Weszło trzech, dwaj z karabinami maszynowymi, jeden ze snajperskim. Okropnie brudni i bardzo młodzi, chcieli wódki. Sąsiedzi widzieli ruskie czołgi z przytroczonymi pralkami i lodówkami. Opowieść Tanii, która spędziła dwa tygodnie w okupowanej przez Rosjan wiosce pod Kijowem
Gdy pierwszy raz usłyszałam strzały w naszej wiosce, wyjrzałam przez okno i zobaczyłam lecącą kulę ognia. Za domem był głośny wybuch. Szyby w oknach zadrżały, światła zgasły, upadłam na podłogę i trzęsłam się ze strachu. Czyli to wojna? Przecież pięć dni temu poszłam po pracy na kawę z koleżanką, zapisałam się do fryzjera, a w weekend mieliśmy iść z mężem do teatru. Żyłam normalnym i jak się okazuje szczęśliwym życiem, a teraz leżałam na ziemi, słyszałam tylko wybuchy i ryk wrogich pojazdów! Jak to możliwe w cywilizowanym świecie?
Jestem Tania, mam 48 lat. Przed wojną pracowałam w wydawnictwie w Kijowie jako redaktor wydawniczy i grafik. 23 lutego właśnie przekazaliśmy drukarni kolejny numer magazynu. Nie udało się go wydrukować. Rankiem kolejnego dnia w Kijowie słyszeliśmy wybuchy, ale chyba nie do końca rozumieliśmy, że zaczęła się prawdziwa wojna.
Z Romanem, moim mężem, zebraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i po południu wyjechaliśmy do naszej starej daczy na wsi, na północny wschód od Kijowa. Już wcześniej, na wszelki wypadek, kupiliśmy tam generator i benzynę. Myśleliśmy, że jak dojdzie do jakiś ataków, to elektrownie nie będą działać, a my będziemy mieli światło. To nas uspokoiło.
Wyjeżdżaliśmy ze stolicy z myślą, że świat nałoży sankcje na Rosję, zmusi do rozmów pokojowych i będziemy sobie żyć dalej w XXI wieku. Nie mieliśmy pojęcia, że to dopiero początek tej bestialskiej wojny.
26 lutego Roman skrzyknął się z sąsiadami i utworzyli w wiosce siły obrony. Nie mieli broni, więc robili koktajle Mołotowa. Następnego dnia rozeszły się pogłoski, że kolumna wojsk rosyjskich zmierza z Sum w naszym kierunku. Nie było paniki. Dzień wcześniej wojskowi ostrzegali chłopaków, by nie narażali się na niebezpieczeństwo i nie używali koktajli przeciwko Moskalom, bo nasza armia będzie czekać na okupanta w okolicy.
Wszyscy mieliśmy nadzieję, że kolumna wroga zostanie zniszczona. Po południu 28 lutego usłyszeliśmy dziko bijące dzwony kościelne. Orki, tak nazywamy Ruskich, były już pod wioską. Nad głowami latały ich drony. Zrozumieliśmy, że nas obserwują. Schowaliśmy się w domach. Zaraz po tym, jak zobaczyłam kulę ognia, na podwórko sąsiada wpadł pocisk. W domach wyleciały okna. Wszyscy, dzięki Bogu, przeżyli.
Część rosyjskiej kolumny, która przejechała przez wieś, została rozbita, ale reszta utknęła w naszej wiosce! Stało się jasne, że jesteśmy pod okupacją!
Gdy byłam dzieckiem, oglądałam z babcią filmy o II wojnie światowej, a potem śniły mi czołgi. Budziłam się spocona, oddychałam z ulgą, że to tylko sen i byłam pewna, że to się nigdy nie wydarzy. A teraz Ruscy tratowali naszą wioskę czołgami łamiąc płoty i bramy, za nimi jechały ciężarówki z wyrzutniami Grad. Domy drżały w posadach. Słychać było strzały z automatu.
W głębi serca wszyscy mieliśmy nadzieję, że strzelają tylko w powietrze. W przerwach między bitwami pijane orki wychodziły z opancerzonych transporterów. Chodzili po domach z karabinami maszynowymi i straszyli bezbronnych cywilów!
Chcę się obudzić, po prostu chcę się obudzić!
