Co by pani powiedziała Błaszczakowi, który mówi, że Tusk wykorzystał chorą kobietę do swoich celów? „Spodziewałam się, że będą robić ze mnie wariatkę, tak najłatwiej pozbawić kobietę wiarygodności” – opowiada OKO.press pani Joanna, prześladowana przez policję za aborcję. Przedstawia kim jest: performerką queerową, aktywistką, dyrektorką muzeum
„Mam jedno życie, którego nie chcę spędzić w strachu i poczuciu, że jestem ofiarą” – opowiada OKO.press pani Joanna z Krakowa, ofiara policyjnej przemocy.
Julia Theus, OKO.press: Jest pani z siebie dumna?
Pani Joanna: Tak, jestem. To było dla mnie cholernie trudne doświadczenie. Miałam dwa wyjścia do wyboru – próbować żyć z nim po cichu i spokojnie albo przekuć je w dobro. Opcja „żyć z tym spokojnie” nie wchodziła dla mnie w grę.
Planowała pani, że będzie mieć dziecko?
Dzieci chciałam mieć od dawna. Od dłuższego czasu staram się doprowadzić moje zdrowie do stanu, w którym będę gotowa na zajście w ciążę i nie będzie to zagrażało ani dziecku, ani mnie. Ale ta ciąża nie była planowana. Nie byłam na nią gotowa. Postanowiłam, że ją przerwę w 7. tygodniu.
Dlaczego?
Sytuacja była taka, że umrę albo nie umrę.
Powiedział to pani lekarz?
Nie chciałabym wchodzić w szczegóły. Miałam przeciwwskazania zdrowotne i podstawy, by się bać. Nikt mnie do niczego nie namawiał ani nie zachęcał.
Bać się?
O zdrowie dziecka. I o swoje.
Zamawia więc pani przez internet tabletkę poronną i decyduje się przerwać ciążę. Dlaczego nie chciała pani zrobić tego przy pomocy systemu opieki zdrowotnej?
Bo mu nie ufam. Bałam się, że nawet jeżeli donoszę ciążę do 10. tygodnia i jak będą komplikacje, to mi nikt w szpitalu nie pomoże, ale też nie pozwolą mi wyjechać za granicę, by szukać pomocy.
Ta opcja po prostu dla mnie nie istniała.
Kiedy zaszłam w ciążę, poszłam do ginekologa. To normalne, że w trakcie badania lekarz pyta kobietę o to, ilu ma partnerów seksualnych. Ale mój lekarz, zamiast zadać mi to neutralne, standardowe pytanie, zapytał:
“Czy uprawia pani nierząd?”.
Zdumiewające.
Określenie “nierząd” pochodzi z terminologii biblijnej. Używane przez lekarza nie pomaga czuć się bezpiecznie. Wiele kobiet pisze mi teraz, że boi się zajść w ciążę w Polsce. Takie sytuacje się do tego przyczyniają.
Ciążę przerywa więc pani sama. Z relacji, które pojawią się w mediach, wynika, że tabletkę poronną bierze pani w dniu, w którym dzwoni do lekarki po pomoc.
To nieprawda. Chciałabym te informacje wyprostować. Do lekarki dzwonię tydzień po wzięciu tabletki poronnej. Telefon do niej nie miał związku z przerwaniem ciąży. Aborcja była w moim przypadku bezpieczna. Nie była nawet szczególnie bolesna. Nie miałam żadnych komplikacji. Przebiegała podręcznikowo. To nie było tak, że wzięłam tabletkę poronną, zadzwoniłam do lekarki i groziłam, że chce popełnić samobójstwo.
To dlaczego pani zadzwoniła?
Bo miałam gorszy moment w życiu. Był wieczór, miałam obniżony nastrój, co czasem mi się zdarza. Tak jak każdemu. Miałam problemy z oddychaniem, byłam pełna lęku. Uznałam więc, że odpowiedzialnym i normalnym rozwiązaniem będzie sięgnąć po pomoc osoby wykwalifikowanej. Zadzwoniłam do lekarki z nadzieją, że pomoże mi się uspokoić.
