0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Il.: Mateusz Mirys, OKO.pressIl.: Mateusz Mirys, ...

„OSTATNIA SZANSA NA URATOWANIE TWOJEGO WZROKU! NIE POZWÓL, ABY CIEMNOŚĆ CIĘ POKONAŁA!” – krzyczy reklama, a w filmie pada pytanie: „Co ukrywają okuliści?”. Słyszymy głos prof. Jerzego Szaflika, legendy polskiej okulistyki. „Metodę imbiru i cytryny odkryłem przypadkiem” – przyznaje, a potem zachwala „magiczny” preparat Oculosin, który w 27 dni nie tylko poprawi mój wzrok, ale i wyleczy: zaćmę, jaskrę czy… odwarstwienie siatkówki.

Pod filmem komentarze zadowolonych użytkowników:

Agnieszka Wysocka: „Tydzień temu miałam zaćmę, a teraz zniknęła, mój wzrok wrócił, a nawet nie skończyłam leczenia”.

Emilia Serafińska: „Miałam jaskrę, a wczoraj lekarz nie mógł uwierzyć, że mój wzrok się poprawił”.

Katarzyna Nowak: „Mój mąż miał problemy ze wzrokiem, nie wiedzieliśmy, co robić i zaczęliśmy oszczędzać na operację. Ale zobaczył kapsułki... i postanowił je wypróbować. W ciągu dwóch miesięcy jego wzrok poprawił się o dioptrię”.

Profesor przeciera oczy. Ze zdumienia

– To dla mnie szalenie kłopotliwa sytuacja. Pani z sekretariatu odebrała telefon i usłyszała od pacjentki o reklamie jakiegoś leku – prof. Szaflik nie kryje emocji. Spotykamy się w jego gabinecie w klinice leczenia wzroku w Warszawie. – Zaczęli dzwonić inni pacjenci, nawet znajomi lekarze. Dopytywali, czy stał się jakiś cud, czy co?

Reklama z udziałem profesora to klasyczny deepfake, dzieło sztucznej inteligencji. Fragmenty prawdziwych wywiadów profesora zostały przez AI zmontowane ze sztucznie wygenerowanym głosem Szaflika, by promować „suplement”. Deepfake’i trafiły na Facebooka oraz Instagrama za pośrednictwem kont z Rosji, Ukrainy (np. firmy organizującej rzekomo obozy fitnessowe w Dniepropietrowsku), czy dalekiej Azji. A zadowoleni pacjenci o swojskich nazwiskach to zwykłe boty.

Prof. Szaflik: – Na jednym filmie jestem w garniturze, na drugim w koszuli. Moja twarz, głos podobny do mojego, choć jakiś taki metaliczny, ale to nie ja.

Szaflik uczył się chirurgii okulistycznej, ćwicząc szycie na skórkach pomidorów, pół wieku później sam korzysta z nowoczesnych technologii. Jest legendą w tym fachu. Na parapecie stoi rysunek od Marka Raczkowskiego dedykowany „wielkiemu wizjonerowi okulistyki”, na którym dinozaur wykrzykuje: „Widzę wielkie niebezpieczeństwo”.

– To nie jakieś tam złodziejstwo, ale okrucieństwo – mówi profesor. – Oszuści narażają pacjentów na ślepotę! Przeraźliwe!

– Z powodu tabletek z imbirem i cytryną? – dopytuję.

– Nie wiemy, co jest w takiej pastylce. Kłamstwo, że 27 dni kuracji sprawi, że cofnie się np. jaskra albo pacjent odzyska wzrok to perfidia. W najlepszym przypadku nic się nie stanie. Ale już w przypadku odwarstwienia siatkówki trzeba działać wręcz natychmiast. Za pomocą zabiegu, a nie żadnych tam kuracji. Inaczej pacjentowi grozi ślepota!

„Stosując kapsułki, możesz zacząć widzieć wszystko bardzo dokładnie. Już po kilku tygodniach poczujesz różnicę. (…) To najważniejszy krok do ostrego i wyraźnego widzenia” – czytam w reklamie, a linki kierują mnie na strony sprzedażowe. Sprawdzam też w sieci. Preparat można kupić na portalach Empiku i Kauflandu, w różnych internetowych sklepach stylizowanych na apteki oraz na Allegro. Płacę 137 zł i czekam na przesyłkę.

Końskie zęby i znikające zmarszczki

– W wielu deepfake’ach widać niezgodność ruchu warg i mowy ciała z treścią. Częste są błędy wymowy, zmiany akcentu czy odmiany słów, głównie liczb, ale też nienaturalna mimika przypominająca nerwowe tiki – opowiada Ewelina Bartuzi-Trokielewicz z Naukowej i Akademickiej Sieci Komputerowej (NASK) przy Państwowym Instytucie Badawczym.