W pierwszych dniach wojny, jeszcze przed okupacją naszej wsi, ludzie gromadzili się na ulicy, dzielili się emocjami i informacjami. Pozdrawialiśmy się „Cześć”, „Jak się czujesz?”. Raz jakoś bez zastanowienia powiedziałam do sąsiada "Dzień dobry", na co usłyszałem: "Ale jaki on dobry?".
A potem, po codziennym ostrzale z „Gradów” i czołgów ludzie zaczęli się witać: „Dzień dobry”, bo jeśli przeżyłeś kolejny straszny dzień wojny i po nocnym ostrzale twój dom był cały, to ten poranek był naprawdę dobry.
Przed bombardowaniem uciekaliśmy do piwnicy, było zimno i wilgotno. Przy naszej ulicy tylko my i jeszcze jedni sąsiedzi ukrywaliśmy się w podziemiach. Pozostali siedzieli w domach. Wiesz dlaczego? Bo w każdym domu są stare matki lub ojcowie, którzy nie są w stanie zejść do piwnicy. I żaden z krewnych nawet nie wpadł na pomysł, żeby zostawić staruszków w domu, a samemu się ukrywać. Bo jeśli przeznaczeniem jest umrzeć, to lepiej razem.
Nasza wioska była pod ruską okupacją. Z każdym mijającym dniem sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Brakowało chleba, nie było światła, mieliśmy problem z wodą. Nie włączaliśmy generatora, bo jest zbyt głośny, a sąsiedzi mówili, że Ruskie natychmiast zabierają taki sprzęt.
Splądrowali wszystkie sklepy we wsi, niektórych mieszkańców wypędzili z domów, a sami wpakowali się do środka. Nie było też zasięgu i internetu. Mieliśmy tylko małe radio na baterie, które kiedyś przywieźliśmy do kraju jako pamiątkę, nigdy nie myśleliśmy, że będziemy musieli je włączyć. Uratowało nas. Co noc, przy szczelnie zamkniętych oknach, mogliśmy spokojnie wsłuchiwać się w syk fali radiowych i głosy spikerów, odbierając przynajmniej trochę informacji z Ukrainy.
Tak nasz nowoczesny świat z tabletami i smartfonami w ciągu kilku dni został ograniczony do blasku świec i małego radia, które włączaliśmy tylko na dziesięć minut dziennie, by oszczędzać stare baterie.
Któregoś dnia między strzelaninami na podwórku zaczęły ćwierkać ptaki. Zrobiłam mocną kawę, aromat wypełnił cały dom. Zamknęłam oczy i wyobrażałam sobie, że to czas pokoju. Najpierw piliśmy dużą filiżankę kawy dwa razy dziennie, potem przestawiliśmy się na małe, aż w końcu tylko raz dziennie i nie tak mocną. Liczba ziaren w słoju topniała i topniała nadzieja, że wojna szybko minie.
W naszej wiosce wydarzyło się wiele okropności. Słyszeliśmy o piwnicy wysadzonej przez Ruskich, w której ukrywało się pięciu naszych terytorialsów. I o sąsiedzie, którego zamordowali, bo strzelił w kierunku okupanta z myśliwskiej broni. Nasza dacza leży na uboczu wioski, i myślę, że to uratowało nam życie. Byliśmy pewni, że jak przyjdą do nas Ruscy, to na pewno ich usłyszymy, bo na podwórkach psy głośno szczekały, nawet gdy któryś z mieszkańców wychodził z domu. Ale kiedy Roman wbiegł z podwórka i rzucił: „Zachowaj spokój. Idą orki”, te wszystkie psy nawet nie pisnęły, to niewyobrażalne, najwyraźniej czuły niebezpieczeństwo.
Myślałam, że serce wyskoczy mi z piersi. Do domu weszło trzech Ruskich, dwaj z karabinami maszynowymi, jeden z karabinem snajperskim. Pierwsze rzuciło mi się w oczy, że byli okropnie brudni i bardzo młodzi. Przeszukali dom, kazali oddać telefony i wyprowadzili nas na podwórko. Zapytali, czy jest wódka i jedzenie: "Nie kłamcie, że nic nie macie, bo jak sami znajdziemy, to będzie problem". Powiedzieliśmy, że nie ma jedzenia, bo nie ma prądu i lodówka nie działa. Naprawdę jedliśmy konserwy i ziemniaki, które przynieśli nam sąsiedzi. To wszystko. Był jeszcze kawałek smalcu, ale ukryliśmy go w słoiku pod samochodem zaparkowanym w ogrodzie.
