0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Michal Lepecki / Agencja GazetaMichal Lepecki / Age...

Podczas strajku nauczycieli część skrajnej prawicy miała okazję powtórzyć głoszone od dawna recepty na poprawę wszystkiego. Skoro w państwowych szkołach jest tak źle, że trzeba protestować, a w prywatnych placówkach nie było takiej woli, to miałby być sygnał, że jakość oświaty można by poprawić przez prywatyzację. Do tego nawoływali 15 kwietnia politycy Konfederacji: Janusz Korwin-Mikke mówił o „oczywistej prywatyzacji szkół”, a jej rzecznik Tomasz Grabarczyk o „decentralizacji i odbiurokratyzowaniu” oświaty.

Standardowe recepty radykałów można by zignorować, gdyby nie to, że kryzys publicznej edukacji spotęgowany przez reformę Anny Zalewskiej może faktycznie skłonić zarówno rodziców, jak i nauczycieli, do szukania ratunku w prywatnych szkołach. Wszak dzieci polityków już tam są.

Przeczytaj także:

"Szkoły borykają się z niedoborem nauczycieli" - mówiła OKO.press rzeczniczka ZNP Magdalena Kaszulanis. "Ludzie zaczynają dostrzegać, że płaci się tak mało, że nikt w tym zawodzie nie chce już pracować. A darmowa edukacja może stać się luksusem, a nie oczywistością".

Strajk nauczycielek i nauczycieli, choć tak bezprecedensowy, był pod jednym względem typowy: strajkowali pracownicy tzw. „budżetówki”, którzy kierowali protest przeciwko władzom państwa. Polskie strajki bardzo rzadko mają bowiem miejsce w sektorze prywatnym, co potwierdzają wydarzenia z kwietnia – prywatne placówki oświaty do największego strajku w historii III RP nie dołączyły.

Zadaliśmy sobie pytanie: na czym polega różnica między publiczną a prywatną edukacją, nie tylko z perspektywy ucznia i rodzica, ale też pracownika. Dlaczego nauczyciele niepublicznych placówek nie strajkowali?

"Przyczyną była atmosfera i brak potrzeby" – odpowiada osoba z dyrekcji jednego z niepublicznych przedszkoli.

"Nie jesteśmy uzwiązkowione. Czułam, że nie mogę podnieść postulatów płacowych i nie miałam dobrego argumentu. Solidaryzuję się z tym strajkiem, ale nie byliśmy tym samym podmiotem, nie mieliśmy tych samych praw. W Polsce mówi się często, że »prywatne jest lepsze«, ale warunki pracy nie są aż tak odmienne" - mówi nauczycielka ze społecznego przedszkola.

"Myślę o przedszkolu bardziej jak o rodzinie niż placówce edukacyjnej. Za mało myślę o sobie jak o nauczycielce" - opowiada inna.

Społeczne: inkluzywne i małe, ale drogie

W jednej z warszawskich dzielnic działa prywatne przedszkole społeczne. Jego idea zasadza się na silnym poczuciu wspólnoty i wspólnej odpowiedzialności za wychowanie dzieci – rodzice włączają się w życie przedszkola i są jego uczestnikami, współtworząc je razem z nauczycielami. Na potrzeby dzieci i rodziców, ale także pracowników, reaguje się elastycznie, zgodnie z ideą upodmiotowienia wszystkich stron.

Idea przedszkola społecznego nie jest przypisana tylko do prywatnych placówek, ale w Polsce taki charakter przyjmują przede wszystkim przedszkola niepubliczne. Za czesne w odwiedzonej przez nas placówce płaci się razem w wyżywieniem trochę poniżej 800 zł miesięcznie. Dla porównania, w publicznych przedszkolach w Warszawie od 1 września 2017 roku płaci się jedynie za wyżywienie. Standardowo wychowanie i opieka dla dzieci do pięciu lat są darmowe od 08:00 do 13:00, a każda kolejna godzina kosztuje 1 zł. Ogół kosztów różni się w zależności od polityki samorządu. Od 2017 roku opieka nad sześciolatkami jest całkowicie bezpłatna w całej Polsce.

