Po co opowiadać te historie? Bo wdarły się do zbiorowej pamięci osadników, nowych Warmiaków i Mazurów, mówiły, co dobre, co złe. A siekiera i brutalna zbrodnia to jak cytaty z Wołynia, historie konfliktów narodowościowych i krzywd Akcji Wisła. To metaopowieść o wysiedleniach
Skaczę po kocich łbach, tylko po tych różowych, szare kamienie omijam. Kościół, jeszcze kawałek szutrówką i przekroczę wysoki próg. Sień w pałacu spowija mrok. Nim strach zatrzyma mnie w pół kroku, wspinam się po trzeszczących stopniach, palce ślizgają się po balustradzie pomalowanej olejną farbą. Walę w drzwi nie patrząc w bok, w czarną dziurę. Za progiem czeka Małgosia, moja młodsza przyjaciółka. Z piskiem zbiegamy na zalane słońcem podwórko.
– A wiecie, że u was w pałacu straszy? – rzucam, gdy siedzimy w trawie z innym dziećmi.
– Nie straszy – odpowiada hardo Damian. Co roku spędza wakacje u dziadków w pałacu.
– Straszy, babcia mi mówiła, że u was ludzi zabili. Małą dziewczynkę siekierą i jej matkę, i ktoś się jeszcze powiesił. No, Grzesiu, powiedz – mówię do chłopca obok. Ten wzrusza ramionami. Już chcę wyrzucić z siebie tę straszną historię, gdy dostrzegam przerażoną twarz małego Tomka. Milknę.
Powojenne historie z Sambrodu, niewielkiej wioski w gminie Małdyty w województwie warmińsko-mazurskim babcia opowiadała przy każdej okazji. Zimowymi wieczorami przy drewnianym stole, w kopcu z ziemniakami, na werandzie przy kawie z sąsiadką. Mimochodem, fragmentami. Niekiedy wracała do tej samej opowieści, wymieniając niektóre elementy. Ot, drobnostki jak dekoracje w dobrze znanym pokoju. Prosty, precyzyjny język, pozbawiony czułostkowości i ozdobników. Krew, zbrodnia i kara.
Tuż przed wojną Sambród (niem. Samrodt) miał niespełna tysiąc mieszkańców. Kilka lat później wszystkich zastąpiono ludnością z południa i wschodu. Jedną z przybyłych rodzin byli moi pradziadkowie, wysiedleni z Bieszczad podczas akcji „Wisła”.
Jadę do Sambrodu, chodzę ścieżkami dzieciństwa, żeby zrozumieć, dlaczego ta historia tak we mnie tkwi? Dlaczego pamiętają ją inni? Czy jest ważna? Dlaczego?
Stefan Dołban z żoną Paraskiewią i trzema dorastającym córkami: Marią, Anną (zwaną Hanką) i Stefką przyjeżdża do Sambrodu w 1947 roku. Przez ponad siedemdziesiąt lat moja rodzina zajmuje połowę dawnej niemieckiej szkoły. Budynek z czerwonej cegły – dziś pokryty barankiem i z drewnianą werandą – stoi w środku równego szeregu zabudowań wzdłuż drogi dzielącej wieś na pół. Po przeciwnej stronie na niewielkim wzniesieniu stoi kościół, zza jego pleców wyłania się pałac. To tylko kilkadziesiąt metrów brukowej drogi, którą przemierzałam niezliczoną ilość razy.
Babcia Stefka zapada się w fotelu, jej stopy zwisają nad podłogą. Owija je ciepłym kocem i wpatruje się we mnie. Błękit rozmył się z upływem lat, oczy stają się wodniste. Dostrzegam w nich ciekawość i niepewność.
‒ Opowiedz mi, proszę.
‒ Czego chcesz? Przecież tu nic nie ma.
Wiosną 1947 roku Stefan Dołban wychodzi ze swojego domu w Kielczawie. Staje na przednim ganku i patrzy na bieszczadzkie pola. Ścieżkę ułożoną z drewnianych bali doszedłby do drogi. Porządnej, brukowej. Jak ten dom, który udało mu się wybudować. Na darmo jechał do Ameryki, stróżował obce, aby swego teraz nie mieć?
