Dziękujemy, że nas wpuściliście, że daliście po 500 plus. Ale na co dzień z Polakami ciężko żyć. Proszę sąsiadów, żeby się ciszej zachowywali, a ci kurwami rzucają. Mówią, wracajcie do domu. Znikają kolejne centra pomocy. Brakuje wszystkiego, wolontariusze mają dość, a rząd nie robi nic
Przy długim stole siedzi sześć osób z laptopami. Patrzą w tabelki, na uszach słuchawki. Na ścianie mapa Polski najeżona kolorowymi stikerami. To aktualne oferty mieszkań dla uchodźców z Ukrainy.
Powoli wyczerpują się zasoby dobrej woli i możliwości pomocy ukraińskim rodzinom, które ratując się przed rosyjską agresją, próbują w Polsce mieszkać, pracować i uczyć się. Państwo nie wspiera już Polek i Polaków, którzy przyjmują uchodźców. Czas na nowo ułożyć relacje i szukać rozwiązań. Chcemy w OKO.press opisywać historie gości z Ukrainy, usłyszeć je od was. Czekamy też na listy polskich pracodawców, gospodarzy, wszystkich osób, które chcą napisać komentarz lub zgłosić pomysł. Piszcie na adres [email protected].
Поволі вичерпуються ресурси доброї волі та можливості допомоги українським родинам, які, рятуючись від російської агресії, намагаються жити, працювати та навчатися в Польщі. Держава більше не підтримує польок та поляків, які приймають біженців. Настав час заново формувати стосунки та шукати рішення. В OKO.press ми хочемо описати історії гостей з України, почути їх від вас. Також чекаємо на листи від польських роботодавців, господарів та всіх, хто бажає написати коментар чи подати ідею. Пишіть на [email protected].
Co chwilę ktoś z zespołu obiera telefon od uchodźcy szukającego domu.
Rozpoczynamy akcję: JESTEŚMY TU RAZEM. Powoli wyczerpują się zasoby dobrej woli i możliwości pomocy ukraińskim rodzinom, które ratując się przed rosyjską agresją, próbują w Polsce mieszkać, pracować i uczyć się. Państwo nie wspiera już Polek i Polaków, którzy przyjmują uchodźców. Czas na nowo ułożyć relacje i szukać rozwiązań. Chcemy w OKO.press opisywać historie gości z Ukrainy, usłyszeć je od was. Czekamy też na listy polskich pracodawców, gospodarzy, wszystkich osób, które chcą napisać komentarz lub zgłosić pomysł. Piszcie na adres [email protected].
Поволі вичерпуються ресурси доброї волі та можливості допомоги українським родинам, які, рятуючись від російської агресії, намагаються жити, працювати та навчатися в Польщі. Держава більше не підтримує польок та поляків, які приймають біженців. Настав час заново формувати стосунки та шукати рішення. В OKO.press ми хочемо описати історії гостей з України, почути їх від вас. Також чекаємо на листи від польських роботодавців, господарів та всіх, хто бажає написати коментар чи подати ідею. Пишіть на [email protected].
– W ostatnim tygodniu dostaliśmy 477 zgłoszeń „potrzebuję mieszkania”, co przekłada się na 1398 osób. A propozycji mieszkań przyszło piętnaście. Widać, że się nie pomieszczą – mówi Irka Jazukiewicz, która od 26 lutego prowadzi w Ukraińskim Domu w Warszawie zespół mieszkaniowy.
Na początku wojny stworzyli dwa formularze do wypełnienia online: „potrzebuję” i „oferuję mieszkanie”. Potem wolontariusze dzwonili i dopytywali, czy uchodźcy mają specjalne potrzeby, podróżują ze zwierzętami. Kontaktowali się z udostępniającym mieszkanie i ustalali, czy oferta aktualna.
Dziś zespół pracuje sześć dni w tygodniu, na dwie zmiany.
– Mamy jeszcze sporo „starych ofert”. Część oferujących zaprasza powtórnie i na nich głównie się opieramy – mówi Jazukiewicz. – Mimo to liczba potrzeb nas przerasta. Dlatego informujemy też, gdzie można szukać lokum samodzielnie…
Tyle że ceny mieszkań skoczyły, wielu wynajmujących wymaga też podpisania umowy najmu okazjonalnego, trzeba podać dane osób w Polsce, do których najemca może być wykwaterowany w przypadku eksmisji. Uchodźcy zazwyczaj trudno kogoś takiego znaleźć. Potrzebna by była odgórna regulacja cen wynajmu mieszkań – uważa Jazukiewicz.