Proszę badaczkę, by nauczyła mnie rozpoznawać szczegóły fałszywych reklam, na które pewnie nie zwróciłbym uwagi. Gdy patrzymy na pseudoreklamy suplementów klatka po klatce, zwraca uwagę na „efekt maski”, czyli nałożenie twarzy lekarza na twarz innej osoby. Do tego tzw. „końskie zęby”, często nienaturalnie wystające poza usta. I na teksturę twarzy – choćby zanikające zmarszczki.

– W ramach dziennikarskiej prowokacji chciałem zlecić produkcję 20-sekundowego deepfake’a. Dałem ogłoszenie i kilka minut później miałem sześć ofert, najtańsza za 62 złote – opowiadam badaczce.

– Większość jest robiona komercyjnym oprogramowaniem dostępnym za grosze – Bartuzi-Trokielewicz nie jest zdziwiona. Jeśli ktoś umie choć trochę programować, może wykonać takiego deepfake’a całkowicie za darmo, korzystając z narzędzi open-source. Badania pokazują, że wystarczy sześciosekundowe nagranie czyjegoś głosu, by go podrobić. Wystarczy do kogoś zadzwonić i prawie gotowe.

Naukowcy z NASK codziennie przeczesują sieć i wykrywają 100-120 fałszywych reklam. Prawie połowa (43 proc.) to deepfake’i medyczne, reszta to głównie politycy i celebryci. Na liście oszukanych autorytetów jest ponad 40 lekarzy. Osobna kategoria to księża, np. kardynał Stanisław Dziwisz czy Piotr Natanek, którzy na spreparowanych nagraniach z kazań „reklamują” suplementy diety,

odwołując się do woli boskiej lub „pobłogosławionego preparatu”.

– Na co jeszcze zwracać uwagę? – pytam Bartuzi-Trokielewicz.

– W deepfake’ach medycznych występuje cała spirala socjotechnik. Niektóre materiały podążają za określonym schematem – zaprojektowanym tak, by wywołać silne emocje: najpierw strach, potem złość, agresję lub oburzenie, a na końcu oferują rozwiązanie – przetestowane, godne zaufania i gorąco polecane.

– Na przykład?

– Obraz pobitego lekarza, któremu mafia groziła odebraniem życia, wywołuje emocje, wręcz reakcję obronną. A potem ten doktor w filmie stylizowanym na program TV dodaje, że z powodu jakiegoś spisku dany preparat zostanie wycofany przez rząd. I co wtedy robi ten nieświadomy, często podatny na teorie spiskowe odbiorca? Postanawia zastosować środek. Bo przecież polecił go szanowany lekarz, który do tego stawia się w opozycji do Big Pharmy.

Nordic walking lepszy niż miłorząb

Profesor Adam Torbicki, znany kardiolog leży na szpitalnym łóżku podłączony do kroplówki. Na twarzy ma wyraźne ślady pobicia. Do bójki doszło w „komitecie ds. zdrowia”, gdy profesor stracił nad sobą panowanie i nazwał przedstawiciela firmy farmaceutycznej „idiotą i oszustem”. Pod koniec tego deepfake’a, który przypomina materiał „Faktów”, profesor zabiera głos.

– Pan sobie wyobrazi, namawiam pacjentów, by nie kupowali żadnych tabletek placebo czy wydawali oszczędności na operacje, bo Big Pharma nie chce, by byli zdrowi. Na koniec tej śmierdzącej fejkiem reklamy polecam suplement, który rzekomo oczyszcza żyły i usuwa trzy kilogramy skrzepów z organizmu. Zupełne brednie, wszystko stworzone przez sztuczną inteligencję – mówi mi, tym razem już prawdziwy prof. Torbicki.

Opowiada, jak oszuści kilkakrotnie wykorzystywali jego wizerunek w sieci. Reklamy różnych preparatów w formie tekstu dołączonego do zdjęcia profesora od pięciu lat falami pojawiały się w sieci.

– Nawet jeśli nie ma w tym żadnej trucizny, to główna szkodliwość polega na tym, że pseudoreklama odciąga pacjentów od prawidłowego leczenia. Mogliby wydać te pieniądze na bardziej prozdrowotne działania, na przykład kupić sobie kijki do nordic walkingu.

– Myśli pan, że pacjenci się nabierają?

– Jeszcze niedawno tak nie myślałem. Aż odezwał się do mnie mój znajomy, człowiek z elity kulturalno-artystycznej. Nie posądzałbym go o naiwność. A on dzwoni, że już zamówił preparat na serce, który niby reklamuję i ma zamiar go używać. Dla mnie to kliniczny przykład,

że każdy może się nabrać.

