Wiceminister sportu Łukasz Mejza za sprawą kompromitującej przeszłości i żenujących wystąpień skupia więcej uwagi opinii publicznej niż prezydent czy premier. Ale PiS zdaje się wliczać to w polityczne koszty. Sprawdzamy, dlaczego Mejza jest aż tak cenny
Wiceminister sportu Łukasz Mejza musiał się w czwartek 9 grudnia zameldować się w CBA w celu złożenia wyjaśnień dotyczących jego interesów z przeszłości. Ryszard Terlecki, szef klubu PiS i Przemysław Czarnek, szef resortu edukacji, ogłosili, że ich zdaniem Mejza powinien sam „zawiesić" swe urzędowanie w ministerstwie sportu do czasu „wyjaśnienia sprawy”. Ale o ewentualnej dymisji wciąż nie ma w PiS mowy.
Za to prawicowe media zaczęły udzielać Mejzie silnego wsparcia, na które dotąd nieszczególnie mógł liczyć. O co w tym wszystkim chodzi?
Najprawdopodobniej o to, że o ile dziś sejmowa większość Zjednoczonej Prawicy wcale nie „wisi” na Mejzie, to jednak może na nim „zawisnąć” w wypadku, gdyby Zbigniew Ziobro po raz kolejny zdecydował się rzucić rękawicę Jarosławowi Kaczyńskiemu.
Mejza, którego kompromitującą i bulwersującą biznesową i parabiznesową przeszłość ujawniła Wirtualna Polska, od ponad dwóch tygodni jest najsławniejszym członkiem rządu Zjednoczonej Prawicy. W wyszukiwarce Google liczby zapytań na jego temat znacząco przekraczają te dotyczące tak poważnych graczy jak Mateusz Morawiecki czy Andrzej Duda.
Wyszukiwania na temat Mejzy w Google Trends 2-9 grudnia
Niesie to ze sobą trudne do oszacowania koszty wizerunkowe dla PiS i całej Zjednoczonej Prawicy. Wszystko za sprawą zarówno faktów, które ujawnili dziennikarze śledczy, jak i tego, że Mejzę nie spotkały dotąd poważniejsze konsekwencje. Pozostaje wiceministrem, nie spotkała go nawet ostra krytyka ze strony żadnego z ważniejszych polityków obozu władzy.
W czwartek 9 grudnia Mejza musiał jednak stawić się w warszawskiej delegaturze CBA, by „złożyć wyjaśnienia w postępowaniach kontrolnych prowadzonych wobec niego”. Na tym etapie chodzi przede wszystkim o sprawę należącej do Mejzy spółki Future Volves, która otrzymywała unijne dotacje rozdzielane przez zarząd województwa lubuskiego, w trakcie gdy Mejza był radnym sejmiku tego województwa. Zielonogórska prokuratura rozpoczęła postępowanie wyjaśniające w tej sprawie, a CBA zabrała się za kontrolę dokumentacji związanej z tymi dotacjami – podaje „Gazeta Wyborcza”.
Zarazem pojawił się nowy ton w wypowiedziach ważnych polityków PiS, które zabrzmiały zupełnie tak, jakby podyktowała je jedna i ta sama osoba. I sprowadzały się do tego, że Łukasz Mejza miałby z własnej inicjatywy „zawiesić” swe urzędowanie w resorcie sportu. Zaznaczmy przy tym, że polskie prawo nie przewiduje takiego rozwiązania w przypadku wiceministra. Jedynym możliwym rozwiązaniem, rzecz jasna ograniczonym w czasie przepisami Kodeksu Pracy, byłoby wzięcie urlopu.
„Gdybym był Łukaszem Mejzą, którego lubię, zawiesiłbym swoje funkcjonowanie w ministerstwie do czasu wyjaśnienia sprawy. Wtedy rzeczywiście wyglądałoby to lepiej” – mówił jednak w czwartek 9 grudnia rano w RMF minister edukacji Przemysław Czarnek. Ale zaraz zastrzegł, że to nie byłoby „poddanie się”.
"Oczekujemy aż zawiesi swoją czynność czy swój udział w pracach ministerstwa do czasu wyjaśnienia sprawy" - stwierdził z kolei Ryszard Terlecki, szef klubu PiS, pytany o sprawę Mejzy przez dziennikarzy w Sejmie.
Z kolei prawicowe media – z „Wiadomościami” TVP i portalem wPolityce.pl braci Karnowskich na czele - zaczęły nagle udzielać Mejzie szerokiego wsparcia, którego dotąd zdecydowanie mu skąpiły.
„Opozycja brutalnie zaatakowała Mejzę” – głosiły paski w TVP Info. Michał Karnowski tak mówił w „Wiadomościach” w środę 8 grudnia:
„Posła Mejzę próbuje się gilotynować nie tylko bez wyroku sądowego, ale też bez dania mu na początku możliwości zabrania głosu”.
A na swoim portalu opublikował komentarz broniący Mejzy przed "niepotwierdzonymi" oskarżeniami Wirtualnej Polski.