Teraz przyszło mu to wszystko zostawić i iść w świat. Niech ich śnieg spali za te draństwa, jakie musiał wycierpieć. Spluwa ze złością. Co on winny? Wojny się zachciało, a zwykli ludzie cierpią. Za dnia wojsko dręczy. Po nocach banderowcy z lasu wyłażą i jak zmory po wsi się tłuką, wciskając listy z produktami z żądaniem przekazania. Stefan nie taki głupi, nikt mu tu sołtysostwa nie będzie wypominał. Powiedział we wsi, że jak chcą, to niech zbierają i oddają swoje, on się w to mieszać nie będzie. To mu Polacy przybili za układanie się z UPA i trzymali trzy miesiące w areszcie. Nie, nie ma tu nad czym płakać. Może tam lżej będzie. Tylko domu żal.
Stoi pogrążony w cieniu. Wie, że w ciemności lasu i zarośli wpatrują się w niego wygłodniałe oczy.
Przyjdą, nim kurz spod kół wozu opadnie.
Wchodzi do domu, przecina sień i popycha tylne drzwi. Tu, otoczony płotem, drewutnią, stodołą oddycha spokojniej. Wbija palce w posadzkę obory i próbuje wydłubać dół. Kamienie ułożone są ciasno, potrzebuje łomu.
Stukot metalu o bruk odbija się od ścian. Przysłuchuje się mu trzynastoletnia Stefka. Siedzi pod śliwką, za plecami ma wielką wyrwę w ziemi. To Ruskie zrzucili bombę na Niemców, którzy szli drogą. Widziała. Zdążyła dobiec do połowy ścieżki, gdy zza domu nadleciały samoloty, huk był ogromny. Na dachu zostały wgniecenia po kamieniach. Bomby były dwie, jedna zabiła konia, druga utknęła w ziemi, chłopy ze wsi wyciągali ją kilka dni. Została dziura. Stefka patrzy na ojca pakującego worki na wóz.
Wie, że tym razem nie zostanie z mamą w domu. Poprzednio tata jeździł z Marysią i Hanką, ale go dwa razy wracali ze wschodu. Paraskiewia już się nie zapiera, pakuje w ciszy. Ale co oni na jednego konia zabiorą? Wcześniej mieli ogromne konie. O, takie zdjęcie. Na jednym koniu siedzi Stefka mała, na drugim Hanka, a ojciec między nami trzyma za uzdy. Były krowy, świnie, kozy, kury, kaczki, indyki, a potem trzeba było uciekać z tym do lasu, a i tak naszła banda i nic nie zostało.
Gdy Dołban z rodziną dojeżdża na stację, wyładowuje swój drobny dobytek i pod osłoną nocy wraca do Kielczawy. W oborze, pod kamieniem ukrył trochę zboża. W srebrnym świetle księżyca widzi teraz pustą dziurę.
Dwa tygodnie tłuką się pociągiem. Dziewczyny siedzą z bydłem, Stefka z rodzicami na zbożu. Raz tylko zatrzymują się na stacji. Marysia wstaje rozprostować nogi, wtem jakiś łapie ją i nie chce wpuścić do wagonu. Kobiety piszczą, chłop się szarpie i dopiero, jak kolejarz huknie, odskakuje. Stefka się bała, że Marysia przepadnie. Jak dom, jak zboże, jak wszystko.
Teraz chodzą od domu do domu, żaden nie jest odpowiedni. Ten się ojcu nie podoba, bo tam cztery rodziny. Tamten przy torach, też nie, bo od wsi daleko. Aż dali im ten z wmurowanymi w ścianach szafami na dzienniki dla nauczycieli. Nim się wprowadzili, w starej szkole była wielka sala, w której nowi mieszkańcy wsi robili zabawy. Stefka też na nie przychodziła. Na ścianach wymalowane cuda, cudeńka, kobiety ładnie ubrane, mężczyźni, a wszystko taką farbą, że zamalować tego nie szło.
