Wojewoda stwierdził, że GE Operator zawyża liczbę uchodźców. Policzył, że w hali przebywało 1018 osób, a operator centrum raportował tego dnia o 2224. Wojewoda zachęcał uchodźców do przeniesienia się do centrum pomocy Ptak w Nadarzynie. Podstawił autokary. Uchodźcy do nich nie wsiedli
Warszawa, Żerań. Zabudowania dawnej fabryki samochodów przy ulicy Modlińskiej zieją dziurami. Na wjeździe dwa betonowe klocki owinięte ukraińską flagą.
Powoli wyczerpują się zasoby dobrej woli i możliwości pomocy ukraińskim rodzinom, które ratując się przed rosyjską agresją, próbują w Polsce mieszkać, pracować i uczyć się. Państwo nie wspiera już Polek i Polaków, którzy przyjmują uchodźców. Czas na nowo ułożyć relacje i szukać rozwiązań. Chcemy w OKO.press opisywać historie gości z Ukrainy, usłyszeć je od was. Czekamy też na listy polskich pracodawców, gospodarzy, wszystkich osób, które chcą napisać komentarz lub zgłosić pomysł. Piszcie na adres [email protected].
Поволі вичерпуються ресурси доброї волі та можливості допомоги українським родинам, які, рятуючись від російської агресії, намагаються жити, працювати та навчатися в Польщі. Держава більше не підтримує польок та поляків, які приймають біженців. Настав час заново формувати стосунки та шукати рішення. В OKO.press ми хочемо описати історії гостей з України, почути їх від вас. Також чекаємо на листи від польських роботодавців, господарів та всіх, хто бажає написати коментар чи подати ідею. Пишіть на [email protected].
W głębi nowoczesne centrum targowo-kongresowe. Od marca działa tu punkt pomocy humanitarnej dla uchodźców z Ukrainy. Obsługuje go GE Operator (GEO), który wynajmuje centrum od Global Expo (GEx). Nazwy spółek zbliżone, właściciele też. W marcu nie udało mi się tu wejść. Centrum kontrolował wojewoda, mediów nie wpuszczał.
W lipcu kontener z napisem „Rejestracja wolontariuszy i gości” zamknięty. Ochroniarze odsyłają mnie na recepcję. Jakaś kobieta pyta o transport na lotnisko. Inna dopytuje o walizki. Nie ma. Nie ma też kwestionariuszy, które trzeba wypełnić, by dostać się na wolontariat. Po pół godzinie czekania na koleżankę za to odpowiedzialną, recepcjonistka macha ręką. Wręcza mi identyfikator, wpisuje tylko imię i prowadzi na „dolną wydawkę”.
Za kontuarem dawnej szatni trzy Ukrainki. Tłumaczą, co i jak działa.
Każdy, kto przyjeżdża dostaje najpierw pościel, koc, poduszkę, ręcznik, kubek, szczoteczkę i pastę do zębów oraz mydło. Potem w miarę potrzeb: ubrania i buty, kosmetyki, zatyczki do uszu, jedzenie dla zwierzaków… Wszystko wydzielane po aptekarsku: odżywka do włosów nałożona do kubeczka na raz. Proszek lub płyn do prania na dwa razy. Podpaski po pięć sztuk, tak samo pieluchy. Na szczęście nie łamie się na pół grzebieni. Uczę się, które produkty mieszkańcy centrum mogą dostać bez adnotacji, a co trzeba zapisać na kawałku papieru, bumażce, zwanej kartą pobytu.
Pojawiły się klientki. Odwijam z dużej szpulki kilkadziesiąt centymetrów czarnej nitki, podaję igłę. Potem przynoszę jedzenie dla kota na trzy dni: woreczek suchej kramy i trzy małe puszki. Zapisuję na karcie. Dezodorant i skarpetki też. Maszynka do golenia idzie bez rejestracji.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.
Niewiele się dzieje, więc Olga ciągnie mnie do jadalni. Do wyboru jest kilka rodzajów dań, ziemniaki, kasze, makarony, sałatki, jogurty, owoce, ciastka, kompot… Na osobnych stoiskach kawa, herbata, woda. Na ścianach logo World Central Kitchen, międzynarodowego NGO’sa.
Na wielkich halach rzędy czarnych łóżek polowych obrosły walizkami i kocami, tworząc prowizoryczne zagrody. Przy jednej sztuczna palma. W drugiej ktoś śpi pod parasolką. W części hali świecą lampy. Miejscami jest ciemno. I wszędzie cicho. Ta cisza wisząca nad tysiącami łóżek jest szokująca.
Kilka „przecznic” od palmy kobieta patrzy w sufit. Mężczyzna obok słucha czegoś w telefonie. Poruszają się i mówią w zwolnionym tempie. Przyjechali w połowie lipca z obwodu ługańskiego. Przez Łotwę. Własnym samochodem.