„Wiceminister sportu Łukasz Mejza broni się przed atakami medialnymi i zapowiada kroki prawne wobec osób naruszających jego dobre imię. Chodzi o nagonkę medialną na wiceministra w związku z jego działalnością zanim objął stanowisko w resorcie”- tak zapowiedziała materiał o Mejzie w „Wiadomościach” TVP prowadząca Danuta Holecka.
To wszystko efekt kuriozalnej konferencji prasowej, na której w środę 8 grudnia Mejza wystąpił z Tomaszem Guzowskim - swym wspólnikiem z firmy Vinci NeoClinic, która oferowała chorym na ciężkie nieuleczalne choroby pseudoterapię opartą na wykorzystaniu pluripotencjalnych komórek macierzystych. Leczenie miało kosztować nie mniej niż 80 tysięcy dolarów, mimo że nie istnieje żadna zarejestrowana i akceptowalna etycznie terapia tego rodzaju, a na obecnym etapie rozwoju medycyny wykorzystanie pluripotencjalnych komórek macierzystych grozi śmiertelnie niebezpiecznymi powikłaniami. Cały proceder opisała wp.pl.
Na środowej konferencji chory na poważną chorobę genetyczną Guzowski urządził prawdziwy show. Wstawał z wózka inwalidzkiego i ogłosił, że to możliwe dzięki rzeczonej pseudoterapii, podobnie jak „odzyskanie przez niego sprawności seksualnej”.
Najistotniejsze wydaje się jednak to, co nieco przyćmiły te najbardziej żenujące fragmenty konferencji. Mejza mianowicie po raz kolejny, choć nieco innymi słowami, powtórzył, że to na nim miałaby „wisieć” cała przyszłość rządów PiS:
"Mamy do czynienia przez ostatnie dni z największym atakiem politycznym po 1989 roku. Atakiem na Zjednoczoną Prawicę i atakiem na większość rządową. Atakiem bezpardonowym i bez precedensu. Atakiem, w którym przekroczono wszystkie możliwe granice, aby obalić rząd. Atakiem, w którym manipulując faktami, do walki politycznej wykorzystuje się chore, niewinne osoby i ich rodziny. Atak ten jest wymierzony we mnie, ale jego celem jest obalenie większości rządowej" – mówił Mejza na konferencji.
„Atak medialny, nakręcenie spirali nienawiści, tej fali hejtu ma na celu zniszczenie mnie psychiczne, tak żebym miał dość polityki i z niej zrezygnował. Abym zrezygnował z bycia posłem na Sejm RP. Jeżeli zrezygnuję, to w moje miejsce wejdzie poseł opozycyjny. Wtedy opozycja uzyska większość i wywoła kryzys parlamentarny” – opowiadał.
Mijał się przy tym z prawdą. Ewentualna wymiana Mejzy, który wszedł do Sejmu z list PSL po śmierci poseł Jolanty Fedak, na kolejnego kandydata na liście PSL (Stanisław Tomczyszyn, wicemarszałek województwa lubuskiego, lojalny i liczący się działacz ludowców w regionie) nie skutkowałaby zmianą rachunku sił na korzyść opozycji.
„Nie sądzę” – rzucił w Sejmie Jarosław Kaczyński, pytany o to, czy na Mejzie rzeczywiście „wisi” los większości parlamentarnej Zjednoczonej Prawicy. Szef PiS nie skłamał. Ale mówił tylko część prawdy.
Fakty są takie, że po pierwsze każdy rząd poradziłby sobie bez dowolnego nawet najbardziej utalentowanego wiceministra, a po drugie Mejza ze swym poselskim mandatem wprawdzie bardzo przydaje się PiS-owi w poszczególnych głosowaniach, ale jego pojedynczy głos wciąż nie jest tym ostatnim kluczem do zapewnienia Zjednoczonej Prawicy większości parlamentarnej.
Tyle tylko, że wyłącznie w tej chwili i w obecnych warunkach funkcjonowania koalicji.
Przypomnijmy wnioski z niedawnej analizy Agaty Szczęśniak z OKO.press: klub PiS ma w tej chwili 228 posłów, czyli o 3 za mało, żeby mieć samodzielną większość w Sejmie. Zarazem jednak obóz władzy może korzystać z regularnego wsparcia kolejnych 11 posłów – 3 formalnie niezależnych (do których zalicza się wciąż i Mejza, 4 z koła Pawła Kukiza i jeszcze 4 z koła Wspólne Sprawy z posłami Zbigniewem Girzyńskim i Andrzejem Sośnierzem w składzie). Ta jedenastka (nie zawsze w komplecie) pozostaje stałym rezerwuarem głosów dla PiS, które przy wykorzystaniu wszystkich tych posłów jednocześnie może liczyć nawet na 239 głosów.
