Czuję tylko ból. Na początku wyłam, ale już nie mam siły walczyć, czekam, aż minie. Rwie mi ręce, nogi, kolana. Ból jest gorszy niż wojna. Staram się o nich zapomnieć, więc rysuję, ale tylko dobre rzeczy. Ostatnio zaczęłam rysować młodość.
Tatiana Iwanowna z kijowskiego Osiedla Młodości od początku wojny nie była w schronie ani razu. Musiałaby najpierw przejść przez pokój i korytarz, to jakieś siedem kroków. Potem z drugiego piętra zejść na dół, kolejne trzydzieści pięć. I jeszcze trzysta do najbliższego schronu. Nigdzie nie pójdzie, nie chodzi od czterech lat. Sunie centymetr po centymetrze, najpierw lekko przesuwa balkonik, potem przesuwa siebie. Siedem kroków w siedem minut. Z rosyjską rakietą nie ma szans.
Tę wojnę zaczęła właściwie aneksja Krymu w 2014 roku, ale my zbudziliśmy się z nią 24 lutego 2022 rano. Wtedy była szokiem, dziś jest częścią codzienności. W Ukrainie giną tysiące ludzi, kraj jest zrujnowany, ale trwa w solidarnym, wspaniałym oporze. Polska pomaga, pokazując siłę społeczeństwa obywatelskiego. Od roku to jest nasza wojna. Oto nasz cykl ROK NA WOJNIE
Cały świat Tatiany Iwanowny mieści się w korytarzu, kuchni i pokoju z zabudowanym balkonem. Stół, dwa krzesła, łóżko z beżową narzutą, lampka biurkowa i latarka, gdyby znów wyłączyli prąd. Wszystko blisko, jedno dźwignięcie i Iwanowna przenosi się z krzesła na kanapę. Mniej ruchu to mniej bólu.
Kiedy ją odwiedzam, z okien zwisają grube sople. Na ich podstawie Tatiana ocenia, że na zewnątrz jest -10 stopni C. Nie myli się. Przez całe zawodowe życie w kijowskim biurze pogody, Gidrometcentr, mierzyła codziennie ciśnienie atmosferyczne, wilgotność powietrza, opady i siłę wiatru. Teraz obserwuje łyse konary drzew.
Przez okno balkonowe widzi tylko blok z cudzymi oknami. Ludzi widzi z kuchni, kiedy gotuje wodę i wsypuje listki zielonej herbaty do kubka.
Anuszka z pierwszego piętra wraca z zakupami. Taniuszka z trzeciej klatki idzie na spacer z niepełnosprawną córką. Sąsiadka z bloku naprzeciwko leci wyrzucić śmieci.
Ludzi Tatianie brakuje najbardziej. Co prawda mieszka z zięciem, ale Roma pracuje w armii, jest wojna, więc siedzi na posterunku, w domu prawie go nie ma.
- Kiedy Roma wychodzi, zamyka drzwi na zamek, którego nie da się otworzyć od środka. Mówi, że zrobiło się niebezpiecznie, zaczęli łazić po mieszkaniach i kraść. Jak nie ma prądu, to do klatki może wejść każdy, bo przestaje działać blokada domofonu. A ja nie poradzę sobie ze złodziejem. Więc siedzę zamknięta.
Cieszy się, kiedy dwa razy w tygodniu wpadnie Zoja z zakupami i opowie o świecie. Zoja za Sojuza była wolontariuszką podczas wojny w Afganistanie. Pracowała w żołnierskiej kantynie i nauczyła się wypełniać rozkazy. Kupuje to, co Iwanowna jej napisze, gotuje to, co Iwanowna sobie zażyczy, sprząta tam, gdzie Iwanowna pokaże. Bez dyskusji, na rozkaz.
Jak Zoja sobie pójdzie, zostają Tatianie trzy koty, Milka, Tira i Szulc. Może na nie patrzeć godzinami, tylko nie lubi, jak zaczynają się gonić i wszystko zrzucać. Cieszy się, że są, bo przecież nikt więcej do niej nie zagląda. Nawet sąsiedzi. Wszystko przez tę wojnę.
Przez wojnę Tatiana Iwanowna nie ma też córki, bo Ira w czasie balckoutów i ciągłego zimna w mieszkaniu wyjechała do Norwegii z nowo narodzoną Sonią.
