Nie mamy jeszcze dużej partii, która otwarcie nawoływałaby do opuszczenia Unii Europejskiej, ale zarówno PiS jak i Konfederacja wychowują swoich zwolenników do niechęci wobec UE. I będzie to miało opłakane skutki. Czas przestać wypierać fakty, zanim będzie za późno
Przyjęło się sądzić, że Polacy są narodem radykalnych euroentuzjastów. Niebezpodstawnie oczywiście, bo wszelkie badania, w tym ostatni Eurobarometr z końca 2023 roku, pokazują, że na tle innych krajów europejskich jesteśmy liderami, jeśli chodzi o optymizm dotyczący przyszłości Unii i generalnie wierzymy, że sprawy w UE zmierzają w dobrym kierunku. Jednak mimo to pozwólcie, że zaryzykuję mocno dyskusyjną hipotezę: członkostwo w Unii Europejskiej nigdy nie wywołało w nas wielkiego wybuchu entuzjazmu. Ani po referendum akcesyjnym w 2003 roku, ani 1 maja 2004 roku miliony nie wyległy na ulice w radosnej ekstazie.
To była raczej ulga: jak dobrze, że nie udało nam się tego spieprzyć.
W kraju, gdzie bezrobocie od ponad dwóch lat nie spadło poniżej 17 proc., a średnia pensja nie przekraczała 500 euro, nie było to zresztą nic dziwnego — byliśmy zmęczeni.
Chyba już wyparliśmy nasz ówczesny stan serc i umysłów, warto więc przypomnieć badanie CBOS z maja 2004 roku:
Dokonaliśmy więc wówczas czysto pragmatycznego wyboru, trochę według zasady, że gorzej być już nie może, więc warto dać sobie szansę na to, żeby było lepiej. I ten pragmatyzm nam się spektakularnie opłacił, zmieniając Polskę w dwie dekady w kraj nie do poznania.
Z bezrobociem cztery razy mniejszym, a średnią pensją mierzoną w euro cztery razy większą.
Z infrastrukturą drogową i sportową, która 20 lat temu wydawała się księżycowym marzeniem. Państwem mimo wszystkich jego minusów o niebo sprawniejszym, silniejszym i przy tym bardziej przyjaznym dla obywatelki i obywatela.
Głowę dam sobie uciąć, że nawet te 8 proc. entuzjastów sprzed 20 lat nie marzyło o tak wielkim cywilizacyjnym postępie w zaledwie dwie dekady.
Ale czy przez ten czas udało nam się zaszczepić Unię w nas samych? Zinternalizować to członkostwo? Zmienić w codziennym słowniku „oni” na „my”. No, tak jakby nie bardzo.
„Widzę to tak” to cykl, w którym od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości. Zachęcamy do polemik.
Od momentu wejścia do UE cały czas o coś się z tą Unią biliśmy, wyrywaliśmy z niej pieniądze, szarpaliśmy się, stawialiśmy sprawę na ostrzu noża, cieszyliśmy się, gdy udało się wyszarpać więcej, martwiliśmy, gdy mniej. Ujarzmialiśmy Unię niczym pionierzy Dziki Zachód w XIX wieku, jednocześnie z nieufnością patrząc na jej różne fanaberie: te aborcje, eutanazje, małżeństwa gejów i lesbijek, prawa pracownicze, dużo większy procent PKB na zdrowie, dążenia do jeszcze głębszej integracji, migranci... No kto to widział, proszę państwa, a komu to potrzebne.
I w stosunku do Unii Europejskiej wciąż dominuje w Polsce dyskurs pionierski, a nie tubylczy.