Nie przejmowała się, gdy chłopak Kafki, centralaka wykrzykiwał za nią „Ukrainka!”. Stawała twarzą do niego i darła się na całe gardło: „kto Ukraińców nie szanuje, to niech ich w dupę pocałuje” i szła dalej. Wiedziała, że on to ze strachu mówi, za starymi powtarza. Sprawdzanie każdego we wsi Ukraińca, czy on nie od tych, co Świerczewskiego zabili, też w końcu ustanie. A kiedy przyjdą święta, to Kafkowa pierwsza przyleci po centryfugę przywiezioną z Bieszczad. Nie inną, a ukraińską, bo stamtąd przecież.
W Archiwum Państwowym w Olsztynie znajduję zapiski z zebrań wiejskich Sambrodu z lat 1958-1960. Gospodarze gromadzili się w klubowej świetlicy. Widzę podpis mojego pradziadka Stefana za wyborem wiejskiego stróża, który każdej nocy czuwał nad bezpieczeństwem wioski. Dostawał 800 zł, zebrane od mieszkańców. Wcześniej wartę trzymali gospodarze.
‒ We dwóch chodzili ‒ wspomina Babcia Stefka. ‒ Ojciec z sąsiadem Fredkiem. Przed czym pilnowali? No, przed wszystkim, ale najbardziej przed ogniem.
Początkowo pałac stał pusty, a kościół zamknięty. Kto miał chłopaków w domu, młodych, silnych, to szedł do pałacu i brali, co im pasowało. Drzwi, okna z ramami i wstawiali u siebie.
Na zdjęciach pałacu z 1966 roku widać puste dziury po oknach, niektóre zabite deskami.
Zastanawiam się, czy szabrowanie postrzegano jako rekompensatę za krzywdy wysiedlenia?
Wokół cmentarza niemieckiego było kute ogrodzenie. Przy każdym grobie żeliwne płotki, obsadzone tujami, kwiatów pełno. Stefka za dzieciaka pasła tam krowy. Strach było wchodzić, ziemia się zapadnie i do środka powpadają. Ludzie brali płotki z mogił i stawiali wokół podwórek. Ogrodzenie niemieckiego cmentarza w Sambrodzie, teraz stoi wokół kościoła w Zielonce Pasłęckiej.
Może takie przywłaszczanie traktowano jako wymierzanie sprawiedliwości dziejowej? Wtedy ludzie jeszcze nie wiedzą, że w zamkniętym kościele na strychu kurzą się cenne XIX-wieczne organy i manierystyczny ołtarz z Tylży. Kiedy wieść rozchodzi się po wsi, poniemiecki skarb Sambrodu zdobi już obce ołtarze i muzea. Zostaje cmentarz. Ewangelicki, obcy i oddalony od wsi, budzi odrazę.
Władze z proboszczem na czele apelują, aby chować zmarłych po drugiej stronie ulicy. Ludzie jednak nie chcą, bo teren nieogrodzony, nieświęty, bez krzyża. Zaczynają więc chować na poniemieckim. Kości z grobowców lądują w zaroślach. Część mieszkańców to oburza, to przecież człowiek był. Więc nowi mieszkańcy Sambrodu chowają swoich z tymi, którzy byli przed nimi.
Z ziemią radzą sobie sprawniej. Dzielą na działki, a gospodarze ciągną losy. Pradziadek dostał pole z pięcioma studniami, woda czysta, czerpią i piją garściami.
Siedzimy na werandzie, wieś spowija nocny mrok, słychać rechot żab z polnych stawów. Wdychamy słodki zapach maciejki z ogródka sąsiadki. Zwykły wieczór w Sambrodzie. Nagle wyje pies przeraźliwie, dołącza kolejny i kolejny, aż cała wieś budzi się z ciszy i jazgocze szarpiącymi się na łańcuchach kundlami.
Do wsi przyszła śmierć, słowa mamy rozbrzmiewają w mojej głowie i nie dają mi spokoju.
Mówiła tak za każdym razem, gdy ciszę przerywał krzyk puszczyka w nocy. Kołysk, kołysk, naśladowała jego śpiew.
Jest jeszcze łomot skrzydeł o szyby, zakaz otwierania okna podczas burzy, a już broń Boże siedzieć wtedy blisko kontaktu. Jakby macki pioruna miały wejść przez kable i dopaść nas na krześle. Trzeba odłączyć elektryczność, postawić krzyżyk na parapecie, a potem obserwować z dudniącym sercem błyski na granatowym niebie. Podstępna i przenikająca ściany śmierć, czeka, aż się zapomnisz i nie policzysz do dziesięciu, gdy się wrócisz przez próg. Albo kiedy wrzucisz coś na trumnę spuszczaną do ziemi. Wtedy przyjdzie i po ciebie.