Rodzina nie zajrzy, bo przez wojnę z komunikacją miejską jest różnie.
- Kijów jest duży. Metro niby już działa, ale kilka stacji jest na powierzchni, więc kiedy wyje alarm przeciwlotniczy, metro staje i do nas na lewy brzeg trudno dojechać. Dziwne, bo metro stoi, a elektriczki jeżdżą jakby nigdy nic.
Na stole szklanka wody, tabletki, przeciwbólowe maści i dwa telefony, ten na guziki i smartfon.
Kiedy Tatiana Iwanowna bardzo tęskni za ludźmi, chwyta za telefon na guziki. Zdarzyło się nawet, że zadzwoniła do kuzynek z Rosji. Dawno się nie słyszały i pewnie długo nie usłyszą, bo kuzynki winią Ukraińców za wojnę.
- Jak można wierzyć w tę tępą rosyjską propagandę? – Denerwuje się Tatiana. – Opowiadam im, że u nas bombią, że ewakuują, że pełno trupów, że Bucza… A one mówią, że to robią banderowcy ukraińscy, od których oni nas oswabadzają. No nie da się rozmawiać. Są jak zaczadzeni.
Z telefonu na guziki Tatiana dzwoni też do starych koleżanek, z którymi nie wiadomo kiedy się zobaczy. Rozjechały się. Na Zakarpacie do rodziny, do Lwowa, na zachód, bo tam bezpieczniej, wojna jest jakby obok. Dzwoni też do wnuka, Saszeńki.
- Ma dopiero dwanaście lat i jak nie ma prądu, to strasznie się nudzi. Bardzo mu współczuję.
Jest taki młody, że nie ma nawet wspomnień, do których mógłby wracać, więc siedzi i grzebie w telefonie.
Dzwoni też do córek. A córki ma dwie – młodszą, Irę i starszą, Nataszę. Z Irą łączy się przez Viber, wtedy może też popatrzeć na wnuczkę Sonię. Z Nataszą rozmawia tylko przez telefon, mimo że mieszka niedaleko, na Trojeszczynie. Tatiana bardzo to przeżywa.
- Córki się pokłóciły, a ja nie wiem, jak mam to rozwiązać. Zawsze były jak dwie fale z innego morza, ale przecież obie są moje i kocham je tak samo. Nie chcę, żeby Nataszka tu przychodziła, bo nie chcę kłótni, więc musi nam wystarczyć telefon.
Od początku wojny Tatiana Iwanowna pięć razy zmieniała miejsce pobytu. W lutym, kiedy się zaczęło, Ira spakowała najpotrzebniejsze rzeczy, wzięła koty i razem ruszyły do Polski. Wtedy Iwanowna po raz pierwszy w życiu widziała strach i panikę w ludziach.
- Myślałam, że najgorsze, co mnie w życiu spotkało, to wybuch elektrowni w Czarnobylu. Wtedy też była wielka panika. Musiałam zostać w pracy, bo trzeba było wszystko monitorować, ale Irę i Nataszkę wysłałam z babcią do Odessy, żeby były jak najdalej.
Oficjalnie nas nie straszyli, ale przecież mieliśmy świadomość, czym to grozi. Był strach, ale też zadanie do wykonania, człowiek działał jak robot.
Ale jednak ten luty zeszłego roku był czymś potworniejszym. Wyją syreny i nie wiesz, czy nie przyleci ci nad dom samolot i nie zrzuci bomby. Wyobrażasz sobie wojnę, bo znasz ją tylko z filmu, nie z życia. To było gorsze niż katastrofa z 1986 roku. Bo Czarnobyl się zdarzył i od razu niósł za sobą konsekwencje, a tu była, w zasadzie nadal jest, niepewność.
Pierwszy raz widziałam w ludziach zwierzęcy lęk.
Podróż do Polski była koszmarem. Nie tylko dlatego, że długa i niewygodna, ale że ja byłam ciężarem dla wszystkich, którzy mi pomagali.
W Polsce odetchnęła. Miała opiekę i pokój z widokiem na sad. Mogła rozmawiać z Haliną, która je do siebie przyjęła. Raz w tygodniu odwiedzał ją protestancki duchowny, Szymon. Przyniósł kredki i blok, żeby miała się czym zająć.