Początkowo wiele osób zgłaszało, że może przyjąć gości na długo. Z czasem fala pomocy opadła i wielu decyduje się udostępnić mieszkanie na 2-3 dni, tydzień, do miesiąca.
– Gotowość do solidarnościowego zakwaterowania zmalała, a większość uchodźców potrzebuje go na dłużej, by ułożyć sobie życie – tłumaczy Irka Jazukiewicz. – Potrzebne są długoterminowe i systemowe strategie zakwaterowania. Duże centra pobytowe powinny pełnić tylko rolę tymczasową.
Wielu Ukraińców chce zamieszkać w Warszawie, bo jest względnie blisko granicy, więc ofert w stolicy już w zasadzie nie ma.
– Czasem dzwonimy, a gospodarze mówią: „Oferowałem w marcu, ale sprzedałem mieszkanie” – dodaje Masza, jedna z koordynatorek działu mieszkaniowego. – Trafiają się za to oferty mieszkania z opcją płatnej pracy przy zbieraniu owoców. Niestety często takie miejsca nie przyjmują rodzin z dziećmi czy zwierzętami.
Są też oferty lokum za pomoc w opiece nad kimś starszym.
– Oferty z pracą czy wsparciem w opiece są OK, ale uważamy, by nie zakwaterować kogoś w zamian za darmową stałą pracę, bo to prowadzi do nadużyć – komentuje Irka Jazukiewicz.
W marcu i kwietniu było więcej zgłoszeń od ośrodków wypoczynkowych, szkoleniowych czy agroturystyk. Od maja coraz mniej.
– Nic dziwnego, ludzie chcą zarobić, bo z tego żyją – wyjaśnia Masza.
– A 40 zł za dobę, w stosunku do ponoszonych kosztów to kwota zaniżona. W dodatku z wypłatami 40 zł bywa różnie – dodaje Irka. – Rozmawiałam z właścicielami ośrodków, do których przychodzą faktury na kilka, kilkanaście tysięcy złotych, a oni nie mają z czego płacić. Często wykładają własne pieniądze, by wesprzeć osoby z Ukrainy, stają przed dramatycznymi wyborami.
Od początku wojny najwięcej osób chciało pomagać matkom z dziećmi. Ukraiński Dom ma trudności z kwaterowaniem osób starszych, z niepełnosprawnościami, w innym kolorze skóry i mężczyzn.
– W marcu zadzwoniło do nas dwóch Gruzinów koło pięćdziesiątki – wspomina Irka. – Przywieźli do Polski dzieci, by były bezpieczne, chcieli wracać do Ukrainy walczyć. Zepsuł im się samochód i czekali na część zamienną. Od dziesięciu dni spali w samochodzie, bo nikt nie chciał ich przyjąć. Takich historii jest dużo.
Masza: – Najtrudniej znaleźć mieszkania rodzinom, które chcą być w Warszawie albo w pobliżu.
Są osoby, które 2-3 miesiące nie mogą znaleźć pracy i muszą mieszkać u polskich rodzin. Część znajduje zatrudnienie, ale wciąż ich nie stać na wynajem mieszkania. Niektórych Dom kwateruje, a za dwa miesiące znowu się zgłaszają, bo skończyła się możliwość pobytu u właściciela.
– Czasem, po dwa-trzy razy przychodzą do nas te same osoby. Często z małymi dziećmi – opowiada Masza.
Jej koleżanka szukała mieszkania dla małżeństwa pod siedemdziesiątkę. Mężczyzna stracił 65 proc. wzroku, przeszedł operację oczu, czeka na drugą. Nie może wyjechać daleko od Warszawy, mieszkać bez windy, pracować. Chcą mieszkania na jak najdłużej, bo nie wiadomo, ile potrwa wojna. Nic nie mogą znaleźć. Na razie mieszkają u znajomych, którzy wynajmują kawalerkę. Dojechała ich rodzina, sześć osób gnieździ się w jednym pokoju.
– Ciężko znaleźć miejsce dużym rodzinom – dodaje Lew, pracownik działu mieszkaniowego w Ukraińskim Domu. – Ostatnio kwaterowałem matkę, ojca i dziewięcioro dzieci. Stracili dom, była niedziela, pojechali do kościoła. Kiedy wrócili domu już nie było, trafił w niego pocisk.