– Panie profesorze, a co na to żona?

– Grażyna była oburzona. Nawet zrobiła wpis na Instagramie, ale przecież ona nie jest influencerką. Wie pan, co zrobiły tabloidy? Czytałem tytuły: „Trudna sytuacja męża Torbickiej. Do akcji wkroczyła prokuratura” albo „Mąż Torbickiej został zamieszany w grube oszustwo!”.

Ostatnio wizerunek profesora wykorzystano w promocji specyfiku A-cardin. W składzie są m.in. ekstrakt z liści karczocha zwyczajnego, rdest wielokwiatowy, miłorząb dwuklapowy i berberys pospolity, dzięki czemu – zdaniem producenta – preparat „stanowi skuteczną pomoc w utrzymaniu zdrowia układu sercowo-naczyniowego”.

Ten sam suplement miał reklamować także prof. Krzysztof Bielecki, chirurg, którego sztuczna inteligencja nawet uśmierciła jako rzekomego przeciwnika Big Pharmy.

Ofiarą deepfake’ów padł też prof. Henryk Skarżyński, krajowy konsultant w dziedzinie otolaryngologii. Jego wizerunek pojawił się w pseudoreklamie suplementu Tonosin Pro Max, który rzekomo miał leczyć słuch.

Byli pracownicy: „Aż język się pali”

Trzech uznanych profesorów i trzy suplementy, które rzekomo leczą wzrok, słuch i serce. Poza magicznymi właściwościami i deepfake’owymi reklamami łączy je jeszcze jeden fakt: producentem i dystrybutorem jest firma Europe Innovation Group sp. z o.o. sp.k., zarejestrowana – podobnie jak spółki zależne – pod adresem wirtualnego biura w Warszawie.

Suplement, który rzekomo miał reklamować prof. Szaflik, przychodzi do mnie po dwóch dniach od zakupu zapakowany w folię z logo Składziku Zdrowia. To internetowy sklep należący do wspomnianej spółki. Z KRS wynika, że właściciel Marcin Kalinowski prowadził także firmę marketingową, która sprzedawała suplementy przez call center.

„Sprzedajesz tabletki nieznanego pochodzenia, które mają kupować emeryci, dla których 200 zł to być albo nie być, jawne naciągactwo i aż język się pali od mówienia tekstów sprzedażowych, które tam trzeba mówić” – czytam opinię jednego z byłych pracowników serwisu gowork.pl

Inny przyznaje, że w call center wytrzymał dzień: „Dzwonisz do ludzi, którzy widzą ofertę tabletek np. na krążenie za 4,99 zł i namawiasz na całą kurację za 200 plus. Szkolenie to kartka ze składem tabletek, z której czytasz i zapewniasz, że działają. Czyli bawisz się w lekarza lub farmaceutę, którym nie jesteś”.

Wygląda to na dochodową „zabawę”, bo spółka zarabia ponad 10 mln złotych.

Zresztą cały rynek suplementów w Polsce z roku na rok rośnie. Według szacunków ekspertów roczna sprzedaż warta jest już prawie 9 mld złotych. Tylko w 2022 roku Polacy wydali na suplementy więcej niż na biały ser czy mleko. Z ankiety przeprowadzonej przez Statista Consumer Insights wynika, że jesteśmy rekordzistami świata (choć zbadano tylko 11 nacji): aż 89 proc. rodaków przyjmuje suplementy. Najczęściej kupujemy witaminy, ale coraz popularniejsze są też produkty z kolagenem na urodę, adaptogeny na stres (np. na bazie ashwagandhy czy żeń-szenia) oraz odżywki na siłownie.

Dane z raportu PMR Market Experts pokazują, że coraz chętniej kupujemy suplementy online: w 2016 roku tylko 5 proc. zakupów suplementów odbywało się online, w 2023 roku już co trzecia transakcja.

– Próbujemy iść na skróty, kupić sobie zdrowie w tabletce. Wrzucamy suplementy do jednego worka z lekami, choć to tylko i wyłącznie żywność. Zawiera minerały, witaminy, kwasy tłuszczowe, białka, niektóre wyciągi roślinne, ale nie ma żadnego działania farmakologicznego – tłumaczy Łukasz Pietrzak, główny inspektor farmaceutyczny. – Często winne są temu reklamy, które celowo wmawiają nam „efekt leczniczy” tych produktów. Zdarza się, że „przypadłości”, czy też, jak się okazuje, sztuczne potrzeby brania konkretnych suplementów są tworem działów marketingu poszczególnych firm.