Wyjęłam wódkę i szklanki. Roman rozlał. Rozkazali mu, by wypił pierwszy. "Dranie boją się, że ich otrujemy!” - pomyślałam ze złością. Roman wychylił szklankę. Jeden z nich, Buriat z Syberii, nie pił. Był najbardziej agresywny. Kazał odblokować telefony i zaczął sprawdzać wiadomości.
Siedzieli przy naszym stole na podwórku, gdzie uwielbialiśmy spędzać letnie wieczory z przyjaciółmi, gdzie lepiliśmy pierogi z wiśniami i śpiewaliśmy piosenki. Czy mogłem sobie wyobrazić w tamtych cudownych czasach, że stanę w tym samym miejscu obok najeźdźcy, który przyszedł zabijać i plądrować? Nie mogłam oderwać wzroku od brudnych brezentowych butów pijanego okupanta. Nie było strachu, tylko wstręt i nienawiść.
- Czyli nazywacie nas faszystami? – zapytał Buriat przeglądając telefon. Patrząc mu prosto w oczy, odpowiedzieliśmy jednym głosem: „Tak!”.
Cała trójka (dwaj Buriaci i Rosjanin) zaczęli się gorzko śmiać. - I czemu?
- Jak to czemu? Weszliście do naszych domów, w ogrodach są czołgi, ciągle strzelacie. I jeszcze się pytacie? – nie wytrzymałam.
- Do domu! – warknął Buriat i chwycił za rękojeść karabinu maszynowego. Roman zamknął za mną drzwi.
Chodziłam po pokoju tam i z powrotem, nasłuchując głosów z podwórka. Okno było uchylone i jeden z orków co jakiś czas zaglądał z lufą karabinu maszynowego, sprawdzając, co tam robię. Dotarły do mnie strzępki rozmów. Roman kłócił się z Buriatami o naszego prezydenta.
Zaczęli krzyczeć, że Zełenski wcześniej występował w Rosji, że jest Rosjaninem, a teraz zdradził Rosję i nie kieruje krajem tak, jakby chcieli. Na co Roman krzyknął: „Co ci na nim tak zależy? Jest naszym prezydentem i sami się nim zajmiemy! I nie powinieneś w ogóle ingerować w sprawy naszego państwa!”.
Buriaci zaczęli mu grozić, na co Roman powiedział: „Nie boję się śmierci! Jeśli to pomoże zatrzymać tę wojnę, strzelaj!”. Krew zatrzymała mi się w żyłach.
Nie wiem, co na nich wpłynęło. To, że im się postawiliśmy? A może ci nie mieli odwagi strzelać do cywilów? A może nagranie wideo, które znaleźli na moim telefonie, na którym mężczyzna nagrywał zrujnowane miasto Bucza i zwracał się do Rosjan w nieprzyzwoitych słowach. Nie obejrzeli tego filmu do końca, odłożyli telefon na bok.
Skończyli wódkę i wyszli. Potem długo myłam te szklanki dodając coraz więcej płynu do naczyń, ale wydawało się, że nigdy ich nie domyję. Równie mocno wycierałem telefony po ich brudnych palcach, zdając sobie sprawę, że nigdy nie wymażę tego z pamięci. Przez cały dzień byłam w szoku, dopiero późnym wieczorem, po raz pierwszy od początku okupacji, głośno zawyłam. Tej nocy nikt z nas nie zmrużył oczu.
Spaliśmy zwykle ubrani. Kładzenie się do łóżka bez pewności, że obudzisz się następnego ranka, jest przerażające. Miałam sen, że szliśmy z Romanem do przytulnej kawiarni, trzymaliśmy się za ręce, a potem nastąpiła potężna eksplozja w pobliżu! Tylko, że ona była prawdziwa. Wyrwała nas z półsnu.
Zerwaliśmy się z łóżka, wyciągnęliśmy spod niego przerażonego kota i pobiegliśmy do piwnicy. Zaczęłam się trząść. Nie z zimna, a z nerwów. W uszach mi dzwoniło, wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Dwa razy podczas takich ostrzałów w myślach żegnałam się z życiem, przytuliłam Romana i podziękowałam mu za szczęśliwe życie. Naprawdę nie wierzyłam, że wyjdziemy z tej piwnicy żywi.