– To wszystko, co nam zostało – mówi Oleksandr (52 l.), który w Ukrainie był kierowcą. – W domu już Rosjanie mieszkają. Prezydent pozwolił mężczyznom wyjeżdżać z okupowanych terytoriów – wyjaśnia Oleg. – Po co mają siedzieć z wrogami.
Kiedy z żoną i synem przyjechali do Polski, wolontariusze skierowali ich na Modlińską.
– Spodobało nam się – twierdzi Tatiana (55 l.)
– Naprawdę?
– Tam pod bombami żyliśmy – wyjaśnia.
– I daje się tu spać?
– Lepiej niż w piwnicy – odpowiada kobieta. – I karmią dobrze. Trzy razy dziennie i bardzo smacznie.
Wracam na wydawkę. Na jej drugim końcu wiszą ubrania z metkami. W kartonach nowe buty, dresy, majtki, staniki, skarpetki. Ustawiła się do nich długa kolejka.
– Nowe rzeczy wydają polscy wolontariusze. Ich ludzie bardziej słuchają niż nas – tłumaczy Olga. – Mieli przyjść po południu. Czekamy.
Olga przyjechała spod Żytomierza. W Ukrainie była księgową, tu nie może znaleźć pracy. Póki co, mieszka u polskiej rodziny. Przychodzi na wolontariat, żeby zająć ręce i głowę. A także coś zjeść i wziąć dla córki.
Kolejka rośnie. Polaków nie ma, Ukrainki otwierają kramik z nowościami. Pomaga im nastoletnia dziewczyna. Tłum szturmuje stoisko, a towaru mało. Gwar, przepychanki.
W końcu 15-latka krzyczy: „Koniec. Idźcie sobie! Już nic wam nie damy!”.
Maria najpierw kupowała kosmetyki, ubrania, buty i wysyłała do Global Expo. W kwietniu przyszła się rozejrzeć, dostała identyfikator z numerem 1925 i wylądowała na dolnej wydawce.
– Wszystko co tu dajemy, przysyłali darczyńcy. Podarowali też pralki i suszarki – twierdzi Maria. – Tysiące wolontariuszy szukało uchodźcom pracy i mieszkań. Wojewoda zrobił tyle, że się pojawił. Raz czy dwa.
Maria nie wie, ilu wolontariuszy faktycznie pomagało. Bo niektórzy wpadali na jeden dzień, inni przychodzili tygodniami. Wielu przyjechało zza granicy.
– Trudno było ustalić grafik obecności, bo większość z nas pracuje, ma dzieci. Zwykle wpadaliśmy po pracy na pół godziny, z czego robiły się cztery, sześć albo cała noc. Bo mnóstwo ludzi przyjeżdżało. Niektórzy poranieni, w ciężkim stanie psychicznym. Pytałam: „Co trzeba?”. Nie byli w stanie wykrztusić słowa.
Stali w kolejkach do wydawki po trzy godziny, niektórzy się bili, awanturowali. Były też panie 50+, które odpychały innych, brały wszystko jak leci, wysyłały do Ukrainy albo sprzedawały na bazarku. Część osób, głównie mężczyźni i niepełnosprawni, bała się podejść.
– Za własne pieniądze kupowaliśmy im bieliznę, skarpetki, buty, dresy… Wielu z nas zawaliło obowiązki, pracę. Ja wydałam parę tysięcy złotych i zaniedbałam zdrowie. Ale w takim miejscu wszystko przestaje mieć znaczenie. Nie chodzę na grilla ze znajomymi, nie spotykam się z rodziną, nie posadziłam kwiatków na balkonie. Ludzie jeżdżą na wakacje. Ja do Expo.
Na dolnej wydawce Olga szepcze mi na ucho, że ma kosę z koleżankami. Bo Ukrainki nie chcą dawać ludziom rzeczy. Najlepsze biorą dla siebie.
Naprzeciwko wydawki jest tak zwany „lumpeks”: używane ubrania, buty, plecaki przynoszone przez darczyńców. Chętni mogą brać bez ograniczeń. Męskie tiszerty i bluzy, które powiesiłam na wieszakach, rozeszły się w kilka sekund. „Lumpeks” jest też przy górnej wydawce, gdzie można dostać nowe rzeczy dla dzieci oraz środki czystości. Obok półki pełne używanych ubranek i bucików.
– Trafiają tu też tzw. rzeczy dziwne: strój płetwonurka, czy królewny. Dzieciaki świetnie się nimi bawią – wyjaśnia Anna, czterdziestolatka. Woli pozostać anonimowa. Boi się hejtu w internecie.