Przeczytaj także:

Suplementy wysokiego ryzyka

– Wyobraźmy sobie, że chcę podbić rynek nowym super suplementem, który wyleczy oczy – zagajam Zofię Kotynię z łódzkiej delegatury Najwyższej Izby Kontroli, odpowiedzialną za dwie dotychczasowe kontrole rynku.

– Jeśli chciałby pan sprzedawać suplement, tutaj posłużę się ustawą, to żeby wprowadzić do obrotu „środek spożywczy”, bo przecież to nie lek, to wystarczy zgłosić ten fakt do Głównego Inspektora Sanitarnego – wyjaśnia mi kontrolerka NIK.

– Jak to zrobić?

– Wypełnia pan elektroniczny dokument. Wpisuje swoje dane jako dystrybutora, dane producenta i przede wszystkim skład suplementu.

Rejestr produktów objętych powiadomieniem o pierwszym wprowadzeniu do obrotu jest publiczny na stronie GIS. Łatwo więc sprawdzić, że od początku 2025 roku takich nowych preparatów zgłoszono już 3180. W ostatnich pięciu latach na rynku pojawiało się średnio aż 23 tysiące nowych suplementów na rok.

– Dobrze. To wpisuję: witamina C i imbir. I co dalej?

– To wszystko. Nie ma potrzeby dołączania jakichkolwiek zaświadczeń, że składniki, które pan wpisał w dokumentacji, się zgadzają. Czyli jeśli w pana suplemencie znajduje się jakaś zakazana substancja…

– To najlepiej, żebym jej nie wpisywał.

– No właśnie. Na tym polega problem – odpowiada Kotynia. – Teoretycznie za jakość i bezpieczeństwo stosowania suplementu odpowiada producent lub importer. Nasza kontrola pokazała, że niektóre suplementy zawierały jednak składniki niedozwolone do stosowania w żywności. Na przykład sildenafil stosowany w środkach na potencję albo siarczan agmatyny. Co przerażające, z udostępnionych nam badań wynikało, że w próbkach suplementów znajdowały się też m.in. bakterie kałowe, substancje rakotwórcze i stymulanty podobne do amfetaminy.

Już w 2016 roku NIK oceniła, że rynek suplementów to „obszar wysokiego ryzyka, niedostatecznie zdiagnozowany i nadzorowany przez służby państwowe odpowiedzialne za bezpieczeństwo żywnościowe”. Zalecenia kontrolerów zignorowano. Ale to już wynika z raportu z 2021 roku.

Zespół roboczy do spraw suplementów, który powstał przy GIS, opublikował jedynie „listę substancji i surowców roślinnych, które nie mogą być stosowane w suplementach”. Resort zdrowia powołał w 2017 roku Radę do spraw Monitoringu Żywności i Żywienia, ale ta – według ustaleń z drugiej kontroli – „nie prowadziła żadnej działalności”. Prace nad nowymi rozwiązaniami prawnymi proponowanymi przez NIK okazały się „nieskuteczne”. Czyli wciąż jest tak, jak było dekadę temu.

Badają latami, a kary są śmieszne

– Załóżmy, że mam już produkt i go sprzedaję. Teraz mnie ktoś skontroluje? – pytam Zofię Kotynię.

– Teoretycznie GIS jest odpowiedzialny za weryfikację zgłoszeń, a sanepidy szczebla powiatowego czy wojewódzkiego prowadzą kontrole żywności. Zalew nowych produktów sprawia, że jest to fizycznie niemożliwe. Choćby z braków kadrowych. W naszej kontroli z 2021 roku przeanalizowaliśmy lata 2017–2020. W tym okresie do GIS wpłynęło prawie 63 tys. powiadomień o zamiarze wprowadzenia na rynek suplementów. Czyli średnio 300 miesięcznie na każdego pracownika weryfikującego takie zgłoszenia.

– Z raportu NIK wynika, że udało się sprawdzić co dziesiąte. Mała szansa, że jako producent zostanę skontrolowany.

– Dokładnie. Weryfikacje trwają latami. Najdłuższe postępowanie wyjaśniające trwało 14 lat. W innym przypadku GIS dopiero po ponad trzech latach poinformował producenta, że suplement nie powinien znajdować się w sprzedaży. Przez ten cały czas produkt mógł być dostępny na rynku.

– A jeśli mam pecha i okaże się, że GIS wykrył, że w moim magicznym suplemencie jest nie tylko witamina C, imbir, ale też zakazana substancja? Coś mi grozi?

– Nic. Chyba że poszkodowany konsument udowodni, że przez stosowanie suplementu doznał uszczerbku na zdrowiu. Ale to praktycznie niemożliwe, bo musiałby wykazać, że nie jadł nic innego, nie pił, nie brał innych leków, wyłącznie ten suplement i to on mu zaszkodził. Oczywiście GIS może wydać decyzję wstrzymującą dystrybucję suplementu. A potencjalne kary finansowe? Jakiego słowa mogłabym użyć? Niech pomyślę, najlepsze chyba będzie określenie „śmieszne”.