U babci głęboko w szafie jest pudełeczko, w nim równy stosik czarno-białych fotografii. Z pofalowanych obrazków spoglądają martwi, ułożeni na wznak. Ich sztywne szczęki przewiązane są tasiemkami, a palce oplatają różaniec. Nad trumną w rządku krewni: babcie, wujostwo, kuzyni. Oczy wędrują gdzieś ponad obiektyw. Tylko pokoje wydają się bez zmian. Do każdego zdążyła już zajrzeć kostucha. Wędrujemy za nią od domu do domu, a potem odwracamy twarz.
‒ O tam leżała ‒ Babcia Stefka wskazuje palcem na tory koło cmentarza. ‒ Za każdym razem, gdy musiałam iść na pole przewiązać krowy, bałam się, że ona tam jest.
‒ Tak, tak, po tej stronie ją znaleźli ‒ dopowiada sąsiadka. ‒ Okropne, po co żeś mi to przypomniała!
Stefka tam nie szła, bo po co. Na drugi dzień przy obrządku ludzie donieśli, obory stoją przecież przy pałacu. W nocy nie spała, bo synek dostał wysokiej gorączki, nosiła go od okna do okna, a tam samochody jeździły wte i wewte. Mówi do męża, wstań, zobacz co się dzieje, a on, że może węgiel wożą do centrali.
Opowiadali potem, że stary Wacek jechał z kolonii do mleczarni. Świtało dopiero, a że listopad, to wieś mgłą obleczona. W jedną stronę koń minął cmentarz i nic. W drugą dęba stawał i ani kroku. Wacek zlazł z wozu. Leżała przy świerkach. One tam specjalnie posadzone, co by śnieg na tory nie sypał. Na pasku od płaszcza się powiesiła. No, tam, gdzie miał być cmentarz, ale nikt nie chciał, bo nieogrodzony, bez krzyża.
Prąd we wsi pojawił się, gdy Krzysztof chodził do czwartej klasy. Nikt nie miał pojęcia, co z tą elektryką zrobić. Najtaniej było podłączyć w jednym pomieszczeniu, a że babcia mieszkała na kolonii oddalonej o trzy kilometry, to zdecydowała się jedynie na kuchnię.
Gdyby wiedziała, że elektryka może zabić, to by Krzysiowi nie pozwalała, a tak to chłopak siedział i dłubał w tych kablach.
Ludzie szybko się poznali, że prąd gospodarstwu służy. Chcieli mieć w drugim pokoju, w oborze, w stodole. Wiejskim elektrykiem stał się mały Krzyś. Przeciągnął drut, przywiązał kabel, żarówka, pstryczek i już. Najpierw pomagał sąsiadom, potem zamawiali usługi Krzysia na drugiej wsi.
To nie było jego pierwsze spotkanie z prądem. Pamięta, że w tym drugim domu bawił się pstryczkiem. Trzymany w ramionach mamy, przekręca pokrętło i pokój zalewa żółte światło. Niewiele ma obrazów stamtąd, nigdy też nie szukał tego domu. Raz pojechał, gdy już był dorosły, ale i to wymazał ze wspomnień. Droga do niego była jak przez wąwóz, wyryta w ziemi, dom zaś stał na wzniesieniu. Dla czteroletniego chłopca wszystko było potężne i nieodkryte. Pamięta motocykl, na którym sadzały go męskie, silne ramiona i woziły po pokoju. A mama przyglądała się tej zabawie.
O niej też niewiele wie. Siadała z nim przy kuchni i pocierała zapałki o rozgrzane drzwiczki, a Krzyś zdmuchiwał. Miał drewnianą kołyskę, bujał się w niej, aż trzeszczało. Już wtedy ojca nie było, bo i ten motocykl nie był jego.