– Czytam sporo i widzę, jak ludzie komentują nawet coś, co jest neutralne albo pozytywne – tłumaczy.
Do Expo przychodzi od kwietnia. Wcześniej zbierała po znajomych żywność i ubrania. Kupowała to, co nie może być używane. Głównie majtki. Część przekazywała do Expo, część rodzinom, które przyjęły Ukraińców do domu i potrzebowały wsparcia.
W końcu pojechała zobaczyć centrum na własne oczy i sprawdzić, czego ludzie potrzebują. Musiała wypełnić ankietę wpisując sporo danych, w tym pesel i zgarnęli ją na wydawkę dolną.
– W holu siedziało wiele starszych osób, które patrzyły pustym wzrokiem w przestrzeń. Dzieci bawiły się w wolontariuszy albo jeździły na wózkach inwalidzkich. Szkoda mi ich straconego dzieciństwa. Pierwszy dzień w Expo odchorowałam – wspomina Anna.
Następnym razem poszła na górną wydawkę i już tam została.
– Jest spokojniej, mogę porozmawiać z ludźmi, co najbardziej lubię. Znam rosyjski, więc chętnie wpadają pogadać. Ale obawiałam się, by nie oddelegowano mnie do tłumaczenia u lekarza czy psychologa. I bez tego nasłuchałam się tyle, że przychodziłam do domu przybita. Siedziałam i ryczałam. Z godzinę wracałam do siebie.
Trudni też są Cyganie. Zachowują się, jakby byli sami na świecie. „Daj pani mleko modyfikowane. Jeszcze jedno daj pani, bo mam dwoje dzieci.” Najgorsze, że przychodzą całą ekipą i wsiadają na człowieka. Ale i Ukraińcy są różni. Niektórzy straumatyzowani, bardzo nerwowi. Kiedyś płyn do prania nalewaliśmy w plastikowe kieliszki, bo nic innego nie było. Kobieta się denerwowała, że dajemy go „jak stakan wodki”.
Inna opowiadała, że jej mama nudzi się w szpitalu. Ma ponad 80 lat, nie zajmie się telefonem. Anna zaczęła szukać dla niej książek. Przez Facebooka, znajomych. Jej nauczycielka rosyjskiego przekazała wiele tomów i stertę ubrań.
– Wszystko rozeszło się w pięć minut. Listy publikowane przez centrum to jedno, a potrzeby to drugie – wyjaśnia Anna.
– Nigdy na przykład nie było na nich sukienek, a kiedy przywiozłam – pyk i poszły. Ludzie prosili też o futerały do okularów. Niby bzdura, ale potrzebna.
Czasami ktoś dawał mi do naładowania telefon. Jest na nim numer. Taki sam jak na opasce, którą mieszkańcy noszą na rękach – opowiada Anna. – Ukraińcy mówią, że te numery są jak w obozie koncentracyjnym. Ale nam ułatwiają pracę. Tak jak i bumażka, na której zapisujemy, co dajemy. Bo zdarzało się, że ktoś co dwa dni chciał majtki, zakładał raz i wyrzucał do kosza. Ale czasami macham na bumażkę ręką. Dzieci, które mi tu pomagają, nigdy. Pilnują zasad, bardziej niż dorośli.
Od marca działalność centrum finansował wojewoda mazowiecki. Pod koniec kwietnia sąd ogłosił upadłość spółki Global Expo i zatwierdził sprzedaż głównej części jej majątku, działki i dwóch budynków operatorowi sieci komórkowej z Grupy Polsat Plus. Do sprzedaży nie doszło, ponieważ GEx złożyło na decyzję zażalenia.
W maju syndyk próbował przejąć hale na Modlińskiej, ale podobno ochrona odmówiła i odesłała go do spółki GE Operator.
Przez trzy miesiące wojewoda nie dopatrzył się nieprawidłowości w działaniu centrum, choć jego urzędnicy byli na miejscu codziennie. Dziesiątego czerwcu przeprowadził kontrolę i stwierdził, że GE Operator zawyża liczbę uchodźców. Wojewoda policzył, że w hali przebywało 1018 osób, a operator centrum raportował tego dnia o 2224. Urzędnicy wojewody mieli też wątpliwości, czy spółka może dysponować obiektem, choć 6 czerwca sąd orzekł, że tak. Do października 2023 roku.
Z końcem czerwca wojewoda zakręcił jednak kurek z pieniędzmi, a uchodźców zachęcał do przeniesienia się do centrum pomocy Ptak w Nadarzynie. Trzydzieści kilometrów od stolicy. Na Modlińską podstawił autokary. Uchodźcy do nich nie wsiedli. Wojewoda twierdził, że operator centrum uniemożliwił jego urzędnikom przeprowadzenie akcji.