Inna kobieta, jadąc autobusem od granicy, zgłosiła na infolinii, że jej mąż walczy, a ona w szóstym miesiącu ciąży, z matką i pięciorgiem dzieci nie ma gdzie mieszkać. Na szczęście ludzie pod Warszawą udostępnili im piętro domu.
Wielu uchodźców straciło mieszkanie, bo gospodarze zaplanowali w wakacje remont albo jechali na urlop i nie chcieli zostawiać nieznajomych w domu.
Dzieci chorują, bo stres, inne jedzenie. Rodzice chcą, by znaleźć im miejsce, gdzie jest szpital i zadanie staje się jeszcze cięższe.
– Ludzie się do nas zwracają jak do ostatniej szansy – mówi Lew. – A słyszą, że nic nie ma w ich miejscowości. Dziennie każde z nas załatwia sprawę 5-6 rodzin. Jedna rodzina to pięćdziesiąt telefonów. Dzwoniła niedawno pani i płacząc dziękowała, bo dziecko po tygodniu nareszcie się wyspało.
Kateryna, koordynatorka zespołu mieszkaniowego, szacuje, że w tygodniu udaje im się znaleźć miejsce dla dwustu osób. – W sumie zakwaterowaliśmy siedem tysięcy – podkreśla. – Jesteśmy dobrej myśli.
– W kolejce czeka ponad dwadzieścia tysięcy – zauważam.
– Tak, ale każdego dnia staramy się „załatwić” wszystkie nowe zgłoszenia. Ofert jest niewiele, ale mamy partnerów, fundacje z którymi współpracujemy. Choć wygląda, że kolejka jest ogromna, i są trudne przypadki, znajdujemy wyjścia z tych sytuacji – twierdzi Kateryna.
– Nie sprawdzamy paszportów, nie dociekamy, kto kiedy przyjechał. Jeśli przychodzi, znaczy, że tego potrzebuje – mówi Daria Zmiejewa, Polka o rosyjsko-żydowskich korzeniach.
Do Free Garderoby przy Podchorążych 29 w Warszawie stworzonej w kwietniu przez nią i sąsiadów, niełatwo trafić. Trzeba wejść po schodach, przejść przez Instytut Profilaktyki Społecznej i Resocjalizacji UW, zejść na dół, wyjść na podwórko... Mimo to już od rana kilkanaście Ukrainek szuka tu pościeli, ubrań na lato, butów…
Przez trzy godziny działania, przez punkt przewija się 60-100 osób. Trzy razy w tygodniu.
Daria i wolontariuszki nie reglamentują żadnych towarów, oprócz walizek. To jedyny towar, na który są zapisy. Zdobyły ich kilkanaście, a w kolejce czeka ponad 80 osób.
– Potrzeby są ogromne – mówi Janina, emerytowana chemiczka. Wcześniej pomagała we freeshopie przy Puławskiej, ale zamknął się z końcem czerwca. – Państwo nie partycypuje w utrzymaniu takich punktów. Myśmy go sami wyremontowali, zgromadzili sprzęt, ławki, wieszaki – dodaje jej koleżanka Marta, która 42 lata pracowała w Polskim Radiu. Odeszła na emeryturę wraz z „dobrą zmianą”. Na Podchorążych brakowało wolontariuszy.
Segregują ubrania, buty, zabawki, środki czystości i sprzęty gospodarstwa domowego, przynoszone przez darczyńców i sąsiadów.
– Niestety zdarzają się rzeczy brudne, dziurawe, z molami – mówi Marta, przyszywając guzik do koszuli.
Kolejne freeshopy w Warszawie się zamykają.
– My też – wzdycha Daria. Punkt działa w sali wykładowej, ale uniwersytet musi ją wyremontować przed nowym rokiem akademickim.
– Żal miesza się z ulgą. Jest zdecydowanie mniej darów, a bycie wolontariuszem wykańcza – przyznaje Daria.
– Polacy wydali już oszczędności, nie mają pieniędzy – dodaje Marta.
Był dwumiesięczny zryw, ludzie rzucili się do pomocy. Zrobili porządki na strychach, w piwnicach i szafach. Teraz się to kończy – dodaje Janina. – Przydaliby się sponsorzy, instytucje. Bo jeśli państwo nie uczestniczy, nie pomaga, to pomoc ustaje. Jesteśmy tylko wolontariuszkami.
– I emerytkami. Niestety – mówi Marta. Bo emeryt nie ma w Polsce żadnego statusu. Tylko kartę do głosowania. Mam i nie zawaham się jej użyć – deklaruje. – Bo co państwo zaoferowało Ukraińcom: halę w Nadarzynie?