Wyobrażałam sobie, że to będzie rozmowa telefoniczna, w której wykwalifikowana osoba pomoże mi się wyciszyć i uspokoić oddech. W ostateczności, że przyjedzie karetka i ktoś poda mi doraźny zastrzyk uspokajający. A w najgorszym wypadku, że pojadę na oddział szpitalny na moment obserwacji. Liczyłam się z tym, bo to normalne w ekstremalnych sytuacjach.
Czyli chodziło o czyste wsparcie psychologiczne?
Tak.
Lekarce mówi pani o tabletce poronnej. Przerwanie ciąży miało związek z pani obniżonym nastrojem?
Aborcja nie była dla mnie radosnym doświadczeniem i była jednym z elementów, które przyczyniły się do obniżenia nastroju. Powiedziałam o tym lekarce, bo jej ufałam, bo jest psychiatrą.
Znała ją pani wcześniej?
Tak. Ale nie dzwoniłam do niej często. Tego dnia byłam w stanie lękowym, w stanie silnego stresu. Powiedziałam lekarce, że nie chcę sobie niczego zrobić i nie stwarzam zagrożenia dla innych. Ale myślę, że tym razem sama się nie uspokoję. Lekarka wezwała w trakcie rozmowy karetkę i nie rozłączała się, dopóki ta nie przyjechała pod dom. Nie wiedziałam, że przyjedzie policja.
Jestem zła. Próbuję sobie wyobrazić, że za pomysłem lekarki, żeby wezwać policję, mogły nawet stać dobre intencje. Ale nie rozumiem, skąd ten pomysł, że to miała być próba samobójcza.
Powtórzę jeszcze raz –
kilka razy mówiłam lekarce, że nie chcę sobie niczego zrobić, że chcę się tylko uspokoić.
Lekarka, z którą rozmawiałam, pracuje w swoim zawodzie od lat. Przecież mogła sobie wyobrazić, że kontakt z policją, to ostatnia rzecz, której potrzebowałam.
Policja przyjeżdża do pani domu. W oficjalnym oświadczeniu twierdzi, że była pani pod wpływem alkoholu. To prawda?
Tak. W momencie silnego lęku najpierw chciałam się uspokoić. Odpalić głupi serial, usiąść na kanapie i się rozluźnić przy winie. Wypiłam dwa kieliszki wina w odstępie kilku godzin. Może to był głupi sposób, ale robi tak wiele osób. Nie byłam pijana. Ale miałam alkohol we krwi. Kiedy nie udało mi się uspokoić samej, zadzwoniłam po pomoc do specjalistki.
O co zapytali policjanci, kiedy weszli do pani domu? Twierdzą, że chodziło o pani zdrowie psychiczne, że dlatego przyjechali interweniować.
To nieprawda. Policjanci pytali o tabletki poronne, o aborcję. Zaczęłam się pakować. Do torby wkładałam szczoteczkę do zębów, piżamę, ręcznik i laptopa. Byłam w szoku. Cały czas powtarzałam, że sama kupiłam tabletki, sama za nie zapłaciłam i sama je wzięłam.
Nie chciałam mówić, skąd je mam. Byłam w silnym lęku, a widok policji w moim domu ten lęk spotęgował. Bałam się, że zrobię krzywdę wspaniałej organizacji, która pomaga kobietom – womenhelp.org. Teraz mogę powiedzieć, że to od nich miałam tabletkę poronną. Nie chciałam, by inne kobiety straciły dostęp do ich pomocy.
Dopiero po chwili zrozumiałam, że przecież nie mogę im zaszkodzić, bo są za granicą.
Policjanci nie mówili niczego o samobójstwie. O tym wątku dowiedziałam się później, od prawniczki. Byłam w szoku. Dziennikarze pytają mnie o to, czy policjanci się o mnie troszczyli. Troska? Jaka troska? Tam nie było żadnej troski. Byli surowi, srodzy i bezwzględni. Patrzyli na mnie z góry. Tak, jakbym była przestępcą.
Wsiadła pani do karetki, która zawiozła panią na SOR do jednego z krakowskich szpitali. Policjanci pojechali z panią?