Bawiące się za szarym płotem dzieci pozwalają od razu zlokalizować placówkę u podnóża wysokich popeerelowskich bloków. Na 30 podopiecznych przypada tu trójka nauczycieli, asystentka do dziecka z orzeczeniem o niepełnosprawności oraz woźna zatrudniona na 3/4 etatu. Żadne z nich nie dołączyło do strajku.

W ciepłe kwietniowe południe, podawszy kawę, o strajku opowiada Marzena, zatrudniona w przedszkolu od kilku miesięcy:

"To była słuszna decyzja. Ja ten strajk odbieram nie tylko jako płacowy. Reforma Zalewskiej była chaotyczna, niechlujna i wprowadzono ją w momencie zupełnie niezaplanowanym, a wszystko zrzucono na nauczycieli i samorządy.

Sięgając pamięcią nie znam nikogo, kto by poszedł z mojego rocznika na studia nauczycielskie – to nie był atrakcyjny zawód".

Marzena zarabia 2300 zł na rękę. W słowach trzydziestoparoletniej nauczycielki słychać podobny pogląd o przyczynach strajku, co w rozmowach z pedagożkami ze szkół publicznych. Wspomina o dumie zawodowej i potrzebnej dyskusji na temat oświaty.

To samo podobieństwo wykazuje Marta, która uczy w przedszkolu od kilku lat: "Uważam, że strajk był niezbędny. Nauczyciele muszą więcej zarabiać i cieszyć się większym prestiżem. Wyższe płace to pierwszy krok, by mieć dobre szkolnictwo i nauczycieli. Prestiż, dobra selekcja do zawodu – tak się to robi. Musimy zacząć od tego, by nauczyciele zarabiali jak ludzie".

Marta zarabia ponad 2500 zł netto. Wspomina, że większość rodziców współtworzących przedszkole była po stronie nauczycieli - podkreśla, że ma lewicowe poglądy i wie, dlaczego strajk był tak ważny.

"Zarobki poniżej 2000 zł dla stażysty to zbrodnia, na starcie powinni już zarabiać dwa razy więcej, by w tej branży mogli pojawić się ludzie, którzy mogą wiele zaoferować dzieciom. Po studiach dane mi było pracować w przedszkolu, a mój kolega – jedyny chłopak na roku – pracował w branży marketingowej. Gdy się spotkaliśmy, na pytanie: »dlaczego?« odparł jasno: mam rodzinę i muszę zarobić pieniądze" - mówi Marta, siedząc na dziecięcym krzesełku

Dlaczego w prywatnym przedszkolu nie strajkują?

Jeśli zapytać grono pedagogiczne przedszkola o poparcie dla strajkujących, różnica pomiędzy prywatnym a publicznym przedszkolem jest w zasadzie niezauważalna. Argumenty, a nawet dobór słów wyrażających poparcie jest bardzo podobny i zamyka się w konieczności podwyżek oraz utraconej godności zawodowej. Marzena chodziła nawet z przypinkami strajkowymi.

Wszyscy mówią zgodnie, że gdyby pracowali w placówkach publicznych, to dołączyliby strajku. Dlaczego więc nikt nie zdecydował się na to w placówce prywatnej?

Strajk nauczycielek i nauczycieli, choć tak bezprecedensowy, miał w sobie coś bardzo typowego dla potransformacyjnej Polski: strajkowali pracownicy tzw. „budżetówki”, którzy kierowali protest przeciwko władzom państwa.

Polskie strajki bardzo rzadko mają bowiem miejsce w sektorze prywatnym, co potwierdzają wydarzenia z kwietnia – prywatne placówki oświaty do największego strajku w historii III RP nie dołączyły.