W raporcie z 2016 roku NIK uznał, że kary są symboliczne, a „powinny być skuteczne, proporcjonalne i odstraszające”. Przykład? Producent suplementu zafałszowanego analogiem strukturalnym substancji farmaceutycznej zapłacił 3 tys. zł. Inny, którego produkt zawierał niedozwoloną johimbinę, o tysiąc złotych więcej.

Czyli tyle, co 29 opakowań suplementu, który zakupiłem w sieci, by „uleczył” mój wzrok.

Witamina w końskich dawkach

– Kary? Jakie kary? – pyta Maciej Szymański, prezes Fundacji Badamy Suplementy. – Podam przykład. Jedna z firm reklamowała w mediach społecznościowych suplement „Witamina U”, sugerując jego właściwości lecznicze, mimo że tzw. witamina U nie jest klasyfikowana jako witamina w literaturze naukowej. Zgłosiliśmy sprawę do GIS. Po kontroli przedstawiciel firmy poinformował o rozwiązaniu spółki. Do Państwowego Powiatowego Inspektora Sanitarnego wpłynął wniosek o wykreślenie firmy z rejestru zakładów podlegających urzędowej kontroli. Niedługo później ten sam suplement sprzedawała już spółka zarejestrowana na Słowacji.

Fundacja Badamy Suplementy zrzesza dietetyków, farmaceutów oraz laboratoria badawcze, które analizują składy suplementów diety – w tym ich czystość mikrobiologiczną, zawartość metali ciężkich oraz składniki aktywne.

Większość zgłoszeń pochodzi od konsumentów, choć zdarzają się też prośby o przebadanie suplementów przeznaczonych dla zwierząt. To efekt działalności na rynku szarlatanów, którzy zalecają klientom branie np. końskich dawek witamin.

– Przeprowadziliśmy kilkaset analiz kilkudziesięciu suplementów, ponieważ każdy produkt badamy kompleksowo, na kilku płaszczyznach. W kilkunastu przypadkach wykryliśmy rozbieżności między deklarowanym przez producenta składem a rzeczywistym – opowiada Szymański.

Przykładowo, w jednej z odżywek białkowych badania laboratoryjne wykazały ponad 200 proc. wyższą zawartość cukrów niż deklarowana.

W suplementach zawierających magnez wykryto z kolei zaniżone ilości witamin z grupy B. Natomiast w preparacie rzekomo zawierającym bakterie probiotyczne, były jedynie ich śladowe ilości.

– Czy producenci badają swoje produkty? – dopytuję Szymańskiego.

– Nie chcę twierdzić, że cała branża jest zła. Na rynku działają również uczciwe firmy. Niektórzy chwalą się nawet tym, że ich produkty są badane trzykrotnie. Sprawdziliśmy to. Zazwyczaj są to jednak najprostsze i najtańsze badania, które nie pozwalają na kompleksową ocenę jakości suplementów wprowadzanych do sprzedaży. W niektórych przypadkach za „badania” uznawano jedynie przedstawienie certyfikatów pochodzenia surowca od producenta z Azji – bez jakiejkolwiek weryfikacji w Polsce. W kilkunastu przypadkach Sanepid przyznał nam rację, uznając skargi za zasadne.

Co to oznacza? Że każdy z nas może trafić na produkt, który nigdy nie został przebadany laboratoryjnie. Nie mamy pewności, czy jest on bezpieczny, ani czy jego skład odpowiada temu, co znajduje się na opakowaniu. To realne zagrożenie dla konsumentów.

Patosuplementacja po polsku

Dlaczego? Niektóre składniki suplementów mogą wchodzić w interakcje z lekami i prowadzić do powikłań. Raport „Bezpieczeństwo i ryzyka stosowania suplementów diety” przygotowany przez GIS wskazuje, że suplementacja beta-karotenem, witaminą A i witaminą E może zwiększyć umieralność. Niektóre roślinne składniki suplementów powodują interakcje z lekami, np. w przypadku dziurawca zwyczajnego, a interakcje „mogą okazać się znaczące”. Z kolei nadmierne spożycie wapnia zwiększa ryzyko śmierci z powodu choroby nowotworowej.