Oto uporem, sprytem, siłą i godnością osobistą bardziej podbijamy obcy teren, niż tworzymy wspólnie jego przyszłość. Polscy przywódcy z różnych rządów i partii za każdym razem jadą na szczyt do Brukseli jak na bitwę, wracając triumfalnie z sukcesami jakby wprost wyjętymi z infantylnych antyunijnych memów. Oto głupi unijni urzędnicy kazali nam prostować banany, ale my wywalczyliśmy, że w Polsce banany wciąż będą krzywe! Unia chciała nowych podatków, żeby sfinansować to i owo, ale myśmy nie dali, Rejtanem się rzucali i żadnych nowych podatków Polak płacił nie będzie!
Non stop się przed czymś brukselskim bronimy, obecnie przed unijnymi migrantami i unijnym Zielonym Ładem. Bronił się rząd Morawieckiego, broni się rząd Tuska.
Innymi słowy, po 20 latach stosunek społeczny Polaków do Unii Europejskiej wciąż jest oparty na pragmatyzmie, na zdroworozsądkowym liczeniu zysków i strat. Za grosz nie ma w tym emocji i pogłębiającej się przynależności. Nie ma w tym, by tak rzec, zbyt wiele romantyzmu.
I tutaj pojawia się to pytanie, które czasami nie daje mi spać po nocach; co będzie, kiedy pragmatyzm i nasz zdrowy chłopsko-babski rozum powie nam, że członkostwo w Unii opłaca się już o wiele mniej?
Jest kwestią krótkiego czasu, kiedy Polska stanie się w Unii płatnikiem netto, czyli więcej będziemy do wspólnego budżetu wpłacać, niż z niego dostawać. Jak wynika z kwietniowego badania Ipsos dla organizacji More in Common, już dziś 29 proc. Polek i Polaków uważa, że w takim wypadku „Polska powinna opuścić Unię Europejską, bo poza transferami pieniężnymi korzyści z członkostwa są nieistotne”. Taki pogląd podziela już 50 proc. wyborców PiS i 64 proc. sympatyków Konfederacji.
Przeciwnego zdania (”Polska powinna pozostać w Unii Europejskiej, bo korzyści z członkostwa wykraczają poza transfery pieniężne”) jest 59 proc. wszystkich osób badanych, 12 proc. nie ma w tej sprawie zdania.
Jeszcze raz, prostszym językiem, żeby to wybrzmiało:
co trzecie z nas uważa, że powinniśmy czmychnąć z Unii w te pędy, jeśli kasa będzie się zgadzać mniej, niż się zgadzała.
I to dziś, kiedy jeszcze debata na ten temat się nie zaczęła, kiedy nie bombarduje nas w tej sprawie antyunijna propaganda, kiedy jeszcze żaden polityk głównego nurtu nie robi z tego podstawowego dopływu politycznego kapitału. Te proporcje z biegiem czasu będą zmieniały się na gorsze.
I wtedy się zacznie.
Prototypem politycznie istotnej polexitowej narracji, formułowanej z serca systemu politycznego, a nie jego egzotycznych obrzeży, było sejmowe przemówienie ówczesnej premier Beaty Szydło z 24 maja 2017 roku. Wtedy po zamachu bombowym w Manchesterze szefowa rządu krzyczała z mównicy: „Nie zgodzimy się na żadne szantaże ze strony UE. Nie dopuścimy do tego, żeby polskie dzieci nie mogły bezpiecznie pójść do klubu czy na plac zabaw”. I pytała: „Dokąd zmierzasz Europo?”
Od tamtej pory PiS skutecznie wychowuje swój elektorat w niechęci do UE. Jak wynika z badania Ipsos dla More in Common, dziś już 45 proc. wyborców Prawa i Sprawiedliwości uważa, że członkostwo w Unii Europejskiej czyni Polskę słabszą. Wśród zwolenników Konfederacji taką opinię podziela 48 proc. I również te proporcje raczej będą zmieniać się na gorsze, nie na lepsze.