Dla Jarosława Kaczyńskiego i jego ludzi to nie jest komfortowe rozwiązanie, bo o wiele wygodniej byłoby mieć zdyscyplinowany klub liczący 231 lub więcej posłów niż przy większości ważniejszych głosowań każdorazowo podejmować negocjacje z kołami satelickimi. Ale od momentu opuszczenia koalicji przez Jarosława Gowina i część posłów Porozumienia ten układ jednak działa. I działałby dalej - z Mejzą i bez Mejzy.
O co więc może chodzić? Czyżby jednak o stabilizowanie większości, ale w wersji, powiedzmy, awaryjnej? Na wypadek, gdyby tym razem to Zbigniew Ziobro postanowił zagrać va banque?
"Jest nerwowo i krążą różne interpretacje, w tym również bardzo spiskowe. Ale ja widzę dwie możliwości. Może być tak, że pan Mejza jako nowicjusz w krajowej polityce po prostu nie bardzo rozumie, kiedy warto blefować, a kiedy nie. Ale może być też tak, że to jednak nie jest do końca blef. I że może mu chodzić o większość parlamentarną – ale tę, której na pierwszy rzut oka nie widać" – mówi poinformowany polityk PiS.
I może mieć rację. Dopóki w koalicji było obecne Porozumienie Jarosława Gowina, dopóty Jarosław Kaczyński mógł na różne sposoby równoważyć wpływy i apetyty obu koalicjantów. Wszyscy uczestnicy tej gry, czyli Kaczyński, Ziobro i Gowin, mieli zarazem w świadomość, że w rezerwie pozostają PiS jeszcze potencjalni drobni sojusznicy i że ani Porozumienie, ani Solidarna Polska nie mogą liczyć na lojalność wszystkich swoich posłów. I to stabilizowało większość nawet w tak konfliktowych sytuacjach, jak wewnątrzkoalicyjne przesilenie poprzedzające rekonstrukcję rządu Morawieckiego z poprzedniej jesieni. Kaczyńskiemu dawało to zaś wielki komfort.
Niezależnie od tego, co się w danym momencie w koalicji działo, ani Gowin, ani Ziobro nie mogli mieć poczucia, że gdyby zechcieli postawić sprawy na ostrzu noża, mogliby się realnie posługiwać argumentem, że ich wyjście z koalicji doprowadzi do utraty większości.
Ale dziś już tak się nie da. Solidarna Polska ma w klubie parlamentarnym PiS formalnie 19 posłów. Część z nich dawno jednak pozostaje w orbicie PiS a nie SP. Nawet najwięksi jastrzębie wśród ziobrystów po cichu przyznają, że w przypadku ostatecznej konfrontacji przy Ziobrze mogłaby pozostać tylko ponad połowa obecnej parlamentarnej reprezentacji. I choć nie sposób określić tego przed ewentualnym faktem, to te bardziej realistyczne szacunki mówią nie o „ponad połowie” lecz o „mniej więcej” połowie. To oznacza od 8 do 10 posłów lojalnych wobec Ziobry.
Przypomnijmy zaś, że obecnie Zjednoczona Prawica – razem z całym jedenastoosobowym „rezerwuarem” posłów poza klubem – może liczyć na 239 głosów. W scenariuszu ewentualnej wojny totalnej z Ziobrą, kluczowe byłoby to, czy odeszłoby z nim raczej 10 czy raczej 8 posłów. A tego z góry nie wie nikt.
Ale fakt jest taki, że odejście Ziobry mogłoby rzeczywiście trwale pozbawić PiS większości parlamentarnej i skazać Jarosława Kaczyńskiego na okazjonalną łaskę posłów Konfederacji (a może i będących już poza koalicją ziobrystów).
Dopiero po wzięciu pod uwagę właśnie scenariusza kolejnego rozpadu koalicji, głos Mejzy staje się dla Kaczyńskiego nie tyle – jak obecnie – wartościowy, co wręcz na wagę złota.
Bo póki Mejza głosuje z PiS, póty Ziobro potrzebowałby nie mniej niż 9 lojalnych posłów, by grozić PiS trwałą utratą większości. Ale bez Mejzy już tylko 8.
O ile więc na Mejzie nie „wisi” dziś sejmowa większość Zjednoczonej Prawicy, to jeszcze może na niej „zawisnąć”. Wtedy sposób, w jaki postępuje z Mejzą PiS, może stać się wabikiem dla innych potencjalnych chętnych do sztukowania większości parlamentarnej w zamian za polityczne korzyści i awanse. Na razie Mejza w zamian za swoją „szablę” dostał stanowisko wiceministra i mimo kolejnych kompromitacji głos mu z głowy nie spada. A Ziobro wciąż potrzebowałby o tego jednego posła więcej, by postawić Jarosława Kaczyńskiego pod ścianą. I o to właśnie może chodzić.
Władza
Jarosław Kaczyński
Zbigniew Ziobro
Prawo i Sprawiedliwość
afera Mejzy
kryzys PiS
kryzys w koalicji
Łukasz Mejza
Mejza afera
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Komentarze