Pojawiły się na ten temat artykuły w prasie i internecie. "Puls Biznesu" ustalił, że przez niecałe cztery miesiące wojewoda zapłacił operatorowi punktu ponad 12 mln zł, "Wyborcza", że ponad 13 mln. Za wynajem obiektu GE Operator miał płacić Global Expo 50 tys. zł miesięcznie.
– Byliśmy tym zniesmaczeni. Wielu wolontariuszy się wtedy wycofało – mówi Maria. Ona też się zastanawia, czy nie zrezygnować.
– Nie pałam miłością do wojewody, ale punkt dobrze działał, póki płacił. Teraz jedzenie ograniczono do dwóch razy dziennie, wyłączają klimatyzację – mówi Maria i prosi, by zmienić jej dane. – Zdaję sobie sprawę, że w takich punktach są pieniądze i to duże. Jest pole do kantów. Nie jestem na tyle odważna, by ryzykować, że ktoś mnie potem potrąci samochodem – tłumaczy. – Może przesadzam, ale osobom, które wypowiedziały się publicznie, co tu się dzieje, zakazano wstępu.
Nikt z nami też nie rozmawiał, nie informował o zmianach. Nie jesteśmy pewni, w czym bierzemy udział. Czy ktoś tu chce pomagać, czy chodzi o to, by budynek był zajęty? Czy uchodźcy stali się zakładnikami sytuacji?
Niektórzy wolontariusze źle mówią o ośrodku. Trudno, by takie miejsce działało idealnie, gdy opiera się na pracy tysięcy osób bez doświadczenia. Ale dochodziliśmy do kolejnych rozwiązań i uważam, że teraz ludzie mają tu niezłe warunki.
Tyle że kiedy wolontariusze odeszli, przestali publikować na facebooku listę potrzeb i spływa coraz mniej darów. Otworzyłam niedawno okienko, rozdałam pięć tiszertów, a potem wiele razy musiałam powiedzieć: „Nie ma”. Zapał słabnie, inflacja rośnie. Biję się z myślami, czy znowu coś kupić w hurtowni. Kupię pięćdziesiąt sztuk? Mało. Z drugiej strony choć tyle osób coś dostanie. Bo zdaję sobie sprawę, że ktokolwiek tym centrum teraz zarządza, nie będzie kupował uchodźcom majtek.
– Ostatnio Ukraińcy mówią, że to już za długo trwa. Skarżą, że ciężko się śpi, bo ludzie łażą do późna w nocy – dodaje Anna. – Przez kilka dni brakowało proszku i płynu do prania, wyszły wilgotne chusteczki. Brakuje tiszertów, plecaków, nerek.
A to towar pierwszej potrzeby. Uchodźcy nie mogą nic zostawić przy łóżku, bo zdarzają się kradzieże. Często ktoś odchodził niezadowolony od okienka, bo nie dostał koszulki czy walizki. Anna brała to wszystko do siebie i wracała do domu ciężka od poczucia winy. W lipcu wyjechała na tydzień i nabrała nieco dystansu.
– Pilnowałam też, by być w Expo maksymalnie cztery razy w tygodniu, najwyżej po 2-3 godziny. Chyba dlatego dotrwałam do teraz.
Niektórzy wolontariusze dawali z siebie 100 proc. Poznałam dziewczynę, która przez trzy miesiące nie przyszła tylko raz. Bywało, że przyjeżdżałam na siódmą rano, a witała mnie koleżanka, która była tam od piątej. Myślę, że niektórzy załatwiali tak swoje problemy, samotność.
Kiedy pytam Annę, czemu ona przyjeżdża do Expo, milczy dłuższą chwilę.
– Czuję się potrzebna. Krąg znajomych mi się też poszerzył. Kosztem dużych emocji, ale już się do tego trochę przyzwyczaiłam. A i ludzie mniej opowiadają o tym, co ich spotkało. Zaczynają żyć tym, co będzie.
Tu jest coraz trudniej. Zaczęto pilnować, czy ktoś jedzenia ze stołówki nie wynosi, czy nikt poza mieszkańcami centrum tam nie je.
Za wojewody byli żołnierze WOT-u. Czasami pomogli coś dźwignąć, ale typowy widok to było czterech śpiących. Przychodziłam, a oni spali na zapleczu. Albo regał. Prawie się na mnie przewrócił. Mówię: „Fajnie by było przykręcić”. „Nie mamy czym” – usłyszałam. „Przywiozę śrubokręt”. Oni nic. No, ale byli i pilnowali porządku. Kiedy wojewoda wyszedł z punktu, żołnierze wymaszerowali. Ukraińcy pomagają teraz jedni drugim, bo nie ma komu.
Z nimi nikt nie rozmawia. Raz przyszedł wojewoda. Ukraińcy go pytali: „Co z nami będzie? Nie pojedziemy do Ptaka, bo nie mamy nawet w co się spakować”. Wojewoda na to: „Dzwońcie w ambasadu”.