Mamy więc dwie partie popierane przez ok. 40 proc. wyborców, które wkrótce zauważą, że wśród ich zwolenników niechęć do Unii jest dominującą emocją. Siłą rzeczy będą więc musieli na tę emocję odpowiadać, jeszcze bardziej radykalizując przekaz, a to z kolei będzie napędzać wzrost obsługiwanych emocji. Samonapędzający się mechanizm.
Dziś paradoksalnie przed wzrostem antyunijnych emocji chroni nas wojna w Ukrainie. Z badania dla More in Common wynika, że
dominującymi emocjami na myśl o polexicie są niepewność i lęk,
również wśród zwolenników PiS i Konfederacji. Znów dochodzi do głosu nasz narodowy zdrowy rozsądek: wysoce nieroztropnie byłoby przecież opuszczać Unię, gdy tuż za naszą granicą toczy się krwawa wojna.
Ale co się stanie, gdy sytuacja się ustabilizuje, gdy w Ukrainie uda się przywrócić choćby kruchy pokój, a negocjacje o przyjęciu naszego wschodniego sąsiada do UE z rytualnych obietnic zmienią się w realny proces polityczny? Ile w imię solidarności będziemy w stanie poświęcić? Jak zareagują polscy rolnicy? Czy kiedy zaczną protestować, znów jak w przypadku Zielonego Ładu oraz importu zboża z Ukrainy prawie cała Polska poprze ich postulaty?
Co orzeknie nadwiślański pragmatyzm i zdrowy rozsądek, gdy rosyjskie rakiety już nie będą spadać nieopodal Przemyśla?
Najbardziej euroentuzjastyczne jest moje pokolenie, ludzie w wieku 40-49 lat. Już nie styropianowcy pamiętający przełom 1989 roku, jeszcze nie pełnoprawne erasmusy. Nawet perspektywa Polski jako płatnika netto wzrusza i przejmuje nas najmniej. I jeśli miałbym zgadywać, dlaczego, powiedziałbym, że chodzi właśnie o emocję przynależności.
Unia Europejska zrobiła nam w życiu cud, zmieniła wodę w wino, bardziej ufamy władzom w Brukseli, niż w Warszawie.
Bo w dorosłość wchodziliśmy chyba w najbardziej beznadziejnym momencie polskiej transformacji. Nadzieja przełomu z 1989 roku dawno już się ulotniła, wspomnienia z komunizmu były dla nas tylko kalejdoskopem dziecięcej beztroski, a ówczesne „tu i teraz” było dystopijnym koszmarem rozpadającego się kraju, gdzie znalezienie pracy w ogóle, nie mówiąc o pracy przyzwoitej, było wyzwaniem z dziedziny sportów ekstremalnych, z bezrobociem w szczycie na poziomie 20,7 proc. w 2003 roku.
I nagle spadła nam z nieba Unia Europejska i otwarte rynki pracy: nowe światy, nowe odkrycia, nowe nadzieje, nowe życie. Jeździliśmy, pracowaliśmy, patrzyliśmy i pytaliśmy bezgłośnie: „Matko kochana, to wy tutaj tak żyjecie? Chcemy tak samo!”. Kochamy tę cholerną Unię i jej polityczne emanacje, czego nie da się powiedzieć o naszym stosunku do polskiej klasy politycznej, a czasami i do Polski w ogóle. Już nie jesteśmy pionierami, ale jeszcze nie tubylcami, bo za dużo w nas kompleksów.
Jesteśmy trochę jak dzieciaki adoptowane w późnym wieku przez fajną rodzinę: nie tyle nawet chcemy być w Unii, ile po prostu chcemy być Unią.
Zanudziłem Państwa tymi dwoma biograficznymi akapitami, bo opisywana emocja wydaje mi się kluczowa w przyszłym starciu ze zwolennikami polexitu. Powinniśmy zrozumieć, że będzie ich o wiele więcej, niż dziś nam się to wydaje. Zrozumieć, że będą silne partie polityczne, które do polexitu będą nawoływać wprost, lub stawiając pro forma jakieś warunki.