Oswoiliśmy już te ostrzały. Pewnego dnia ostrożnie przenieśliśmy generator do sąsiadów, bardziej go potrzebowali, bo mają trzyletniego wnuka. Włączali go w czasie strzelanin, bo wtedy okupanci byli zajęci i wyjeżdżali na obrzeża wioski. W ten sposób naładowaliśmy telefony, a dzięki elektrycznej pompie nabraliśmy wody ze studni. Były dni, kiedy udało nam się łapać słaby sygnał komórkowy. To było największe szczęście, usłyszeć głos bliskich.
Pewnego ranka, dwa tygodnie od rozpoczęciu okupacji, przybiegł do nas sąsiad i powiedział, że we wsi krążą pogłoski o planowanej ewakuacji ludności. Inni sąsiedzi opowiadali przerażającą historię o sześciu kobietach i 13-letnim chłopcu z naszej wsi, którzy 11 marca próbowali wyjechać samochodem z okupacji i zostali zastrzeleni przez Rosjan. Ta wiadomość rozeszła się po telewizjach. Dlatego nie rozważaliśmy ewakuacji samochodem. Czekaliśmy aż ktoś przyjedzie z ratunkiem.
Włączyłam radio i usłyszałam, że otwierają korytarz humanitarny. Zaczęliśmy się pakować: dokumenty, kot, jego jedzenie. Nie było radości, raczej pytanie, czy wyjedziemy żywi? Zamknęliśmy nasz dom i weszliśmy w ciemność. Nie wiedzieliśmy, gdzie iść. Już po drodze dowiedzieliśmy się, że autobusy ewakuacyjne nie mają wstępu do wsi i stoją gdzieś dalej. Ale gdzie? Nikt nie wiedział. Tylko trzy rodziny, w tym my, ewakuowały się z naszej ulicy. Reszta nie odważyła się pójść tą ścieżką. Jedna babuszka lamentowała: „To fejk!”.
Po raz pierwszy od dwóch tygodni wyszliśmy poza naszą ulicę. Wioska była nie do poznania! Niektóre domy całkiem zniszczone, zrujnowane dachy, połamane ogrodzenia, dziury po bombach. A drogi? Po prostu ich nie było! Wjechaliśmy do pięknej, zadbanej wioski z brukowanymi uliczkami, a teraz zaorano ją czołgami. Wrogiego sprzętu było dużo, więcej niż się spodziewaliśmy.
- Czekaj, kto idzie! - zza płotu wyszedł ork w moro i z karabinem maszynowym.
- My do ewakuacji. Nie wiesz, gdzie iść?
- Nie, ale najważniejsze, żebyście nie poszli do wojska ukraińskiego, bo was wszystkich zastrzelą. My będziemy was tutaj chronić!
„Myślicie szajbusy, że wam w to uwierzymy?”, pomyślałam i po prostu poszliśmy dalej. Nagle z drugiej strony nadjechały orki, czołg i dwa transportery opancerzone. Pędzili jak szaleni. Ulica jest wąska, ludzie ratowali się przed rozjechaniem i stali stłoczeni przy płocie. Spojrzeliśmy na siebie z Romanem, zrozumieliśmy się bez słów. Dobrze, że nie pojechaliśmy naszym małym samochodem! Na pewno by nas stratowali.
Poszliśmy dalej, po raz kolejny potknęłam się o zerwane druty. Byliśmy przerażeni liczbą drani, którzy włóczyli się tam i z powrotem z karabinami maszynowymi. W pobliżu stał spalony sprzęt okupanta.
Zbliżyliśmy się do pierwszego punktu kontrolnego. – Zabieramy smartfony, laptopy, tablety – powiedział okupant z czerwonym bandażem na rękawie, machając z pogardą karabinem maszynowym.
Milczeliśmy.
- Powiedziałem, dawaj! Jeśli sam go znajdę, zastrzelę na miejscu! Możecie zabrać karty operatora.