Kiedy wsiadałam do karetki, jeden z policjantów powiedział, że zakazuje mi używać telefonu. Nie mogę sobie przypomnieć, czy jechał do szpitala ze mną, czy rzucił to zamykając drzwi od samochodu.
Karetkę, w której jechałam do szpitala, eskortowały dwa radiowozy na sygnale. Potem dojechały kolejne. Łącznie, w trakcie całej sytuacji, przewinęło się około sześciu – ośmiu policjantów.
Jak się panią zaopiekowali lekarze z karetki?
Byłam w silnym stresie, więc mam urywki w pamięci. Lekarze podali mi leki uspokajające. Kiedy dojechałam do szpitala oddałam próbkę moczu. Tylko to pamiętam. Potem siedziałam i płakałam, a policjanci mnie otoczyli kordonem i pilnowali.
W pewnym momencie zorientowałam się, że w torbie nie ma komputera. Zabrali go policjanci, mimo że nikt nie poinformował mnie, że przeszukują moje rzeczy. Po prostu mi go ukradli.
A jak reagowali lekarze na SOR?
Mam wrażenie, że lekarze z oddziału ratunkowego dobrze znają prawo, bo mają do czynienia z policją. Mieli świadomość, że dzieje się coś, co nie powinno się dziać. Policja utrudniała im pracę, legitymowała ich.
Usłyszałam, jak ktoś z lekarzy mówił: “Dziękujemy za eskortę, nie jest już potrzebna. Ta pani nie stanowi zagrożenia ani dla siebie, ani dla innych”.
Ale policjanci i tak pani pilnowali. Jakieś słowa utkwiły pani w pamięci?
Policjanci powtarzali suche hasła. „Przestępstwo”, „procedury”. Niczego nie wyjaśniali. To była wata słowna, pozbawiona jakiejkolwiek treści. Lekarze pytali policjantów: “Ale proszę powiedzieć, jakie przestępstwo?”.
Policjanci odpowiadali: “Chodzi o przestępstwo, nie możemy powiedzieć jakie”.
Byłam pewna, że pójdę zaraz do więzienia. Otaczała mnie policja, która nie chciała powiedzieć, jakie popełniłam przestępstwo, nie wiedziałam, dokąd mnie mogą zabrać. Bałam się, że następny krok to areszt.
Jak to się stało, że została pani przewieziona na oddział ginekologiczny, skoro zgłosiła się pani po pomoc psychologiczną?
Nikomu nie zgłaszałam, że mam problemy ginekologiczne. Nie potrafię tego zrozumieć. Jeszcze raz powtórzę. Nie miałam komplikacji związanych z aborcją. Potrzebowałam wsparcia psychologicznego.
Mimo to przewieziono mnie na oddział ginekologiczny do drugiego szpitala. W pewnym momencie policjanci chcieli, żebym do drugiego szpitala nie jechała karetką, tylko radiowozem. Ale nie chciałam zostać sama z policjantami.
Policjanci pokłócili się z lekarzami i wyżywali na mnie. Traktowali jak przestępcę. Nie chciałam być z nimi bez lekarzy. Jeden z lekarzy sprzeciwił się, żebym jechała radiowozem i pojechałam karetką. W tym drugim szpitalu lekarz zaczął mi robić badanie ginekologiczne. Do teraz nie wiem dlaczego.
W pewnym momencie do gabinetu ginekologicznego weszły dwie policjantki. Trochę młodsze ode mnie. Kazały mi się rozebrać do naga, robić przysiady i kaszleć.
Lekarz pozwolił im wejść?
Tak.
Co pani czuła?
Czułam, że jestem zupełnie sama i nikt nie obroni mnie przed tym, co się zaraz stanie. A zmierzało to do przebadania mi odbytu. Poczułam, że to już. To był moment, w którym uruchomił się we mnie instynkt przetrwania. Gdzie mam uciec? Co robić? Przecież nikt mi nie pomoże. Policjantki cały czas pytały, gdzie jest mój telefon.
Rozebrałam się. Ze strachu.
Zostałam w majtkach, bo nadal krwawiłam. Nie byłam w stanie ich zdjąć. To byłoby zbyt upokarzające.