Wreszcie trzeba zrozumieć, że prosta zdroworozsądkowa strategia ważąca zalety i wady członkostwa w UE już wtedy nie wystarczy.
Potrzebna będzie mocna proeuropejska koalicja, mobilizująca młodych wyborców i wyborczynie na skalę wyborów 15 października. Potrzebne będą pozytywne emocje i poczucie przynależności. Potrzebna będzie zmiana dyskursu sił proeuropejskich z pionierskiego na tubylczy.
Mówiąc najprościej,
trudno wywołać pozytywne emocje do bankomatu.
Bankomat ma po prostu wypłacać pieniądze, gdy zabraknie w nim gotówki, staje się całkowicie zbędny. Łatwiej do wspólnego domu, gdzie jesteśmy wobec siebie lojalni, gdzie panują takie same zasady dla wszystkich, gdzie podzielamy w dużym stopniu swoje przekonania, działamy wspólnie dla dobra wszystkich.
Naiwne? Ano naiwne. Ogólnie rzecz biorąc, patriotyzm bywa bardzo naiwny. Również europejski.
Osoby, które urodziły się w dniu wejścia do Unii Europejskiej, kończą dziś 20 lat. Dzieciaki z tamtego czasu radośnie dobiegają dziś trzydziestki. Polska w UE jest dla nich rzeczywistością zastaną: nie modlą się do Unii, nie sprawiła w ich życiu cudu, nie mają prawie żadnych wspomnień z przedunijnej Polski, a opowieści o szlabanach na granicach brzmią dla nich jak bajki o żelaznym wilku.
Są tubylcami i tych tubylców z roku na rok będzie coraz więcej i więcej. I paradoksalnie tym łatwiej będzie ich uwieść wariacją na temat pytania znanego z „Żywotu Briana”: co właściwie dali nam Rzymianie? Tym łatwiej, im bardziej uporczywie starsi od nich politycy będą wciąż brnęli w narrację pionierską: o walce z Brukselą, o żądaniach wobec Brukseli, o wyłamywaniu się z brukselskich planów i tak dalej i tym podobne, słyszymy to dziś codziennie od polityków ze wszystkich stron barykady.
Jeśli chcemy zbudować wśród najmłodszych dorosłych poczucie przynależności emocjonalnej do UE, musimy spowodować, żeby odpowiedź na pytanie, co dali nam Rzymianie, była dla nich względnie łatwa. Może stosunki pracy jak w Unii? Może walka z katastrofą klimatyczną na miarę unijnych liderów w tej kwestii? Może prawa człowieka jak w Unii? Może bezpieczeństwo socjalne jak w Unii? A może wszystko naraz?
Opowieść o wielkim skoku cywilizacyjnym Polski po wejściu do UE wyczerpuje się już bardzo szybko, tym szybciej, im na rynku politycznym pojawia się więcej osób, które nie pamiętają polskiego zacofania. Atrakcyjna zwłaszcza dla mojej generacji opowieść o „dzikiej Polsce” i „oświeconej Brukseli” wyczerpuje się tym szybciej — młodsze pokolenia nie mają już tych kompleksów. Rośnie za to w siłę i rosnąć będzie w kolejnych latach narracja o polskim dobrobycie jako stanie naturalnym, któremu zagrażają dziwactwa żądnych władzy „brukselskich elit”.
Innymi słowy, wyczerpują się tradycyjne dla polskiej debaty opowieści prounijne, zyskują znaczenie te eurosceptyczne.
Jeśli za lat 10 nie chcemy się obudzić w rzeczywistości realnego zagrożenia polexitem, nową pozytywną opowieść o zjednoczonej Europie musimy zacząć wymyślać już teraz i muszą iść za nią realne, pozytywne zmiany, odczuwalne zwłaszcza przez młodsze pokolenia Polaków.
To, co było, już było. W przyszłości nie wystarczy.
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Komentarze