„A szto takoje ambasada?” – pytali Ukraińcy. Przetłumaczyłam: „posolstwo”. Skończyło się tak, że jedni na drugich krzyczeli.
Wolontariuszy też nikt o niczym nie informował. Dowiedziałam się od Ukraińców, że wojewoda rezygnuje z finansowania punktu. Nastraszono ich też, że jeżeli nie wsiądą do autokarów za darmo, to potem będą zasuwać do Ptaka na własny koszt. I jeszcze policja im pomoże.
Ludzie zwierzają mi się, że nie wiedzą, co robić, bo chodziły słuchy, że w sierpniu Expo ma być remontowane. Potem, że we wrześniu będzie jakaś wystawa i oni muszą zniknąć. „Więc – mówią – już chyba wolimy wracać na Ukrainę”.
Ukazały się artykuły à propos błędów w podawaniu ilości osób w Expo. Kto zawinił? Wolontariusz, który gdzieś przełożył karty rejestracyjne – denerwuje się Anna.
Pytam, czy jej to nie zniechęciło.
– Nie. Mam się na ludzi obrazić, bo wojewoda robił przekręty? Zamiast zatrudnić więcej osób, dać im pensje, orał wolontariuszami? Staram się o tym nie myśleć.
Ja za to myślę intensywnie, kto tu odpowiada i za co? Może rozmowa z kimś kto zarządza GEx to wyjaśni. Bo to, czego do tej pory się dowiedziałam, wiem od mieszkańców i wolontariuszy.
Dzwonię pod kilka numerów podanych na stronach Global Expo. Głos w słuchawce nie przedstawia się, ale obiecuje zaangażować kolegę – profesjonalistę.
Spotykamy się w kawiarni, bo piarowiec Piotr Płocharski nie ma dziś czasu, by pojechać do Expo. Na początku rozmowy zaznacza, że jest wolontariuszem, a nie krwawym kapitalistą, który postanowił zrobić biznes na uchodźcach.
– Pomagam w sprawach związanych z komunikacją, nie biorę za to ani złotówki. Uznałem, że tak bardziej się przydam niż trzymając matkę z dzieckiem za rękę – tłumaczy Piotr Płocharski, pełnomocnik zarządu firmy GE Operator.
– W styczniu przyszło pismo od wojewody z pytaniem, czy w przypadku konfliktu zbrojnego może liczyć na zakwaterowanie uchodźców w centrum Modlińska – wspomina Płocharski. – Nasza odpowiedź była pozytywna.
W szczycie mieszkało w Global Expo koło czterech tysięcy osób. Od dwóch miesięcy ilość mieszkańców oscyluje w okolicach tysiąca.
– Zarzuty wojewody o zawyżaniu liczby uchodźców to bzdura – wyjaśnia Płocharski. – Nie sposób precyzyjnie określić, ile jest osób licząc zajęte łóżka. A tak wyglądała kontrola wojewody. Ludzie nie muszą raportować, kiedy wychodzą. Część osób pracuje, wracają o różnych porach. Zdarza się, że ktoś wyjeżdża. Choć powinien się wyrejestrować, nie robi tego. Po kilku dniach, tygodniu, miesiącu wraca. Mówimy też o sytuacji totalnego chaosu, gdy wolontariusz wrzucił dwieście ankiet do szuflady, które znalazły się po iluś dniach. Marzec, kwiecień, oczywiście, że jakieś błędy się zdarzały. Jestem pewien, że również na niekorzyść centrum. Przy tej skali niemożliwe było policzenie ludzi z dokładnością do pięciu osób.
– Wojewoda zarzucał różnicę ponad tysiąca – zauważam.
– To absolutnie niemożliwe. Zresztą centrum nigdy nie dostało ani złotówki więcej niż uznał wojewoda. Na dodatek półtora miesiąca po wystawieniu faktury.
– MUW twierdzi, że utrudnialiście przewiezienie uchodźców do Nadarzyna.
– Wojewoda mija się z prawdą. W jaki sposób mielibyśmy zatrzymać tysiąc osób? – pyta Płocharski i pokazuje zdjęcia transparentów, które przygotowali mieszkańcy centrum. Na nich hasła: „Polska Global Expo dziękujemy za pomoc”, „Diakujemy”, „Nam tut dobre”… – Umówmy się też, że 55 zł za osobę, to nie jest wielki biznes.
– Trudno powiedzieć, nie znając kosztów. Z tego co wiem, wojewoda płacił przez pierwszy miesiąc 95 zł. A wolontariusze twierdzą, że wykonywali większość pracy.
– To prawda. Ale nie mieli nawet stałego grafiku.