Kucała pani?
Kilka razy odmówiłam. Miałam poczucie usuwającej się rzeczywistości. Każą mi robić te dziwne przysiady... Czy one myślą, że ukryłam telefon w pochwie? Ten absurd doprowadził do tego, że wykrzyczałam im prosto w twarz:
“Czego ode mnie chcecie? Przed chwilą badał mnie ginekolog”. To on wie najlepiej, czy coś ukrywam w pochwie.
Mówi pani, że policjantki pytały o telefon. Policja twierdzi, że oddała go pani dobrowolnie.
“Jak pani go nie odda, to go pani odbierzemy” – mówiły. Odebrałam to jako groźbę. Bałam się, że dotkną mojego ciała, a mówiąc wprost, że zrobią badanie per rectum. Oddałam ten telefon.
Ze strachu. Chciałam się ratować.
Nieważne, że nie będę miała kontaktu ze światem, dostępu do konta bankowego. Chciałam tylko, by zostawiły mnie w spokoju.
Co pani wtedy czuła – stojąc nago, w zakrwawionych majtkach, w gabinecie ginekologicznym, oddając policjantkom telefon?
To było doświadczenie przemocy seksualnej. Czułam, jakby ktoś mnie gwałcił. Płaczę, bo nie potrafię o tym mówić.
Oddała im pani telefon. Policjantki dały pani spokój?
Tak. Zostałam przyjęta na oddział ginekologiczny. Następnego dnia wypisałam się na żądanie ze szpitala. Bo ja – jeszcze raz powtórzę – nie potrzebowałam pomocy ginekologicznej. Zajmowałam niepotrzebnie łóżko innym kobietom. Koniec końców pomocy psychologicznej, której potrzebowałam, nie dostałam.
Zgłosiła się pani gdzieś po nią potem?
Nie. Boję się rozmawiać z lekarzami. Podstawą relacji z lekarzem, zwłaszcza z psychiatrą, psychologiem czy terapeutą jest szczerość. Jak mam po tym wszystkim zaufać lekarzom? Być z nimi szczera w tak delikatnej sprawie?
Policja twierdzi, że nie złożyła pani skargi. To prawda?
To nieprawda. Złożyłam zażalenie, w którym były liczne zarzuty co do zachowania policji, m.in. z art. 217, który mówi o zatrzymaniu rzeczy niestanowiących dowodu w sprawie.
Ktoś panią po tym wszystkim przeprosił?
Nie. Ale
poruszyło mnie zachowanie jednego z lekarzy z SOR.
Znalazł mój adres i przyszedł zapytać, jak się czuję.
Mariusz Błaszczak powiedział w Sygnałach Dnia w Polskim Radio: “Policja została wezwana w sprawie zapowiedzi popełnienia samobójstwa. Media związane z opozycją próbują zmieniać fakty. Mamy do czynienia z próbą wykorzystania, dla haniebnych celów tego zdarzenia przez Donalda Tuska i całą jego bandę. Naruszeniem jest to, co robią ci źli ludzie, wykorzystują tę chorą kobietę do swoich politycznych celów”. Gdyby pani mogła usiąść naprzeciwko niego, to co by pani mu powiedziała?
Skoro jestem „biedną chorą kobietą”, to proszę posłuchać moich słów i wziąć je pod uwagę. Jeżeli tak się pan o mnie troszczy – to po pierwsze nie było żadnej próby samobójczej.
Po drugie, spodziewałam się, że powstanie narracja, która będzie chciała mnie zdyskredytować, że będziecie mówić, że jestem niezrównoważona. Tak najłatwiej
pozbawić kobietę wiarygodności – powołując się na jej histerię.
To łatwe zrobić ze mnie wariatkę. Bo przecież – no tak, „skandal” – wyciekły informacje, że korzystam z pomocy psychiatry i psychologa. Tylko że ja nie jestem jedyna. I jest to normalne.
Po trzecie – czy politycy w ogóle myślą o tym, że w mojej sytuacji, mogłaby być ich siostra, córka, matka, żona, kochanka?