Obraz ten dobrze odzwierciedla dynamika liczby strajkujących w ostatnich latach. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego w 2016 roku strajkowało zaledwie 700 pracowników. W roku kolejnym liczba ta wzrosła kilkudziesięciokrotnie, do 29 700. Tak wielką różnicę spowodowały strajki zaledwie jednej grupy zawodowej z sektora publicznego – nauczyciele strajkowali przeciwko reformie Zalewskiej. W 2018 roku, gdy reformę już wprowadzono, liczba strajkujących zmalała do skromnych 2000. Można się domyślać, o ile statystyki te zawyży tegoroczny strajk nauczycieli. O tym wzroście ponownie zdecyduje sektor publiczny.

Dlaczego budżetówka strajkuje, a sektor prywatny nie? Na pewno nie bez znaczenia pozostaje charakter uzwiązkowienia w Polsce – zdecydowana większość bazy związkowej należy do sektora publicznego. Wiemy jednak, że wśród strajkujących znaczna część nie należała do żadnego związku zawodowego.

Amerykański socjolog David Ost w książce "Klęska »Solidarności«" wskazuje na powody sięgające nieco dalej: lata walki przeciwko autorytarnemu państwu PRL wykształciły wśród polskich pracowników przekonanie, że uzasadniona jest przede wszystkim konfrontacja z państwem, zaś powstanie firm prywatnych jest jednym z elementów kojarzonych ze zwycięstwem w tej konfrontacji.

Wciąż silne pozostaje przekonanie, że to, czego nie może dopuszczać się państwo, jest dozwolone w sektorze prywatnym, gdyż rynek „wie co robi” i sprawiedliwie egzekwuje wykonaną pracę.

O tym, że może być inaczej świadczy chociażby ostatni strajk amerykańskich pracowników supermarketów Stop&Shop. Ponad 30 tysięcy osób, głównie ze związku zawodowego United Food & Commercial Workers Union International, wymusiło na firmie znaczące ustępstwa: podwyżki płac, ubezpieczenie zdrowotne bez zmniejszania pensji czy półtorej stawki dla pracujących w niedzielę.

Niemoc pracowników w sektorze prywatnym nie jest uniwersalną zasadą, lecz elementem naszego lokalnego krajobrazu.

Warunki są lepsze?

A może w prywatnych placówkach oświaty po prostu nie było powodu do strajku – warunki dla pracowników są dobre, a dzieci i rodzice zadowoleni?

W przedszkolu, które odwiedziliśmy, ze względu na jego społeczny charakter i wizję panuje bardzo familiarna atmosfera. Dzieci nie zwracają się do nauczycieli przez „pan” i „pani”, lecz przez „wujku” i „ciociu” (próbuje się tu wprowadzić zwracanie się do siebie po imieniu, co przyjmuje się w nowych rocznikach), a rodzice są współtwórcami całego procesu nauczania. W kontekście strajku to bardzo ważny czynnik dla Marty:

"Ja tego miejsca nie traktuję jako pracy, to element mojego życia. Nie przychodzę tu po to, by się zmęczyć, a potem dostać za to pieniądze – traktuję to bardzo personalnie. To jest »moje« przedszkole, to są »moje« dzieci, a nauczyciele razem ze mną są wujkami i ciociami, takimi rodzicami zastępczymi dla podopiecznych".

Siedząc na ławce pod drzewem, Marta prawie w ogóle nie odrywa wzroku od swojego rozmówcy: "W mojej głowie nie pojawiła się myśl o strajkowaniu.

Myślę o przedszkolu bardziej jak o rodzinie niż placówce edukacyjnej. Za mało myślę o sobie jak o nauczycielce.

Podoba mi się słowo „mentorka”, bo nie ustawia relacji hierarchicznie. Jestem tu po to, by wspierać i prowadzić, a nie nakazywać jako autorytet. Jestem dla dzieci dobrym dorosłym. Edukacja stoi tu na drugim miejscu, na pierwszym jest wychowanie".