– Dlaczego nie zostały zatrudnione osoby do obsługi centrum?
– Są pracownicy Global Expo, ale nie potrafię powiedzieć, ilu z nich obsługuje centrum. Co do kosztów funkcjonowania, myślę, że nikt ich nie wyliczał. Ale postaram się to sprawdzić. Chce pani pytać o syndyka i prawo do dysponowania nieruchomością?
– Wolontariusze sugerują, że uchodźcy mogli się stać zakładnikami tej sytuacji.
– Global Expo to super nowoczesne centrum eventowe – wyjaśnia Płocharski. – Przychody sięgały 12-15 mln rocznie. Koszty i obsługa kredytów to ok. 9 mln zł. Z pandemią obroty spadły do zera. Zaczęły się problemy z ich spłacaniem i rozmowy w sprawie restrukturyzacji zadłużenia. Dwa banki chciały negocjować, trzeci, należący do Zygmunta Solorza, nie. Nieruchomości, które kredytuje jego bank, a zaczynają mieć problemy ze spłacaniem kredytu, Solorz przejmuje. Mam wrażenie, że działania syndyka nie są przypadkowe. Publikacja w "Pulsie Biznesu" też nie była do końca bezstronna. To jest walka. A Global Expo to świetnie położona nieruchomość, z częściowo spłaconym kredytem.
– Kto finansuje jedzenie dla uchodźców?
– Central World Kitchen – przyznaje Płocharski. – Ale my musimy opłacić czynsz, prąd, wodę, wywóz śmieci, gaz, ochronę, sprzątanie… Pieniądze się kończą, rzeka darów wysycha. Szukamy finansowania, rozmawiamy z organizacjami charytatywnymi za granicą, z ambasadami. Co będzie, jak za miesiąc, dwa nie znajdziemy sponsorów? Nikt nie wie.
Specjalista od PR nie zna też odpowiedzi na kilka innych pytań, ale zapewnia, że jeśli je prześlę, postara się odpowiedzieć zgodnie z prawdą. Wysyłam. Nie odpowiada. Dostaję za to od niego kontakt do jednego z menedżerów centrum.
W sierpniu na dolnej wydawce Olga skarży się, że wszystkiego brakuje, a najbardziej męskich bokserek. W wielkiej hali na parterze jakby mniej ludzi. Ale palma nadal stoi. Obok mieszka Julia.
Przyjechała z Wysokopilja pod Chersoniem, a jej mąż ze wsi położonej jedenaście kilometrów dalej.
– U niego w domu ruskie sołdaty już żyją – płacze Julia.
Jej udało się wyjechać 18 marca. Najpierw trafiła do Expo. Kiedy mąż dojechał, przenieśli się do Ostrołęki. Zamieszkali w szkole. Rusłan pracował na zlecenia burmistrza przy budowach i remontach. Urząd pracy płacił 1400 zł, miasto resztę. W sumie wychodziło 2500 tys. zł.
– Ale dopadł go reumatyzm – opowiada Julia. – Ręce i nogi mu popuchły. Wróciliśmy do Expo. Miesiąc leżał, brał tabletki, myślał już, żeby pójść do pracy. A wczoraj przyszli i mówią: „Wychodzisz. Oddawaj identyfikator”. I wsio. On u rieki żywiet.
– Gdzie mieszka? – dopytuję, bo chyba źle zrozumiałam.
– Nad rzeką. Na polu śpi. Na ziemi. Póki co jest ciepło, ale… – Julii łamie się głos. – Ja muszę się wyprowadzić do 18 sierpnia. Bo tu tylko 120 dni można mieszkać. Nie wiedzieliśmy o tym.
Zapisała siebie i męża do kolejki po pracę w fabryce chemicznej, kilkaset kilometrów od Warszawy.
– Mam nadzieję, że ją dostaniemy – wzdycha. – I że dadzą mieszkanie. Mam 59 lat, mąż kilka lat więcej. Możemy jeszcze pracować.
„Ti-ru-ru…” – rozmowę przerywa nam ogłoszenie z radiowęzła.
– Dziwne – mówi Julia. Wzywają mojego męża. Wyrzucili go, a teraz wołają. Pójdę się dowiedzieć, o co chodzi.
Też bym chciała widzieć. Czekam na nią dłuższą chwilę, ale nie wraca. Będę jej szukać kilka dni później, by się dowiedzieć, co się z nimi stało, ale już jej nie spotkam.
Póki co, wędruję na piętro. Jest tu duża sala dla kobiet z dziećmi oraz mniejsza dla ciężarnych i tych z najmniejszymi szkrabami. Różnica taka, że zamiast pięciuset polówek stoi ich tu z pięćdziesiąt.