- Mój ojciec pięknie rysował. Dzielił obraz, który kopiował na kwadraty i każdy po kolei odrysowywał. Jeden do jednego. Tak się uczył. Po nim pewnie odziedziczyłam rysowanie. Był inwalidą wojennym i nauczycielem ukraińskiego, rozmawiałam z nim tylko w tym języku. Jak z Irą. Ona też tylko po ukraińsku, nie chce używać rosyjskiego, a teraz to już w ogóle.
Ja z Tatianą Iwanowną rozmawiam po rosyjsku. Mówi biegle.
- W moim rodzinnym domu mówiło się po rosyjsku. Mama uczyła tego języka, a jak się z ojcem rozstali, to skończyła się mieszanka. Praca też była po rosyjsku. Zresztą, nie w języku przecież sedno problemu. Nie dajmy się zwariować. Jestem za tym, żeby w Ukrainie mówić po ukraińsku i żeby prezydent Zełenski mówił po ukraińsku, ale nie udawajmy, że nie znamy rosyjskiego, to absurd.
Pytam Tatianę Iwanownę czy po wojnie Rosjanie i Ukraińcy będą mogli żyć obok siebie.
- Oni nie są źli, tylko otumanieni. Wychowywaliśmy się w Związku Radzieckim, w jednym kraju, tyle lat żyliśmy jak jedna całość, nie mogę ich traktować jak obcych z innego kontynentu. Nie mieści mi się w głowie, że na nas napadli. Mój ojciec, Ukrainiec, który walczył w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej z faszystami, w grobie się przewraca, że Rosjanie jego nację nazywają teraz faszystami. Wierzę w ludzi, wierzę w Boga, wierzę, że będzie dobrze, a na polityce, ani na militariach się nie znam.
Na militariach zna się Roma. Kiedy pierwszy raz odwiedzam Tatianę Iwanowną, spotykamy się na chwilę. Wybieram się do Charkowa. Roma mówi, żeby nie bagatelizować alarmów przeciwlotniczych i pokazuje nam w smartfonie skutki uderzenia rakiety, której Ukraińcom nie udało się zbić. Mówi, żeby nie spać w pobliżu zakładów remontujących czołgi, ani przy większych fabrykach ani w centrum miasta. Rozmowa schodzi na irańskie szahidy. Roma tłumaczy, że taki dron jest wysokości człowieka i jak uderzy, nie mamy szans. Tatiana Iwanowna pierwszy raz słyszy o takiej broni. Potem, kiedy będę już w Charkowie, zadzwoni, żeby zapytać, czy widziałam szahida.
Teraz jednak wracamy z Tatianą Iwanowną do domu pod Toruniem. Rysowała sad, który zmieniał się z miesiąca na miesiąc. Rysowała z samotności jeszcze większej niż ta w Ukrainie. W czerwcu Ira zdecydowała, że wracają. Była w ciąży, chciała urodzić w kraju i żeby Roma był obok.
- Nie ruszam się, więc nie mam prawa podejmować decyzji. Zostawiam je innym. Taki etap w życiu.
Na powrót bardzo się cieszyła. Pojechały do Winnicy. Już się zaczęły przyzwyczajać, kiedy w sąsiedni dom uderzyła rakieta.
- Zwyczajny letni dzień, dzieci bawiły się w piaskownicy, matki na ławkach, staruszki spacerowały po parku i nagle babach! Tego huku nie da się pomylić z niczym, oszałamia. A potem idzie fala uderzeniowa i czujesz ją w każdej komórce swojego ciała. To jakby ktoś kłuł cię milimetr po milimetrze igiełkami podłączonymi do prądu. Potem się uspokaja, cichnie. Okazuje się, że żyjesz, że tobie się udało, że ciebie to nie dotyczy. Otrząsasz się i ta wojna znów jest obok.
Wtedy w Winnicy jednej kobiecie w parku oderwało nogi i zabiło dziecko.
- Zwariowałabym, gdyby to mi się przytrafiło, a ona powiedziała dziennikarzom, że to była wola boża, a jej dziecko jest już aniołem.
Pomyślałam, że do wszystkiego trzeba podchodzić pozytywnie. Biorę z niej przykład.
Ira zdecydowała wtedy, że wracają do Kijowa. Miała coraz większy brzuch i nie radziła sobie z opieką nad matką. Tuż przed porodem zdecydowali, że Tatiana Iwanowna jakiś czas pomieszka w domu spokojniej starości.