Zostało mu tylko po nich zdjęcie ślubne. Tata był wysoki, prawie dwa metry. Ona za to niska. Babcia mówiła, że do tego zdjęcia stała na stołeczku, a i tak widać jak bardzo się różnili. Była starsza od niego. Widać, że miała charakter, energiczna i konkretna, nie przywykła by się poddać. Gdy się poznali, on miał zaledwie osiemnaście lat, to nie był czas na ślub.
Ojciec uczył się na ślusarza. Brał pieniądze od dziadków, ale zamiast do szkoły, balował. Gdy prawda wyszła na jaw, wsiadł w pociąg i wyjechał na Warmię, bo tam podobno łatwiej. Szukał opuszczonych gospodarstw. Zatrudnił się w PGR jako traktorzysta i tam poznał matkę. Był szybki ślub, mały Krzyś i dom. Na nowe życie dziadek dał mu konia i na tym koniu przejechał dwieście pięćdziesiąt kilometrów do żony.
Któregoś dnia matka zagniotła ciasto na chleb. Trzeba było szybko rozpalić w piecu, żeby nie opadło. Ojciec poszedł do stodoły i zaczął rąbać belkę. Z tym, że stodoła już była nie jego, bo przecież sprzedał sąsiadowi. Wpadł tamten, krzyczał, że jakim prawem. Rozpętała się awantura. Tata trzymał siekierę, uderzył nią sąsiada.
Tuż po wojnie życie ludzkie nie było tak cenne. Za zabicie sąsiada dostał dwa, może trzy lata.
Podobno chciała mu pomóc. Gdy przyjeżdżała do Sambrodu, opowiadała, że szuka adwokata. Tego już Krzyś nie wie, bo ojciec został w więzieniu, a kiedy babcia w łóżeczku zobaczyła zabiedzone, głodne dziecko, zabrała i jego. Matka nie oponowała.
Chłopiec pamięta, że przyjechała raz w odwiedziny, coś załatwiała w mieście. Babcia z Krzysiem odprowadzili ją na stację. Szli polną drogą z kolonii i kiedy już mieli się rozstać, matka postanowiła, że zabiera go ze sobą.
‒ Co ty, przecież on prosto z podwórka, bez ubrań. Trzeba go umyć ‒ tłumaczyła babcia.
‒ Wszystko się kupi, jedzie ze mną.
Babcia dostrzegła jakiś obłęd w oczach synowej i nie pozwoliła odebrać sobie Krzysia. Szarpaninę w polu dostrzegł przejeżdżający sąsiad, zabrał staruszkę z dzieckiem na wóz i odjechał. Wtedy Krzyś widział matkę ostatni raz. Dziś wydaje mu się, że babcia uratowała mu wtedy życie.
Bo matka pojechała do Sambrodu i stała się ta straszna rzecz.
Stefka zawsze się dziwiła, że Wanda chciała zostać w tym pałacu. Ona po takim czymś, to oka by zmrużyć nie mogła. No tak, ale gdzie miała Wanda pójść? Dzieci małe, tyle czekali na swoje. Nie ma co wybrzydzać, dom jak dom.
‒ Początkowo niespecjalnie mi się tu podobało ‒ przyznaje Wanda. ‒ Tyle rodzin w tym pałacu pod jednym dachem. Z tym, że Helena to dobra kobieta była, spokojna. Na pole przychodziła pomagać, razem gotowałyśmy, przy jednym stole jedliśmy jak duża rodzina. Pamiętam, stała tu w progu cała we krwi. Nie było wtedy fotela, na którym siedzisz. Krzyknęła: co ta narobiła! Osunęła się po ścianie i umarła.
Nad wejściem do pokoju, gdzie upadła, powiesili obraz, poniemiecki jeszcze. Wanda dostała go od mamy, „Sen świętej Heleny”.
Wanda nie opowiadała ani dzieciom, ani wnukom, a bo po co to komu. No, dzieciom jak już podrosły, to trochę tak, ale wnukom to nigdy.
Na początku okropnie się bali, całą noc światło się paliło. Tylko zakrywali lampę, żeby po oczach nie raziło. Przyszedł ksiądz, dom poświęcił i jakoś się żyło. Zapomnieli, bo swoje przyszło.