Jest też salka z komputerami i playstation, pokój zabaw dla dzieci a także wielki hol. Ktoś gra na pianinie, które stoi po środku. Na ławce siedzi para trzymając się za ręce. Przyjechali wolontariusze z Meksyku. Dziewczyny tańczą wirując falbaniastymi spódnicami. Chłopaki pokazują dzieciom układ taneczny. Młodzież gra w ping-ponga, dzieciaki w piłkę. Jeżdżą też na rowerach i hulajnogach.
– Durdom, jakby Ukraińcy powiedzieli – mówi Anna. – Dom wariatów.
Dziś pomaga jej na wydawce czterech chłopców. Największy rozdaje kuksańce. Siedmiolatek chodzi ze smoczkiem w buzi.
– Kiedy rodzice idą do pracy czy na spacer, zostawiają dzieci same. Przychodzą do mnie z każdą pierdołą: rozwiązać buty, zawiązać buty, rozplątać supeł… – tłumaczy.
Razem z nią dyżuruje dziś Irina. Przyjechali z synkiem z Charkowa, są w Expo od marca. Chcą jechać do Kanady. Wizy już dostali, czekają na tańsze bilety. Póki co kosztują 4-4,5 tys. zł. – Ma nam pomóc siostra, ale nie stać jej na takie ceny. Na jesieni powinny spaść – liczy Irina.
Na wizę do Kanady czeka też Natasza, która przyjechała z ośmioletnią córką z Chersonia. Też w marcu. Nauczycielka angielskiego i ukraińskiego jest pewna, że bez problemu znajdzie pracę, gdy zacznie jej szukać. Na razie nie może zostawić córki samej na wiele godzin.
– Napisz, że ten centr jest bardzo dobry – mówi Natasza. – W informacji o wszystko można spytać, jest lekarz, jedzenie bardzo dobre i dużo, kolejek do toalety nigdy nie było. Wszystko świetnie zorganizowane.
Mieszkańcy centrum mają na identyfikatorze wydrukowaną datę rejestracji i termin pobytu. Irinie upłynął siódmego sierpnia, ale nikt jej nie niepokoi. Nataszy też nie.
– Chyba dlatego, że mamy dzieci – myśli głośno Irina.
– A poza tym – dodaje Natasza – nie łamię regulaminu, to czemu mieliby mnie wyrzucać? Nikogo nie wypraszają bez powodu.
Ale kiedy wojewoda chciał nas zabrać do Ptaka, nie pojechaliśmy. Słyszeliśmy, że tam jest strasznie – mówi Ukrainka.
Z Jarosławem Kalickim Spotykam się w Global Expo w niedzielę wieczorem. Jest na dyżurze. Wcześniej zarządzał tu eventami i targami.
– Z dnia na dzień musieliśmy się odnaleźć w nowej roli – mówi Kalicki.
– Początki były trudne, ale szybko się wdrożyliśmy i wydaje mi się, że teraz centrum działa naprawdę fajnie. Urzędnicy UNHCR długo u nas byli, sprawdzali, oglądali. Uznali, że jesteśmy wzorem dla całej Europy.
Kiedy idziemy przez centrum do Kalickiego, co chwilę podbiegają dzieciaki i wołają „Jarek, Jarek!”. Obejmują go, wieszają mu się na szyi.
– Niektórzy są tu od początku, zawiązują się relacje… – wyjaśnia menedżer i tłumaczy jak działa ośrodek.
W rejestracji nowi gości dostają identyfikatory ze zdjęciem i opaski na ręce. Ochrona przy wejściu skrupulatnie je sprawdza. Osoby mogą się tu zatrzymać na kilka godzin, dzień, tydzień, miesiąc… Nie ma limitu. Ale nie ma wstępu dla osób pod wpływem alkoholu lub innych substancji.
– Za pierwszym razem odizolowujemy taką osobę w przygotowanym, pomieszczeniu. Jeśli sytuacja się powtarza, wypraszamy ją z centrum – wyjaśnia Kalicki. Może to też spotkać osoby agresywne lub złapane na kradzieży.
Podjeżdża do nas kobieta na wózku inwalidzkim. Pyta, czy ktoś mógłby w jednej z hal otworzyć choć trochę drzwi. Bo gorąco. Kalicki mówi, że na to jest za późno, ale prosi pracownika, by włączył klimatyzację.
A potem pokazuje punkt medyczny, w którym codziennie dyżuruje internista i pielęgniarka. Na ich koszt.
– Wcześniej zabezpieczał to wojewoda. Podobnie jak inne wydatki – wyjaśnia. – Od końca czerwca pomoc przebywającym u nas uchodźcom zapewniamy z własnych środków oraz dzięki pomocy darczyńców. Koszty utrzymania liczone są w milionach. Sam prąd to kilkaset tysięcy złotych miesięcznie.