- To była przeprowadzka do piekła. Dwa miesiące mieszkałam w śmietniku nikomu niepotrzebnych, zużytych ludzi. Do których nikt nie ma szacunku i o których nikt nie dba. Całymi dniami siedzą w jednej pielusze i trzy razy na dobę dostają rozgotowaną kaszę. Pod warunkiem, że jest prąd, bo jak wyłączali, to z jedzeniem były problemy. Wtedy zamykali nas na klucz w czteroosobowych pokojach, żeby personel miał spokój.
Iwanowna marzyła o bułce z makiem, ale nic nie mówiła. Trwa wojna i kogo obchodzą jej marzenia. W końcu Ira zdecydowała, że ją stamtąd zabierze.
- Jestem jej wdzięczna, dom to dom. Pojechała do Norwegii, bo w Kijowie nikt nie wiedział, co będzie dalej. U siebie czuję się bezpieczna. Mam tu wszystko, co mi do życia potrzeba, swoją przestrzeń, swoje łóżko.
Na łóżko Tatiana Iwanowna patrzy z czułością. Przypomina jej męża.
- Saszka umarł na nim w 2015 roku. Szybko poszło. Wtedy wiele śmierci było dookoła mnie, jakby ktoś nimi zasiał. Najpierw mama, traciła pamięć, ale udawała, że pamięta. Potem młodsza siostra dostała raka żołądka. Do mnie się rak mózgu przyczepił i po operacji na nowo musiałam uczyć się chodzić, aż w końcu dopadło Saszkę.
Zostało po nim wiele rzeczy, regały na książki, które zrobił dla Iry, półka na ikony, na której teraz rozsiadła się kotka Tira. – Saszka był taki duży, że sweter na drutach robiłam mu kilka miesięcy – mówi. Potem szuka czegoś w kartonie i kładzie na stole rysunek. Błękitne morze, żagle, na brzegu sylwetki ludzi. Tatiana zamyka oczy.
- Z prawej strony zawiewa wiaterek, przynosi zapach morskiej trawy. Pod stopami czuję kamyczki, wbijają się między palce. Podoba mi się zapach mojego ciała. Wiatr przesuwa moje włosy po twarzy i wtedy pojawia się Saszka. Jest cały w słońcu. Długo mi się przygląda, mówi, „chodźmy już, chodźmy”. Podaje mi rękę, idziemy do tatarskiej restauracji. Młoda Tatarka stawia przed nami kawę w dżezwie, baklawę, barani płow i butelkę słodkiego krymskiego wina. Chcę tam zostać na zawsze.
W smartfonie zaczyna wyć alarm przeciwlotniczy. Tatiana otwiera oczy i wycisza telefon. Na lewym brzegu Dniepru, z dala od centrum miasta, pałacu prezydenckiego i ważnych instytucji syren jest mniej, a ta najbliższa Osiedla Młodości wyje na tyle daleko, że słychać ją słabo.
– To takie dziwne, właśnie wspominałam Krym i pewnie gdzieś stamtąd jakiś rosyjski żołnierz puszcza rakietę na Kijów.
Ciekawe czy ci żołnierze wiedzą, w co strzelają?
Pytam Iwanowną, co robi, kiedy zaczyna się alarm.
- Nic. Przecież i tak nigdzie nie dojdę. Da się przywyknąć. Kiedy wiesz, że w każdej chwili możesz umrzeć od rakiety, staje ci się to obojętne. Przyleciało, babachnuło, nie żyjesz, koniec. Już się nie boję. Mam dość i wojny, i koślawego życia. Myślisz, że życie w bólu jest lżejsze niż to pod ostrzałem?
Nie wiem. Pytam o strategie ucieczek. Tatiana Iwanowna ma ich kilka. Kiedy w smartfonie wyje alarm, włącza bajki Puszkina. Słucha opowieści o złotym koguciku, carze Sułtanie albo rybaku i rybce. Tak robi, kiedy nie ma światła albo jest już ciemno.
Kiedy smartfon wyje za dnia, bo z Białorusi startuje MiG-31K, albo znad morza Azowskiego ruszają Su-35, Tatiana Iwanowna bierze w powykręcane artretyzmem dłonie pędzelek i maluje wspomnienia. Wędruje pod Elbrusem, wspina się na czarnobylskie skałki, czołga w zakarpackich jaskiniach. Do jaskiń zawsze brali latarki i kompasy, bo łatwo się zgubić. Czasem wiązali też sznurek, żeby znaleźć wyjście. Tatiana lubiła jaskinie, bo pachniały przygodą, nieznanym, wymagały sprytu i wielu treningów. Trenowali najczęściej nad Dnieprem. Tam, gdzie poznała Saszkę.