– Przyjechali i mają mieszkać pod chmurką? Teraz jest lato, ale przyjdzie jesień, słoty… A rząd nie robi nic – denerwuje się Janina.
Magdalena Mukomiełow wygląda jak żywa reklama gabinetu kosmetycznego, który prowadzi w Rzeszowie, obcisła sukienka, sztuczne rzęsy, tipsy i wydatne usta, niechętnie zgadza się na rozmowę.
– Już mi się nie chce tych wywiadów udzielać, bo z tego nic nie wynika – zaczyna niezbyt optymistycznie. Ale opowiada.
Gdy usłyszała, że zaczęła się wojna, że ludzie uciekają… Sama ma troje dzieci, więc…
– Zaraz będę płakać. Myślałam, że już mi przeszło, ale nie. Pomyślałam: „Mam pusty budynek, mogę go oddać kobietom z dziećmi”. Pięciu minut się nie zastanawiałam – mówi Magda i ociera łzy.
Dom stoi na obrzeżach Rzeszowa i kształtem przypomina statek. Magda odziedziczyła go po tacie. Kilka lat stał pusty. Myślała, by zrobić w nim hotelik z restauracja albo dom dla seniorów.
Dziś w oknach powiewają żółto-niebieskie i biało-czerwone chorągiewki.
W dużej kuchni gotuje się obiad. Naprzeciwko kuchennej wyspy kilka długich stołów z ławami. Z regałów w salonie wysypują się pluszowe misie, gry, książki, klocki… Przed budynkiem rząd dziecięcych rowerków i wózków.
Kiedy wybuchła, wojna nie było tu nic.
Mukomiełow napisała do prezydenta Rzeszowa, że odda budynek miastu na ten czas za darmo, żeby tylko utrzymali tu ośrodek dla uchodźczyń.
– Nie chcieli. Wrzuciłam na Facebook posta, że potrzebuję pomocy. Budynek trzeba było podłączyć do prądu, zorganizować odzież.
Na apel przyjechała ponad setka osób. Sąsiedzi, znajomi, nieznajomi. Sprzątali, przywozili, co mieli: od sztućców, po meble, ubrania i jedzenie.
Na początku goście spali nawet na podłodze w salonie. W szczycie mieszkały tu 94 osoby. Najdłużej pani, która ponad trzy miesiące czekała na wizę. Większość mieszkańców zmienia się co 2-3 tygodnie. Są też starsze osoby, które nie mają się gdzie podziać. Dziś nocuje tu 65 osób.
Do lipca przez ośrodek przeszło 500 osób. Na zmianę gotują obiady, sprzątają, zajmują się dziećmi. Na razie jedzenie jest z darów od ludzi, ale wszystko zaczyna się kończyć. Najbardziej brakuje świeżej żywności: mięsa, owoców, warzyw.
Magda i dwie osoby, które zatrudniła do koordynacji punktu, odbierają coraz więcej telefonów od osób, które szukają lokum.
– Robi się nieciekawie, kończy się refundacja 40 plus, ludzie rezygnują z uchodźców. – opowiada Mukomiełow.
Dziś przyjeżdża do nich rodzina z dzieckiem na wózku inwalidzkim. I dwie inne z małymi dziećmi. W sumie 15 osób. Dzwoniła też pani z Bydgoszczy. Może zostać u Polaków do końca tygodnia. Obdzwoniła wszystko i nie znalazła miejsca. Jedzie do Rzeszowa. Dużo uchodźców przyjechało znad morza, gdy zaczął się sezon.
Magda pierwsze pieniądze w ramach programu 40 plus dostała w maju. – Nie są duże w porównaniu do tego, ile trzeba, by to utrzymać – mówi. – Na moje oko miasto chce jak najmniej pieniędzy wypłacić, masę wniosków odrzucili. Bo trzeba mieć pesel. A wielu go nie miało, czekali tylko na wizę i nie był im potrzebny. Przepadło.
A wydatki są duże. – Mamy piec na eko-groszek. Jak było zimno, tona szła na tydzień, bo to budynek 900 metrów i zżera, jak nie wiem. Teraz trochę mniej, bo wodę też ogrzewamy węglem – opowiada Mukomiełow.
– Do czerwca śmieci opłacał jeden z darczyńców. Kiedy przestał, poszłam do urzędu miasta podpisać umowę na wywóz. Podali mi cenę…
Magda odbiera telefon: „Rozmawiam z panią w Titanicu, oddzwonię”.