Dla Marty o wiele bardziej istotne są relacje pomiędzy ludźmi wewnątrz przedszkola niż jego miejsce w strukturze własnościowej i wynikające z tego konsekwencje. Nauczycielka mówi wiele o rodzicach – uznaje, że otrzymuje od nich masę wsparcia emocjonalnego i organizacyjnego, więc strajk byłby dla nich zbyt dużym obciążeniem w porównaniu do tego, co mógłby wnieść do poprawy sytuacji oświaty. Jej motywacjami w odniesieniu do strajku kierowało więc nie to, że placówka jest "prywatna", lecz to, że jest "społeczna".

Innymi słowami ujmuje to osoba na stanowisku dyrektorskim, która otwarcie przyznaje, że nie wie do końca, w jaki sposób przystępuje się do strajku:

"My tutaj żyjemy w innej bańce, dlatego nie przystąpiliśmy do strajku. Mamy możliwość, by to przedszkole tworzyć, a nie tylko w nim pracować, więc realizujemy tu pewne marzenia. Rodzice są otwarci i wspierający, a pracownicy mają wpływ na to, co się dzieje. Różnimy się, ale mamy ten fundament".

Czy fakt, że przedszkole jest niepubliczne miał znaczenie? "Bardziej przyczyną była atmosfera i brak potrzeby" – odpowiada.

Kwestia własności przedszkola ma większe znaczenie dla Marzeny: "Nie jestem opłacana z Karty Nauczyciela. Nie jesteśmy uzwiązkowione. Czułam, że nie mogę podnieść postulatów płacowych i nie miałam dobrego argumentu. Solidaryzuję się z tym strajkiem, ale nie byliśmy tym samym podmiotem, nie mieliśmy tych samych praw.

W Polsce mówi się często, że „prywatne jest lepsze”, ale warunki pracy nie są aż tak odmienne".

Opinie kadry nie są więc jednoznaczne: kiedy jedni nawet nie myślą o strajku, inni analizują swoją sytuację pod kątem praw pracowniczych. Efekt jest jednak ten sam: sektor prywatny tworzy warunki, w których strajków nie ma, nawet jeśli cała branża w sektorze publicznym wykazuje się bezprecedensową mobilizacją.

"Płacę i wymagam" nie służy dzieciom

Przedszkola prywatne to nie tylko placówki społeczne, lecz także komercyjne. W takim przedszkolu pracowała Ania, która jest opiekunką do dziecka z orzeczeniem o niepełnosprawności. Do tej pory wykonywała pracę po kilka miesięcy w dwóch placówkach publicznych, w jednym przedszkolu prywatnym komercyjnym, po czym z dnia na dzień trafiła do przedszkola społecznego. Zarabia 2000 zł netto i czuje się szanowana, zwłaszcza po swoich doświadczeniach z poprzedniej placówki. Od września planuje rozpocząć studia pedagogiczne.

"Dojeżdżałam do pracy dwie godziny i na początku było fajnie. Jak jest naprawdę, zorientowałam się po dwóch tygodniach. Mój facet czuł się jak w szpitalu, było tak sterylnie. Na oknach były folie, nie widziałam światła dziennego. Co drugi tydzień mieliśmy rotawirusa, bo wszystkie fekalia z pieluch unosiły się w powietrzu. Przyjmowano dzieci pomimo chorób zakaźnych. Rodzice przynosili rzekome zaświadczenia, że dziecko jest zdolne do uczęszczania do przedszkola, a myśmy się ciągle czymś zarażali.

Ania zarabiała wtedy 2000 zł, podczas gdy za jedno dziecko miesięcznie rodzice płacili 1500–1700 zł. Jak twierdzi: „przedszkole zarabiało na moją pensję jednym dzieckiem”. Logika zysku była doprowadzona do skrajności.