Niektórzy odmówili oddania telefonów i wrócili do domów. I kiedy staraliśmy się wyciągnąć karty z telefonów, podjechały trzy samochody z ludźmi machającymi białymi prześcieradłami, którzy również chcieli opuścić wioskę. I ten drań skupił uwagę na nich. Okupanci zaczęli rabować rzeczy z samochodów. Czekaliśmy cierpliwie, aż zabiorą nam telefony.
- Słuchaj, może pójdziemy cicho i nie zwrócą na nas uwagi? – zapytałam niepewnie Romana.
I poszliśmy. Odeszliśmy sto metrów, a tam kolejny punkt kontrolny. Sytuacja się powtórzyła.
- Zabieramy telefony!
- Tak, zabrali nam na poprzednim punkcie kontrolnym! - udawaliśmy głupców.
Poszliśmy dalej, z daleka widzieliśmy ludzi z torbami. Do naszej grupy dołączyli inni, którzy chcieli się wydostać. Ludzie byli przygnębieni, wielu wypuściło konie, krowy, świnie, kury na ulicę, by nie umarły z głodu. Niektórzy szli jednak w przeciwnym kierunku!
- Nie wiemy, co robić. Powiedziano nam, że w autobusach zostały tylko cztery miejsca – stwierdził jeden z mężczyzn.
- Kto ci to powiedział? – zapytał Roman.
- Rosyjscy żołnierze.
- Uwierzyłeś? Skąd o tym wiedzą? Co, jeśli kłamią?
Nie dał się przekonać, nie chciał na próżno ryzykować życia. Ale my szliśmy dalej.
- Nie wiesz, są jeszcze autobusy ewakuacyjne? - zapytał ktoś orki na kolejnym punkcie kontrolnym.
- Stoją tam – wskazał Ruski. - Zostaniecie zabrani bliżej granicy, będziecie mieszkać w namiotach, a potem wezmą was do Rosji.
Ludzie zaczęli panikować, nikt się tego nie spodziewał. Niektórzy postanowili, że nie idą dalej. Roman i ja włączyliśmy krytyczne myślenie i postanowiliśmy przejść do końca, bo usłyszałam w naszym radio, że nasi obiecali nas ewakuować! I dopóki nie upewnimy się, że to rosyjska ewakuacja, nie poddamy się!
Wreszcie za kolejnym punktem kontrolnym zobaczyliśmy Bogdany, czyli ukraińskie autobusy z tablicami obwodu kijowskiego, a obok białe samochody Czerwonego Krzyża. Nasi! Serce łomotało mi z radości, miałam łzy w oczach. Podeszliśmy bliżej, autobusy były w połowie puste! Czekaliśmy jeszcze godzinę, aż wolne miejsca się zapełnią.
Roman rozmawiał ze zdenerwowanymi kierowcami. Okazuje się, że żaden z nich nie wiedział dokładnie, dokąd zmierzają. Powiedziano im, że muszą jechać ratować ludzi. Przy wjeździe na okupowane terytorium Rosjanie zabrali im telefony, a nawet zegarki, bez względu, czy to były smartwatche, czy zwykłe mechaniczne. Pracownicy Czerwonego Krzyża próbowali wytłumaczyć ludziom w prywatnych samochodach, że nie biorą za nich odpowiedzialności, ponieważ wynegocjowali z najeźdźcami tylko dwadzieścia autobusów ewakuacyjnych.
Autobusy zapełniły się i kolumna ruszyła. Część cywilnych samochodów, którym udało się przebić przez punkty kontrolne, jechała przed konwojem, a część z tyłu. Widzieliśmy też, że niektórzy zostali zawróceni, a najeźdźcy wyciągali akumulatory z samochodów i nie pozwalali przejść do miejsca ewakuacji.
Jadąc między dwiema zajętymi wsiami, widzieliśmy ludzi stojących obok swojego samochodu z przebitym kołem, najechali na fragment pocisku. Nie wolno nam było stanąć, a gdybyśmy zrobili to samowolnie, to Rosjanie najprawdopodobniej zaczęliby strzelać. Żaden z towarzyszących nam urzędników nie miał prawa ryzykować tylu ludzkich żyć. Mam nadzieję, że tych ludzi zabrali ci, którzy jechali za kolumną cywilnymi autami.