– Przepraszam – wraca do rozmowy. – 2600 zł za dwa kontenery, wywóz raz w miesiącu. Do tego woda, miesięcznie około 2 tys. zł. Półtora raza tego to opłata za ścieki. Kolosalne pieniądze. Dlatego, jak ktoś mi mówi, że zarabiam, mam ochotę go kopnąć w dupę. Zresztą 24 lutego nikt nie mówił, że będzie nawet to głupie 40 plus.
Do Titanica przyjechali przedstawiciele CORE, fundacji Seana Penna. Aktor wspiera ukraińskich uchodźców w Polsce.
– Nie mam pojęcia, jak nas znaleźli, ale bardzo pomogli – mówi Magda. – W węgiel i prąd na razie jesteśmy zaopatrzeni, bo dali pieniądze, żebyśmy przedpłacili. Mieszkańcy Titanica dostają też od nich co miesiąc po 780 zł na każdego dorosłego i 680 zł na dziecko. Pewna holenderska firma przywiozła nam tira konserw, ubrań, rowerków dziecięcych. Kupili piekarnik, zamrażarkę i dali 10 tysięcy złotych.
Ale pomoc ustaje. Dawniej wolontariusze przyjeżdżali do „Titanica” codziennie, teraz może ktoś raz w tygodniu zajrzy.
– Ludzie są zmęczeni. Nie mają pieniędzy, żeby jeszcze komuś pomagać. Po drugie, brzydko mówiąc, przyzwyczaili się do wojny. Więc liczymy już tylko na siebie. Nie wiem dlaczego, ale władze Rzeszowa omijają nas szerokim łukiem. A ja nie mam ani jednego dnia wolnego w tygodniu. Bo jestem tu, pracuję i jeszcze się uczę na opiekuna medycznego. Nie wiem, ile dam radę to ciągnąć. Marzę, żeby to się już skończyło. Na razie muszę wracać do dzieci – oświadcza Mukomiełow.
– Przez to nazwisko ludzie myślą, że pomagam, bo jestem Ukrainką. Jestem Polką. Ale jak się komuś krzywda dzieje, nie mogę nie pomóc.
– A co mąż na to?
– Jeszcze się ze mną nie rozwiódł – śmieje się Magda. – Czasami są zgrzyty, bo trochę zaniedbuję dom i pracę. Są dni, kiedy mam ochotę powiedzieć, „idźcie stąd, mam już dość”, przyznaje. – Ale zaraz ktoś się uśmiechnie, dziecko się przytuli i od razu mi lepiej. Urodził się u nas Lew, syn prawosławnego księdza. Poprosili mnie na chrzestną.
Punkt pomocy żywnościowej PCK w Rzeszowie zamknął się jeszcze w czerwcu. W Warszawie w lipcu na stronie urzędu miasta figuruje piętnaście miejsc, które wydają żywność i ubrania uchodźcom z Ukrainy. Sprawdzam, jak działają.
W OPS Bemowo urzędniczki informują, że magazyn z pomocą dla uchodźców jest w galerii handlowej, a nie pod adresem wymienionym na stronie urzędu.
Pod OPS-em spotykam Olgę. Też szuka miejsca wydawania żywności. Ma 65 lat, tiszert w marynarskie paseczki, kapelusz, błękitne oczy i wózeczek na zakupy. – Córka mi kupiła – tłumaczy Olga. I pokazuje notes, w którym zapisała kilkadziesiąt adresów. Jeździ od punktu do punktu, polować na produkty.
– W Alejach Jerozolimskich raz dostałam cukier i olej. A raz tylko chleb. Pracownicy mówili, że jest tam to, co przyniosą ludzie. Sponsorów nie ma. Przy Towarowej 25 Biedronka daje kupony na 50 złotych, ale trudno się dodzwonić.
Pytam Olgę, czy codziennie chodzi po jedzenie.
– Nas jest pięcioro. Mieszkamy u Polaków, dobrzy ludzie, ale nam już głupio. Dlatego chodzę, żeby coś do domu przynieść – tłumaczy się.
Idziemy razem do samochodu, a Olga opowiada. Przyjechali 11 marca, kiedy zaczęli Kijów bombardować. Ona, córka i jej troje dzieci. Córka jest prawniczką, pracy tu dla niej nie ma. Musi się najpierw nauczyć się polskiego. Wkuwa słówka, ale ciężko jej idzie.
– Mieliśmy nadzieję szybko wrócić, a siedzimy już pięć miesięcy.