Wygląda na to, że nie. Marek Suski stwierdził, że mamy w Polsce najbardziej liberalne prawo aborcyjne.
Dziwię się, że ktoś może być tak zaślepiony i nie widzieć, jak strzela sobie w kolano. To brzmi jak żart. Jest tak absurdalne, że aż śmieszne.
Dlaczego zdecydowała się opowiedzieć publicznie swoją historię? Ustaliła to pani z pełnomocniczką?
Nie. To była moja decyzja. Aktywizmem w sprawie praw kobiet i społeczności LGBT zajmowałam się już wcześniej. Byłam na bieżąco z historiami skrzywdzonych kobiet, chodziłam na protesty. Do teraz przechodzi mnie dreszcz, kiedy myślę o tym, przez co przeszła przed śmiercią Izabela z Pszczyny.
Jestem queer performerką i występuje na scenach alternatywnych. Mój aktywizm do tej pory ograniczał się do wąskiego grona odbiorców. Aktywiści trzymają się razem i to jest plus.
Minus był taki, że nasz przekaz dociera do osób, które mają te same poglądy i wzajemnie się wspierają. Teraz mój głos ma większy zasięg, dzięki mediom, które mi pomagają. Zawodowo jestem dyrektorką jednego z krakowskich muzeów. Pracodawcy wiedzą o mojej sytuacji i mnie wspierają.
Aktywizmu nie robi się po cichu. Co jest ważniejszego niż stać za sprawą, w którą się wierzy? Mimo tego, że robię to kosztem osobistego spokoju. Wierzę w tę sprawę, uważam, że tak należy postępować.
Mam jedno życie, którego
nie chcę spędzić w strachu i poczuciu, że jestem ofiarą.
Jest pani z siebie dumna?
Tak, jestem. To było dla mnie cholernie trudne doświadczenie. Miałam dwa wyjścia do wyboru – próbować żyć z nim po cichu i spokojnie albo przekuć je w dobro. Opcja „żyć z tym spokojnie” nie wchodziła dla mnie w grę.
Mam w sobie za dużo żalu i złości.
Nagłośnienie mojej historii ma dla mnie wymiar terapeutyczny. Nie pozwolę robić ze mnie ofiary. Walczę o wszystkie kobiety, ale walczę też o siebie.
Jak pani ocenia reakcję opinii publicznej?
Każde kolejne podziękowania, które dostaję, utwierdzają mnie na nowo w przekonaniu, że było warto. Jak mam moment, że jest mi smutno, wchodzę na stronę Aborcyjnego Dream Teamu i czytam komentarze, które mnie wspierają.
Bardzo za to dziękuję. Chciałabym, by inne kobiety przestały się bać mówić o swoich doświadczeniach. Chciałabym, żebyśmy mogli normalnie mówić o aborcji. To zabieg jak każdy inny, który i tak jest wykonywany. Dlaczego więc
nie może być wykonywany w ludzkich warunkach?
Politykom, którzy mówią, że nie oglądali wywiadu ze mną i nie wiedzą, o co chodzi, chcę powiedzieć: To dzieje się w waszym kraju (!). Udawanie, że to nie ma miejsca i to zwykła ignorancja. Nie musicie się ze mną zgadzać. Ale musicie mieć tego świadomość i wziąć za to odpowiedzialność.
Postanowienie Sądu Rejonowego dla Krakowa-Krowodrzy w Krakowie z dnia 12 czerwca 2023 roku (sygn. akt II Kp589/23/K) potwierdza, że działania policji wobec Pani Joanny były niezgodne z prawem.
Dziennikarka, absolwentka Filologii Polskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, studiowała też nauki humanistyczne i społeczne na Sorbonie IV w Paryżu (Université Paris Sorbonne IV). Wcześniej pisała dla „Gazety Wyborczej” i Wirtualnej Polski.
Dziennikarka, absolwentka Filologii Polskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, studiowała też nauki humanistyczne i społeczne na Sorbonie IV w Paryżu (Université Paris Sorbonne IV). Wcześniej pisała dla „Gazety Wyborczej” i Wirtualnej Polski.
Komentarze