– Wapń nie dość, że może zmniejszać wchłanianie antybiotyków, w skrajnych przypadkach nawet o połowę, to osłabia działanie niektórych leków stosowanych przy nadciśnieniu tętniczym – przyznaje Łukasz Pietrzak z GIF. – Inny przykład? Kozłek lekarski. To często składnik suplementów wspomagających zasypianie, którego nie powinno się łączyć z lekami działającymi na ośrodkowy układ nerwowy, gdyż nasila działanie leków przeciwdepresyjnych, przeciwlękowych i przeciwdrgawkowych. Żeń-szeń, oprócz podnoszenia ciśnienia krwi, zwiększa działanie insuliny i metforminy. Żelazo za to może obniżyć wchłanianie leków bakteriobójczych, antybiotyków tetracyklinowych, kaptoprylu, hormonów tarczycy i metylodopy.

– Np. miłorząb japoński w interakcji z lekami przeciwkrzepliwymi czy niesteroidowymi lekami przeciwzapalnymi może prowadzić nawet do zgonu – dodaje dr hab. Jarosław Woroń, kierownik Zakładu Farmakologii Klinicznej UJ, który uważa, że w Polsce mamy do czynienia z patosuplementacją.

– To nie jest tak, że wszystkie suplementy diety są złe, ale znakomita większość z nich albo nie działa, albo jest produkowana w takich warunkach, że nie powinny znaleźć się na rynku. Są w niewystarczający sposób przebadane pod kątem dwóch profili: bezpieczeństwa i skuteczności – podkreśla reumatolog Bartosz Fiałek.

Też padł ofiarą oszustów, którzy wykorzystali jego wizerunek w reklamie preparatu na bolące stawy. Przedstawili go jako lekarza z Niemiec z 30-letnim stażem, choć Fiałek ma 37 lat. Ale jest aktywny w sieci i jego profil na FB śledzi ponad 82 tys. osób. Tym razem nie chodziło o sprzedaż produktu, ale o „phishing”, czyli oszustwo wyłudzenia danych osobowych od pacjentów ufających doktorowi.

– Suplementy diety to dla mnie papierek lakmusowy magicznego wierzenia części polskiego społeczeństwa w dziedzinie zdrowia – dodaje Fiałek. – Wierzymy w teorie spiskowe, że ktoś ukrył prawdę, a tak naprawdę liofilizat z buraka albo lewoskrętna witamina C są najlepszym sposobem na wyleczenie poważnych schorzeń. Ludzie łapią się wszystkiego, często wynika to po prostu z desperacji.

– Dlaczego?

– Przyczyn jest wiele, a jedną z głównych jest na pewno niewspółmierny do potrzeb dostęp do świadczeń medycznych. Załóżmy, że wykonał pan badanie w kwietniu, jego wyniki są niepokojące, ale wizyta u specjalisty zaplanowana jest dopiero na sierpień. Co pan robi? Idzie do doktora Google’a albo poszukuje informacji w mediach społecznościowych. A że dezinformacja rozchodzi się w sieci sześć razy szybciej od prawdy, znajduje pan okraszone zdjęciem lub filmem znanego doktora, ładne opakowanie jakiegoś specyfiku. I myśli, czemu nie spróbować się „wyleczyć” suplementem, który ten ekspert poleca? I często przy tym zapomina się, że jako lekarze mamy bezwzględny zakaz udziału w jakichkolwiek reklamach!

Czy AI to nowa Goździkowa?

– Upowszechnienie się narzędzi AI, takich jak ChatGPT czy generatory deepfake, może dramatycznie zwiększyć liczbę i jakość manipulacji, czyniąc treści jeszcze bardziej przekonującymi i trudniejszymi do identyfikacji. Badania wskazują, że deepfake’i skutecznie przyciągają uwagę odbiorców poprzez fałszywe autorytety i manipulowanie emocjami – mówi Dariusz Jemielniak z Akademii Leona Koźmińskiego, wiceprezes PAN.

Profesor bada ruchy antynaukowe i dezinformację medyczną. Odsyła mnie też do raportu Instytutu Zdrowia Publicznego z 2022 roku. Okazuje się, że ponad połowa użytkowników polskich mediów społecznościowych spotkała się z nieprawdziwymi informacjami zdrowotnymi.

– Czy w takim razie AI może stać się „nową Goździkową”? – dopytuję.

– W pewnym sensie tak – AI coraz częściej pełni rolę szybkiego doradcy medycznego, dostępnego niemal natychmiast. Podobnie jak słynna Goździkowa z reklamy środka przeciwbólowego, sztuczna inteligencja może stać się powszechnym źródłem szybkich porad zdrowotnych, nie zawsze trafnych, choć łatwo dostępnych i budzących zaufanie. To zjawisko już widać w popularności chat-botów medycznych oraz aplikacji zdrowotnych opartych o AI. Problem jest poważny – całkiem niedawno mój kolega, prezes poważnej spółki zajmującej się rozwiązaniami AI, z dumą opublikował w mediach społecznościowych, jak zaoszczędził na konsultacjach w kwestii suplementacji diety, aby żyć dłużej. Tymczasem porady, których udzielił mu model językowy, opierały się także na reklamowych opisach ze stron suplementów, bez jakiegokolwiek potwierdzenia w badaniach.