Bóg dał ludzi, którzy nas przyjęli. Ciągle pytają: „Co wam potrzeba, kupimy”. Ale my się krępujemy. Ile możemy z nich ciągnąć? Więc wstaję rano i jadę. Zawsze coś przyniosę – opowiada Olga, a wózeczek turkocze do taktu.
– Wczoraj byłam w chrześcijańskim kościele, gdzieś rozdają racje żywnościowe. Była haroszaja humanitarka na Puławskiej. Ale tam można było przyjść raz w miesiącu. Był punkt na Dworcu Zachodnim. Pojechałam dzisiaj, patrzę, nie ma. Został tylko malutki pawilon, gdzie są pampersy dla tych, co dopiero przyjechali. Potem pojadę na Centralny, bo tam jeszcze ludzi karmią.
Podjeżdżamy do galerii handlowej na Bemowie.
– O, nasi ludzie! – cieszy się Olga. Widać, że z humanitarki wyszli, bo idą z torbami. To gdzieś tu będzie.
I jest. Przed punktem kilka osób. W środku tłum. Głównie kobiety, sporo z dziećmi. Trochę osób starszych. Najmniej mężczyzn. Trzeba pokazać paszport, by stanąć w kolejce. Olga dostaje numer 203.
W kolejce dla mam z dziećmi staje z numerem 204 Julia (38 l.) z dwuletnią Alioną na rękach. Przyjechała w połowie maja z obwodu dniepropietrowskiego. Z trójka dzieci i siostrą, która też ma dwójkę. Wynajęły mieszkanie.
– Miałyśmy nadzieję, że szybko wrócimy do domu – opowiada Julia.
– Okazuje się, że nie wiadomo. Miałyśmy oszczędności, ale się kończą. Dlatego przychodzę tu po kaszę dla dzieci, jakieś ubrania na lato.
Dima (36 l.) czeka w kolejce od siódmej rano. Przyjechał dziesięć dni temu z Donbasu, z miasteczka blisko Kramatorska. Puścili go, bo na wojnie stracił cztery palce lewej ręki. Dołączył do żony i dzieci, które przyjechały na początku marca. Syn 11 lat, córka sześć. Wcisnęli się do mieszkania znajomych, którzy w Polsce są od kilku lat. Żona nie pracuje, on dopiero szuka pracy. A jeszcze ma mamę w Donbasie.
– Ciężko jest – mówi Dima. Więc przyszedł po cukier, makaron, mąkę. Czeka. Jest 10:30, a on dalej stoi w kolejce. Z numerem 184.
Z zakupami wychodzi właśnie Wowa, 18-latek, numer 95. Niesie z dumą makaron, warzywa, wodę, pasztety, kaszę gryczaną… Przyjechał z mamą, dwoma braćmi i siostrą. Znajomi znaleźli im miejsce w akademiku. Póki co mają gdzie mieszkać, ale nie starcza im na jedzenie.
Olga mówi mi na ucho: – W niektórych humanitarkach nie dają produktów mężczyznom. Mówią: „Co taki młody?! Zdrowy?! Niech do roboty idzie!”. Pod Ambasadą Francji czy Stanów też kręci się pełno młodych mężczyzn – oburza się Olga. – A moi walczą. Syn i zięć. Zięć dzwoni codziennie. Mały za nim płacze. Ojciec mówi: „Wytrzymaj jeszcze troszkę”. No, ale nikt nie wie, ile to troszkę potrwa.
A jedzenia nie starcza. Jak się jest samemu to jeszcze. Ale jak się dostanie kilo kaszy gryczanej, kilo ryżu na pięć osób, to na tydzień mało. I za to wielkie dzięki Polakom, ale pewnie już nas mają dosyć, co?
Do Olgi podchodzą dwie Ukrainki i tłumaczą, że tu wydają dary osobom z Bemowa. W regulaminie działania punktu nie ma takiego zastrzeżenie. Najwyraźniej kobiety chcą się pozbyć konkurencji. Olga się jednak nie poddaje. Twardo czeka w kolejce. A ja jadę dalej.
W punkcie PCK na warszawskim Mokotowie pusto. Jak się okazuje dziś dzień wydawania pomocy żywnościowej Polakom.
– Ukraińcom wydajemy produkty w poniedziałki i wtorki – wyjaśnia magazynierka. – Polakom we środy i czwartki. Żeby nie było nieporozumień. Żeby nie nasilać nieprzyjemnych sytuacji, rozdzieliśmy kolejkę. Polacy też potrzebują pomocy. Ale to w dni ukraińskie przychodzi bardzo dużo ludzi. Nie dajemy rady ich przyjąć. Fizycznie już tego nie ogarniamy. Jest na prawdę masa ludzi w potrzebie – wzdycha kobieta. I odsyła mnie do rzecznika.