- Ale zanim go poznałam, zdobyłam odznakę TuristAlpinist CCCP i byłam już profesjonalną speleolożką – mówi i pokazuje mi obrazek z zakarpackimi jaskiniami jesienią.
Saszka też był w sekcji alpinistycznej. Mieli pojechać razem na Elbrus, ale Tatiana była już w ciąży i Saszka pojechał sam.
- Tu próbowałam narysować kajaki – pokazuje następny obrazek – ale coś mi nie wyszło, spróbuję jeszcze raz. A tu Kaukaz – podaje mi podłużny rysunek zrobiony na odwrocie wyrwanej kartki z kalendarza. – Na dole leży jeszcze mgła, dzień dopiero się budzi. Jest cichutko. Dopijamy gorącą herbatę i ruszamy w góry. Próbowałam to namalować akwarelą.
Dotyka mnie przez przypadek, jej dłoń jest delikatna jak pergamin. Najczęściej rysuje morze.
- To Saszka nauczył mnie morza. W wojsku służył w Sewastopolu, który wtedy był zamknięty na trzy spusty. Jeździliśmy do Jałty, a stamtąd robiliśmy wycieczki po całym wybrzeżu. Saszka na pewno byłby zły, że odebrali nam Krym. Wyszłam za niego, jak miałam 24 lata. Urodziłam Nataszkę, po sześciu latach Irę i już nie łaziłam po górach ani jaskiniach. Miałam inne życie, też aktywne, do głowy mi nie przyszło, że to się tak skończy. Mam dopiero 73 lata, jeszcze nawet dziesięć nie siedzę na emeryturze, a moje życie już nie ma sensu.
Tatiana Iwanowna na emeryturę poszła po 65 urodzinach. Najpierw cieszyła się, a już po roku zazdrościła wszystkim, którzy mogli iść do pracy. Robiła na drutach, żeby ćwiczyć dłonie, które coraz częściej odmawiały posłuszeństwa, poszła do chóru cerkiewnego, ale w końcu nie mogła już dojść na próby.
- Czuję tylko ból. Na początku wyłam, ale już się poddałam. Nie mam siły walczyć i czekam, aż minie. Rwie mi ręce, nogi, kolana. Ból jest gorszy niż wojna. Staram się o nich zapomnieć, więc rysuję, ale tylko dobre rzeczy.
Ostatnio zaczęłam rysować młodość.
Wyciąga z kartonu obrazki z łąkami, kwiatami i wsią. W dzieciństwie mieszkała u babci pod Kijowem.
- Ona mnie wychowywała, bo rodzice po studiach dostali nakaz pracy w Użhorodzie. A u babci było pięknie – Tatiana Iwanowna zamyka oczy, przenosi się do lat pięćdziesiątych. – Nad rzeką pasą się krowy, w ogródku po lewej stronie babcia zasadziła truskawki. Po prawej kwitną ziemniaki i czarna porzeczka. Po wsi chodzą ludzie i pozdrawiają się. Ciotka prosto ze studni nabiera wiadro czystej wody. A pod jabłonką siedzi babcia. Taka malutka, malutka.
Ze wspomnień wyrywa ją stara nokia na guziki. To Ninoczka, koleżanka, pyta, co słychać i żali się na zdrowie. Niedawno przeszła operację raka mózgu, tę samą, co kilka lat wcześniej Tatiana Iwanowna. Wspierają się nawzajem. Tatiana się martwi, bo zachorować w wojnę to nie przelewki.
Zbliża się wieczór, a kiedy mam już wychodzić, na naszych samtrfonach zaczyna wyć alarm przeciwlotniczy.
- Zrób nam jeszcze po herbacie, bo i tak nie dojedziesz na drugi brzeg. Metro stoi do końca alarmu.
Wstawiam wodę, a kiedy wsypuję do kubków zielone listki, na całym Osiedlu Młodości gaśnie światło.
- Spokojnie. Za trzy godziny wróci. Opowiem ci jeszcze o Krymie.
Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).
Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).
Komentarze