Jemielniak wspomina o przypadku deepake’a przedstawiającego lekarza, który rzekomo polecał suplementy na odporność dla dzieci. Sprawa była komentowana w mediach społecznościowych,

co paradoksalnie zwiększyło zainteresowanie produktem.

– Czyli samo pisanie o suplementach i odporności zwiększało zainteresowanie.

– Dlaczego?

– Rynek suplementów jest wyjątkowo liberalny, a produktom tym nie stawia się wysokich wymagań jakościowych ani skuteczności. To w zasadzie wolna amerykanka – brak drakońskich kar za niezgodność z opisem tylko rozzuchwala oszustów. Trzeba pamiętać, że głównym celem dezinformacji medycznej jest zysk finansowy lub propagowanie ideologii antymedycznych. Chociaż brakuje jeszcze szczegółowych badań ściśle łączących deepfake’i ze wzrostem sprzedaży, analogiczne praktyki manipulacji przez fejkowe reklamy i wykorzystywanie wizerunku celebrytów, np. „cudownych” tabletek odchudzających z fałszywą rekomendacją Anny i Roberta Lewandowskich, pokazują ogromny potencjał zarobkowy tej metody.

– Da się to zatrzymać?

– Sieciom społecznościowym dezinformacja się zwyczajnie opłaca, bo treści kontrowersyjne zwiększają zaangażowanie użytkowników, a to przekłada się na zyski z reklam. Duzi gracze, jak Google, Facebook, Microsoft, podejmują często spóźnione lub niewystarczające działania. Przykładowo, OpenAI i Bing wprowadziły filtry uniemożliwiające produkcję jawnie fałszywych treści medycznych. Ale np. Facebook ostatnio wręcz zredukował kontrolę treści przez wynajętych moderatorów i radośnie poprzestał na notatkach użytkowników.

Producent odcina się od deepfake’ów

W moim śledztwie ustaliłem, że właściciel firmy produkującej m.in. trzy suplementy reklamowane za pomocą deepfake’ów ma jeszcze agencję marketingową Advolution. To właśnie jej nazwa jest na fakturze za suplement, który kupiłem na Allegro. Dzwonię na podane numery. Nie odpowiadają. Na FB piszę do właściciela oraz do osoby, która wystawiła fakturę. Nie odpisują. Docieram do byłego współwłaściciela spółki. Nie zgadza się na rozmowę. Twierdzi, że od dwóch lat nie pracuje w firmie.

W końcu udaje mi się dodzwonić do działu reklamacji spółki z faktury. Pani twierdzi, że nie jest w stanie podać żadnego numeru lub maila do przełożonych.

Na zostawioną przeze mnie wiadomość odpowiada Magdalena Wawrzyniak, pełnomocniczka spółki. „Faktycznie do mojego mocodawcy docierały informacje o nieautoryzowanym wykorzystywaniu marki oferowanych przez spółkę produktów w niepochodzących od niej treściach internetowych. Spółka w żadnych materiałach marketingowych i informacyjnych (…) nie wykorzystywała danych czy wizerunków autorytetów medycznych. Nie zlecała też przygotowania, opracowania ani dystrybucji takich materiałów” – czytam w mailu. „Rozmaite strony internetowe, wykorzystujące w bezprawny sposób wizerunki znanych lekarzy, podobnie w nieuprawniony sposób posługiwały się wizerunkiem i marką istniejących na rynku produktów, bez faktycznego powiązania z nimi. Działania takie odbywały się wyłącznie bez wiedzy, zgody i zamiaru spółki. Z uwagi na takie sytuacje spółka zrezygnowała z wprowadzania do obrotu jednego z suplementów diety, wykorzystywanego nagminnie w nieautoryzowanych treściach i rozważa podjęcie dalszych kroków prawnych w celu ochrony swoich interesów”.

Dopytuję Wawrzyniak, komu może zależeć na promocji i sprzedaży ich suplementów?

„Sposób formułowania treści pojawiających się na stronach wykorzystujących wizerunki lekarzy w zestawieniu z produktami, sugeruje, że podmioty je tworzące i zapewne czerpiące z tego zyski pochodzą spoza Polski, a tym samym są trudne do ustalenia i zlokalizowania” – odpisuje pełnomocniczka spółki.

Anna Mierzyńska, analityczka mediów społecznościowych i ekspertka od dezinformacji przyznaje, że nie da się ustalić powiązań między producentem a siatką stron i reklam, które oferują produkt.