Pod budynkiem OPS-u dzielnicy Praga Południe kłębi się tłum. Na chodniku auto straży miejskiej błyska kogutem. Kolejka przy wejściu budynku jest grubiutka. Im dalej, tym cieńsza. Na końcu stoją już pojedyncze osoby w grzecznym rządku.
W kolejce głównie kobiety z dziećmi. Jedne wiszą im na rękach, inne kręcą się w wózkach. Starsze panie założyły na głowy torby, bo z nieba leje się żar. Ktoś otworzył parasolkę, ktoś opiera się dłonią o chropowatą ścianę budynku, bo tłum co jakiś czas napiera, próbując wejść do środka.
Ci co załatwili już sprawy usiłują wyjść na zewnątrz. Tym razem przedarł się przez tłum urzędnik, mówi, że nie ma co stać dłużej niż do szesnastej, bo wtedy ośrodek się zamyka. I oni idą do domu. Poza tym bonów jest 250, a ludzi ze czterystu.
– A komu będziecie wydawać bony? Tym, do których dzwoniliście i wysyłaliście maila, czy wszystkim? – pyta jedna z kobiet.
– Teraz podobno wszystkim, bo osób, które były na listach, nawet nie daje się tu odnaleźć – odpowiada urzędnik.
Ze środka wychodzi młoda kobieta. Próbuje przekrzyczeć tłum i wyczytuje nazwiska.
„Nic nie słychać, podejdźcie bliżej” – krzyczy kolejka.
„Dzisiaj nie wszyscy dostaną bony” – odkrzykuje Ukrainka, wolontariuszka. „Przyjdźcie jutro o dziesiątej na Konwiktorską 3/5”.
Ludzie skrzętnie notują adres, ale nie odchodzą. Ktoś mi tłumaczy, że codziennie w innym miejscu rozdają takie bony. I nigdy nie starcza.
Pod samą ścianą stoi Tatiana. Drobna, na głowie kaszkiet w kwiaty, ręce skrzyżowane na piersi w obronnym geście. Płowe włosy i brązowe, wkurzone oczy. Czeka na bony od wczorajszego wieczora. Dostała wtedy sms-a, że będą je rozdawać na Wiatracznej 11. Przyszła, zapisała się na listę, ale nie wpuszczają według niej. Czekała cała noc, czeka dalej.
– Pracy nie ma, jedzenia nie ma. Dali 300 zł zapomogi i wszystko. Przyjechałam z córką z Charkowa, który właśnie bombardują. Wolontariusze znaleźli nam miejsce u polskiej rodziny. Ale trzy miesiące przeszły, 40+ się skończyło i nas wygnali. Dostałam 500+, ale jak za to wynająć pokój czy mieszkanie? Pieniędzy od UNHCR nie dostaliśmy. Złożyłam wniosek już dawno i nic. Mam jeszcze trochę hrywien, ale się kończą. Byłam w Ukraińskim Domu, nic nam nie znaleźli. Więc szukam miejsca w obozie. Do 20 sierpnia musimy się wyprowadzić. Jestem lekarzem. Potrzebujecie lekarzy, ale na decyzję ministerstwa ochrony zdrowia czeka się sześć miesięcy. Trzeba też zdać egzamin z języka. Uczę się, póki co bezpłatnie, ale ciężko idzie. Szukałam innej pracy, nie znalazłam. Przykro, przykro, bardzo przykro. Chcę do domu. Mieszkanie było, dacza była, samochód był, praca była. A tu nic.
Pytam, czy mogłybyśmy kiedyś dłużej porozmawiać.
– Nie… Tylko drażnią takie rozmowy. Mam inne zmartwienia – mówi Tatiana. – W Charkowie zostali rodzice. Nie mogą wyjechać, bo zajmują się babcią 98 lat. Ona leży, a tam wszystko płonie. Będzie drugi Mariupol. Dziękujemy, że przyjęliście Ukraińców. Ale to nie wystarcza. Trzeba pracy i mieszkania. A ceny w kosmos! W kosmos!
Łysy, zwalisty strażnik miejski dyscyplinuje tłum pod budynkiem.
Wypada z niego niska brunetka z błękitnymi oczami.