"Kierowano się chęcią pokazania się przed rodzicami, bo skoro płacili, to wszystko miało wyglądać ekstra. Ale to się mijało z celem. Na Boże Narodzenie wynajęliśmy dom kultury, by zorganizować przedstawienie. Miała być zabawa na sto dwa, ćwiczyliśmy ile wlezie. Tylko że to były dwulatki, które nawet nie umieją dobrze mówić, a teraz miały śpiewać o reniferach i tańczyć. Te same dzieci miały się też uczyć angielskiego. »Ma być genialnie, reszta mnie nie interesuje« – taki był wymysł dyrekcji, która chciała się pokazać rodzicom"

Nauczycielka używa przymiotników „zdumiewające” i „niepojęte”, gdy opisuje kolejne sytuacje: wpychanie jedzenia na siłę oraz zmuszanie do zasypiania przez zarzucanie kocyka lub zrzucanie poduszki na głowę. Pracownicy musieli robić zdjęcia telefonem, by pokazać rodzicom, gdy dzieje się coś pozytywnego.

Mieli obowiązek przychodzić do pracy pomimo chorób – Ania musiała być na miejscu nawet ze złamanymi żebrami. Zrezygnowała, gdy nie dostała zwolnienia mając zapalenie krtani i oskrzeli.

Opisując atmosferę podejrzliwości i „grania na siebie” wśród pracowników, konkluduje: „już nigdy nie będę chciała pracować w komercyjnym przedszkolu prywatnym”. Nazywa się apolityczną, ale prywatyzację oświaty uważa za zły pomysł.

Podobnie twierdzi Marzena:

"Edukacja to nie jest towar luksusowy, tylko dobro wspólne i szansa dla dzieci. Każde z nich rodzi się takie samo – dziecko z Pragi nie może być traktowane gorzej niż dziecko z Mokotowa. Na zapewnianiu mu szacunku nie powinno się zarabiać, bo to jest prawo, a nie towar".

Nauczyciel nigdy nie wie, gdzie trafi. Pewne są tylko niewysokie zarobki

Pomimo że prywatne przedszkola mogą działać na tak dwa różne sposoby, prywatyzacja w każdym przypadku spowoduje poważne problemy zarówno dla pracowników, jak i rodziców oraz dzieci.

  • Pracownik nie może być pewien, gdzie trafi – czy do przedszkola przyjaznego, inkluzywnego i respektującego jego potrzeby, czy do instytucji, która urządza pokazówkę przed rodzicami, kierując się wyłącznie logiką zysku. Być może nie znajdzie się w żadnej z tych skrajności, ale raczej na pewno nie będzie dużo zarabiał, nie będzie go chronić Karta Nauczyciela, a zrzeszanie się będzie znacząco trudniejsze.
  • Dla rodziców prywatne przedszkola oznaczają z kolei wysokie czesne, na które większość nie będzie mogła sobie pozwolić, oraz niepewność, czy nie zostawiają dziecka w obozie treningowym bez możliwości kontroli.
  • Dzieci zaś uzależnione byłyby od statusu ekonomicznego swoich rodziców – mogą więc dostać różny standard opieki i edukacji, a w skrajnych przypadkach być narażone na krzywdę.

Wobec takiej alternatywy można uznać, że istnieje możliwość, która wydaje się równie prosta co dla niektórych prywatyzacja: oddanie głosu praktykom zawodu – pedagożkom i pedagogom. I przyjęcie ich postulatów, które w każdym wariancie będą oznaczać to samo: więcej pieniędzy na system oświaty i nieoszczędzanie na edukacji.

Imiona kadry nauczycielskiej na jej prośbę zostały zmienione.

;
Michał Pytlik

Absolwent psychologii, doktorant nauk o polityce, Ślązak z rodziny górniczej. Rzecznik opolskich struktur Partii Razem.

Komentarze