Przechodzimy koło dolnej wydawki.
– Wiele rzeczy musimy teraz sami kupować – twierdzi Kalicki. – Wcześniej pomoc od firm i osób prywatnych była w miarę duża. Z czasem maleje. Wysłaliśmy niedawno ponad sto maili do największych marek w Polsce z prośbą o wsparcie. Żadnej odpowiedzi nie dostaliśmy. Podobnie z wolontariuszami. Przychodzi 5-10 osób. Wszyscy się wypalili albo zajęli własnym życiem i wakacjami.
Przechodzimy przez hale noclegowe, a Kalicki pokazuje stacje do ładowania telefonów, przebieralnie, sześć kontenerów z prysznicami i kilkanaście pralko-suszarek. Część od darczyńców, część kupiona przez operatora centrum. Obok pomieszczenia na pościel do prania i koce do ozonowania.
– Sama pralnia to ogromne koszty – zauważa Kalicki. Jakie? Wolałby się nie wypowiadać. Nie zajmuje się finansami.
Podchodzimy do śpiącej kobiety.
– 18 czerwca zabrano ją do szpitala psychiatrycznego. Córki – 22 i dziewięć lat zostały – opowiada Kalicki. – Zajmowałem się nimi, jeździliśmy odwiedzać mamę w szpitalu, niedawno z niego wyszła. Pomagamy też kobiecie, której sąd odebrał dzieci, je odzyskać. Różne są tu problemy. Codziennie dyżurują u nas rosyjsko- i ukraińskojęzyczni psychologowie z fundacji, z którą współpracujemy – mówi menedżer i pokazuje wyciszone, choć pozbawione światła dziennego, pomieszczenie dla 30-40 osób chorych na raka, niepełnosprawnych. Mają porządne łóżka, które podobnie jak na dużych halach nie są niczym oddzielone.
– Myśleliśmy o kurtynach, żeby zapewnić więcej prywatności, ale ze względu na przepisy pożarowe nie jest to możliwe – tłumaczy menedżer.
Są za to w Expo 24 godziny na dobę strażacy, elektrycy i inni specjaliści. W sumie koło 50 osób obsługujących centrum. Większość to pracownicy GEx. Część zrekrutowano wśród mieszkańców. Do tego kilkanaście osób z firm zewnętrznych, które sprzątają i pracownicy ochrony.
– Póki byliśmy „pod wojewodą”, było też wojsko i policja. Przydawali się, gdy trzeba było interweniować. Prosiliśmy o wsparcie komisariat policji Białołęki. Póki co, pojawia się kilka razy na dobę patrol. Z około 1100 osób mieszkających u nas, ok. 70 proc. to mamy z dziećmi. Wydaje mi się, że powinny być tu służby – zauważa Kalicki.
Pytam jak się czuje jako pracownik pomocy humanitarnej.
– Na początku był szok. Ludzie zapłakani, po kilku dniach w drodze. Psychicznie ciężko było... Ale mimo, że wojewoda „wyszedł”, działamy dalej. Ludzie nie chcieli od nas wyjeżdżać. Nie zastąpimy im domów, ale staramy się, by byli zaopiekowani. Wiele osób będzie długo potrzebowało pomocy. Rząd i Unia powinni się obudzić i stworzyć jakiś program opieki dla tych ludzi.
Kiedy pytam, czy odnalazł się jako pracownik pomocy humanitarnej, zaczyna płakać. Kilka minut nie może dojść do siebie.
Po tygodniu dostaję długą odpowiedź od Zarządu GE Operator.
Zarząd wyjaśnia kwestię limitowania czasu pobytu do 120 dni, ale konkretów na temat kosztów ponoszonych przez spółkę brak.
„Możliwości pomocy GE Operator są mocno ograniczone, codziennie stoimy przed dylematami co robić. Z tego względu osoby przebywające w centrum powyżej 120 dni, które podjęły pracę lub są w jakimś stopniu samodzielne, prosimy o szukanie innego miejsca zakwaterowania” – pisze Zarząd. I zapewnia, że działa zazwyczaj z wyprzedzeniem, by ludzie mieli czas na znalezienie nowego miejsca.
Co dalej z Centrum Pomocy Humanitarnej w Global Expo?
„W przypadku gdy nie pozyskamy finansowania bierzemy pod rozwagę odpłatne udostępnienie miejsc noclegowych, co dla wielu uchodźców przebywających na Modlińskiej byłoby lepszym rozwiązaniem niż relokacja gdzieś pod Warszawę” – pisze Zarząd.
„To jedna z wielu rozważanych opcji. Na dzisiaj za wcześnie, by mówić o szczegółach”.
A diabeł tkwi w szczególe.
Personalia niektórych bohaterów zostały zmienione na ich prośbę.
Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.
Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.
Komentarze