– Pani dziennikarka? Mam na imię Aliona, muszę opowiedzieć. Z jednego punktu humanitarnego raz dostaliśmy makarony, kaszę i się zamknął. Teraz dostałam tylko jeden bon, choć zarejestrowałam całą rodzinę. Synowa inwalidka, po dwóch operacjach głowy i chemioterapii nie jest w stanie przejść dziesięciu metrów. Pokazuję dokumenty, że ma drugą grupę, bonu na nią nie dali. Bo sama nie przyszła. Ale ona nie może. Nic nie może. Ja stoję w kolejkach, gotuję, wnukiem się zajmuję. Jeszcze 4-5 godzin bym popracowała, ale mam 60 lat i nikt mnie nie chce wziąć.
Inna kobieta wtrąca: - Ale to jest jeden bon na całą rodzinę.
- Nie, na każdą osobę. Bony są wartości 500 zł. Przysługują każdej osobie powyżej 18 roku życia – oponuje inna.
– My z okupowanych terytoriów, z Chersonia – Aliona wraca do głosu. Tam bomby lecą, mosty wysadzają…
- Pani już nie na temat mówi, ja powiem… – wtrąca blondynka z lokami. Wtóruje jej młoda dziewczyna: - Chodzi o wolontariuszy.
– Poczekajcie, skończę, wtedy wy powiecie – Aliona je odpycha. – Ci z zachodniej Ukrainy przyjechali pierwsi, dostali pomoc, wyjechali. Znowu przyjechali. Jeżdżą w tę i z powrotem. Haraszo. Pomagajcie wszystkim. Ale zwróćcie uwagę na tych, którzy, nie mogą wyjechać, bo są z Charkowa, Chersonia, Mikołajewa… Zróbcie osobne listy dla emerytów, inwalidów, z dziećmi. Ja nie mogę synowej wziąć na ręce.
- Ciężko było znaleźć mieszkanie. Polacy nie chcą nam wynajmować. Płacimy cztery tysiące, pieniądze się kończą. W mieszkaniu nad nami strasznie hałasują. Proszę sąsiadów Polaków, żeby się ciszej zachowywali. A ci wrzeszczą, kurwami rzucają. Dziękujemy, że nas wpuściliście, daliście po trzysta, pięćset plus. Za to dziękujemy. Ale na co dzień z Polakami ciężko żyć. Mówią: „Wracajcie do domu”.
– A my chciałyśmy powiedzieć, że wolontariusze z Ukrainy, idą za róg i rozdają bony znajomym – blondynka z lokami dopada dyktafonu. – Stoimy w kolejce, oni dają tym, co coś im odpalili. Do kogo mamy się zwrócić?
Rozmawiamy, a za nami coraz głośniejsze krzyki. Jeden ze strażników przeraźliwie gwiżdże. „Do tyłu, do tyłu, do tyłu" – wrzeszczy drugi i popycha starsze kobiety. Z budynku wylatują strażniczki. Ta z dłuższymi włosami rozpycha ludzi. Ostrzyżona na jeża krzyczy: - Polskiego się lepiej nauczcie, dzisiaj niczego tu już nie dostaniecie!
Blondyna w kremowym mercedesie trąbi na kolejkę, która blokuje wjazd do osiedla. Wykrzywia botoksowe usta w grymasie niezadowolenia, że musiała chwilę poczekać, aż ludzie się przesuną.
Czytam ogłoszenie na stronie Trójmiasta:
„Witam. Mam bony sodexo, którymi można płacić w biedronkach czy lidlach. Do tego karnety na baseny w trójmieście. Oferta kierowana za darmo dla ukraińskich uchodźców z dziećmi.
Pod postem komentarze:
„Jesteś Aniołem”,
„A czy ktoś nam pomoże w razie wojny? Raczej nie”,
„Nas by na pewno nikt nie przyjął do własnego domu i nie dał benefitów”,
„A Polak będący w ciężkiej sytuacji już na wsparcie nie zasługuje?” „Pierw Polska potem reszta świata”,
„Za kredyt na mieszkanie będę dopłacać 300 zł, artykuły spożywcze droższe, a pensje stoją w miejscu... Czy też zasługuję na taki bon?",
Jako obywatel Polski, urodzony w tym kraju, płacący tu od 21 lat podatki, czy nie bardzo? Czy może powinienem być Ukraińcem?”.
Świat
Uchodźcy i migranci
Pomoc dla uchodźców
stosunek Polaków do Ukraińców
Ukraińcy w Polsce
ukraiński dom w Warszawie
Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.
Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.
Komentarze