– Rejestrują domeny na Seszelach i w innych podobnych miejscach, a dane rejestrujących są utajnione. Konta i reklamy na FB też wskazują na rozmaite państwa. Na pierwszy rzut oka jedynym zainteresowanym realizującym tego rodzaju oszustwo powinien być producent. Jest jednak jedno „ale”. Otóż nie wiadomo, czy realizując transakcję, dostalibyśmy ten produkt. Może więc się okazać, że całość jest oszustwem mającym na celu wyłudzenie danych lub pieniędzy, a nie sprzedaż produktu. Wtedy zainteresowanym stworzeniem tego rodzaju oszukańczej siatki stron może być ktoś inny niż producent. Ktoś, kto czerpie zyski z pozyskania danych czy pieniędzy – podkreśla Mierzyńska.

Współpracownik prof. Szaflika kupił jednak ten sam suplement wprost z jednego z takich linków. Przesyłka dotarła tak samo opakowana, jak w moim przypadku, w folii z logo Składziku Zdrowia.

A prokurator sprawy umarza

– A może oszuści czują się bezkarni? – pytam prof. Torbickiego, a ten pokazuje mi świeżą decyzję prokuratury. Tym razem w grupie ośmiu lekarzy, których wizerunek wykorzystano w deepfake’ach, starali się zainteresować służby z pomocą NIL. Prokuratura umorzyła postępowania z powodu niemożliwości wykrycia sprawców. Sam Torbicki trzykrotnie zawiadamiał prokuraturę w Warszawie Mokotów o możliwości popełnienia przestępstwa. Dwukrotnie odmówiła wszczęcia postępowania, nawet nie przesłuchując potencjalnego sprawcy. Mimo zażalenia profesora sąd podtrzymywał to postanowienie.

– Wcześniej tłumaczono mi to tak, że w polskim kodeksie karnym można kogoś ścigać, gdy on używa czyjegoś wizerunku, by mu zaszkodzić – mówi Torbicki.

– Przecież Panu zaszkodzono? – nie dowierzam.

– Zarówno prokuratura, jak i sąd uznali, że w moim przypadku głównym celem przestępców, nie było wyrządzenie mi szkody, a sprzedanie produktu. I co ja mogłem zrobić?

Ostatnie postępowanie wciąż się toczy. Choć początkowo zostało umorzone wobec niewykrycia sprawcy, to tym razem Sąd Rejonowy dla Warszawy Mokotowa nakazał dalsze prowadzenie postępowania. Prawdopodobnie dlatego, że w październiku 2023 roku zaostrzono prawo karne dotyczące tego rodzaju praktyk. Zmieniło się brzmienie art. 190A paragraf 2 kodeksu karnego. Wcześniej przestępstwem było działanie „w celu” wyrządzenia szkody majątkowej lub osobistej. Dziś karze podlega sprawca, który podszywając się pod inną osobę, wykorzystuje jej wizerunek, przez co wyrządza jej szkodę majątkową lub osobistą.

Mimo to sieć puchnie od medycznych deepfake’ów. Naczelna Izba Lekarska podpisała porozumienie z Urzędem Ochrony Danych Osobowych (UODO), którego celem jest współpraca „w zakresie reagowania na przypadki kradzieży tożsamości”. Poszkodowani lekarze mogą zgłaszać się do Zespołu ds. Naruszeń w Ochronie Zdrowia”.

– Zgłaszam do Mety dwadzieścia takich stron z fałszywymi reklamami, a zaraz pojawia się kolejne trzydzieści – ubolewa prof. Szaflik, który powiadomił o sprawie warszawską prokuraturę. – Na tych najnowszych występuje mój syn, również profesor okulistyki. To jest zabawa, która prowadzi donikąd.

;
Na zdjęciu Szymon Opryszek
Szymon Opryszek

Reporter, absolwent Polskiej Szkoły Reportażu i Szkoły Ekopoetyki. Pisze na temat praw człowieka, kryzysu klimatycznego i migracji. Za cykl reportaży „Moja zbrodnia, to mój paszport” nagrodzony w 2021 roku Piórem Nadziei Amnesty International. Jako reporter pracował w Afryce, na Kaukazie i Ameryce Łacińskiej. Autor książki reporterskiej „Woda. Historia pewnego porwania”, (Wydawnictwo Poznańskie, 2023). Wspólnie z Marią Hawranek wydał książki „Tańczymy już tylko w Zaduszki” (Wydawnictwo Znak, 2016) oraz „Wyhoduj sobie wolność” (Wydawnictwo Czarne, 2018). Mieszka w Krakowie.

Komentarze