Długo jechaliśmy przez pola i widzieliśmy zbombardowane samochody i minibusy. W kolejnej okupowanej wiosce, widzieliśmy, jak na posterunkach rabusie wyciągali z aut wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Zresztą przez te wszystkie dni widzieliśmy, jak Ruscy rozkradają nasze dobytki.
Kiedy nasze wojska rozgromiły Rosjan w sąsiedniej wsi, okupanci po prostu zaczęli uciekać w kierunku granicy białoruskiej. W przeddzień plądrowali opuszczone domy, zabierali dosłownie wszystko: telewizory, kuchenki mikrofalowe, nawet suszarki do włosów. Sąsiedzi widzieli przez okna czołgi i opancerzone wozy, do których Ruscy przytroczyli pralki i lodówki.
A teraz patrzyliśmy na okupantów zza szyb autobusów. Wszystko, co te orki z karabinami maszynowymi mogły zrobić, to rzucać groźne spojrzenia na wyczerpanych ludzi. Dzieci w naszym autobusie szlochały, psy żałośnie szczekały, tylko nasz kot, wciskając uszy do torby, dzielnie znosił tę trudną drogę do wolności.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy w końcu minęliśmy kolejną okupowaną wioskę. I oto znowu punkt kontrolny. O mój Boże, pomyślałam, to się nigdy nie skończy. Ale ktoś krzyknął: „Patrz, mają niebiesko-żółte opaski na łokciach!”. To nasi Płakaliśmy i kładliśmy dłonie na szybie, jakbyśmy chcieli dotknąć naszych obrońców! Pomachaliśmy im, a oni odmachali.
Łzy płynęły rzeką. Wreszcie łzy radości! Wyczerpanie gdzieś się rozeszło. Zdałam sobie sprawę, jakie mieliśmy szczęście! Uciekliśmy przed najeźdźcami żywi i bez szwanku. A ilu cywilów cierpi jeszcze z rąk okupanta? Ilu umiera?
Gdy weszliśmy do mieszkania, zaczęliśmy podlewać nasze pożółkłe kwiaty, też ucierpiały na wojnie. A potem usłyszałam ryk na zewnątrz.
- Transporter opancerzony! - krzyknęłam.
Roman wyjrzał przez okno i wziął mnie w ramiona: - Coś ty! Nie martw się, to tylko śmieciarka!
Zaparzyłam naprawdę mocną kawę. Na podwórku ćwierkały wróble.
Po 32 dniach okupacji nasza wieś została wyzwolona. Przynajmniej część Ukraińców zakończyła swoje cierpienie. Cieszyłam się, jakby wojna dobiegła końca. W wiosce nadal nie ma światła ani gazu, działa linia telefoniczna. Dodzwoniłam się o sąsiadki. Długo szlochałyśmy, a potem zapytałam:
- Czego najbardziej potrzebujesz?
- Marzę o śledziu i czarnym chlebie.
W Kijowie nie znaleźliśmy solonej ryby. Co zrobić, wojna. Roman kupił na targu świeżo mrożone śledzie, szybko je zamarynowałem, upiekłam szarlotkę z kremem, kupiłam dużo czarnego chleba, lekarstw, ciasteczek i smakołyków. Roman, jak na skrzydłach, pognał do wioski. Wieczorem zebrali się z sąsiadami przy naszym stole, śmiali się i płakali, jedli pieczone ziemniaki ze śledziem i dzielili się przeżyciami.
Myślałam, że przeszliśmy przez wiele cierpienia. Teraz wiem, że to po prostu NIC w porównaniu z okrucieństwem w Buczy. A przecież Bucza nie leży na innej planecie, a te zbrodnie nie działy się w czasach prehistorycznych. Wydarzyły się teraz, w centrum Europy, ledwie czterdzieści kilometrów w linii prostej od naszej wioski!
Kiedy piłam kawę, rozmawiałam z bliskimi czy przygotowywałam obiad, tam zabijano, torturowano i gwałcono niewinnych ludzi! I nikt nie mógł nic zrobić!
Ile podobnych okrucieństw spotyka dziś ludzi w innych okupowanych miastach Ukrainy. Wojna wciąż trwa. I to rozrywa serce.
*Na prośbę bohaterki zmieniliśmy imię jej i męża oraz nie podajemy nazwy miejscowości.
*Reportaż powstał przy wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej w ramach grantu dla korespondentów wojennych.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Komentarze