

Nie musiałabym przeżywać traumy, z której nadal się leczę. Lekarze mogliby zakończyć ciążę w momencie, w którym dowiedzieli się, że płód nie przeżyje".

"Państwo skazało mnie na piekło.

Cierpiałam ja i moje dziecko. Bałam się o nie i o swoje zdrowie.

Państwo przetrzymywało mnie w takiej sytuacji prawie tydzień. Wiedziałam, że mój stan się nie zmieni, że macica nie napełni się cudownie wodami płodowymi. Chciałabym podjąć wtedy decyzję, że ciąża zostanie zakończona. Nie mogłam. Niech moja historia pójdzie dalej w świat. Chcę dodać odwagi kobietom, chcę, żebyśmy wspólnie walczyły o nasze zdrowie psychiczne, o nasze ciała, o naszą wolność, o prawo wyboru. Ten wyrok nigdy nie powinien zapaść".

Chciałaś przerwać ciążę po wyroku TK? Lekarze nie mogli tego zrobić? Prześlij swoją historię na adres [email protected]

Udostępnij:

Julia Theus

Dziennikarka, absolwentka Filologii Polskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, studiowała też nauki humanistyczne i społeczne na Sorbonie IV w Paryżu (Université Paris Sorbonne IV). Wcześniej pisała dla „Gazety Wyborczej” i Wirtualnej Polski.

Komentarze