Sześćdziesiąt lat. Tyle wystarczy, by tama milczenia puściła. Gdy wchodzę do schludnego mieszkania, wita mnie staruszka w wełnianych skarpetach, wokół kręcącą się dwa kocury. Uśmiecha się życzliwie, choć w oczach kryje się lekka nieufność. Siadam w fotelu w pokoju przechodnim. Nim zdążę zapytać, Wanda wyszepcze:
‒ Tu było takie straszne morderstwo. Jak my w 1963 roku w pałacu kupili mieszkanie, to przed nami była rodzina. On, Janek wyjechał w szczecińskie szukać nowego gospodarstwa, a Helena jeszcze została. My w jednym pokoju, a ona z trójką dzieci i matką w tamtym.
Wanda pamięta, że spali za ścianą. Helena z matką i dwuletnią córeczką na tapczanie. Siedmioletni syn na dostawce i w wózku jeszcze najmłodsze dzieciątko. Tego dnia przyjechała Irena. Helena wpuściła ją, bo to przecież znajoma, bywała tu wcześniej. Irena chciała zajrzeć do piwnicy, do obory, to jej pozwolili, bo dlaczego nie. Co chwila wyglądała przez okno, jakby na coś czekała. Ani Wanda, ani Helena nie dociekały. Położyli się spać wszyscy jak zwykle. Wtedy Irena poprosiła, by choć na chwilę zapalić światło. Teraz Wandzie się zdaje, że ona chciała sprawdzić, gdzie mieli głowy.
W kuchni była siekiera do rozłupywania drzazgi na rozpałkę. Irena musiała ją widzieć wcześniej, bo poszła po nią, gdy wszyscy spali i zaczęła ich rąbać.
Helena zakrwawiona przewróciła się przy ścianie, chłopak dwa ciosy, dziewczynka zarąbana. Tylko babka krzyczała o, Jezu, o Jezu!, ale jej nic nie było. Uratowała jeszcze to maleństwo, bo na nim było nawalone pełno łachów. Pewnie by się zadusiło.
Tylko Ireny nie było, uciekła.
Ludzie we wsi wiedzieli, a bo to tylko Janek miał na boku. Nie mówili, nikomu nic do tego.
Gdy Irena szła z pociągu do Sambrodu, spotkała Michała w drodze na pole. Powiedział jej, że nie ma po co iść, bo Janek wyjechał. Sprzedał mieszkanie w pałacu, przyjedzie tylko po Helenę i dzieci.
Czy ona to wymyśliła, a może działali w zmowie? Może sama się potem nie powiesiła? Nikt tego nie wie. Tylko jak on mógł tak stać pod oknem i nie wejść, nie sprawdzić, co się z jego żoną, dziećmi stało? Wanda nie może zrozumieć postępowania Janka. Pojawił się tuż po zbrodni. Mówił potem, że zobaczył światła, policję z pociągu, którym wracał do wsi. Aresztowali go za scyzoryk w kieszeni, ale na drugi dzień wypuścili.
Dzieci, co uratowane i matkę zabrała siostra Heleny. Ireny szukali całą noc.
To jedyna taka rzecz, co tu się stała. Nic więcej nie było. No, może jak ten chłopak zasnął na torach i go pociąg przejechał. Stefka pamięta, bo przyszedł tego dnia zapytać, czy jej córka idzie na zabawę. Dała mu chleb, bo miała świeży i jajka. Szkoda go było, tylko z babką mieszkał. Pamięta, że na pole szła, pociąg tak okropnie trąbił. W kurtce jeansowej był.
Jeszcze jak kulawa Antośka pływała łódką z tym swoim i znaleźli dziewczynkę w szuwarach. Myśleli, że to lalka zaplątana w trzciny. Krzyż postawili na zwężeniu jeziora. Czy teraz stoi, to nikt nie wie.
A i niedawno ten gimnazjalista, samobójca. Rzucił się pod pociąg. Stefka bardzo go żałuje. Za każdym razem, gdy idzie na cmentarz i przez most przechodzi, to o nim myśli.
Do wsi przyszła śmierć, mówiło się. Śmierć do Sambrodu przychodziła często, bo tyle pokoleń przez te siedemdziesiąt lat przewinęło się przez wieś.
Jednak to mord w pałacu został zapamiętany. Jak wspólna opowieść ludzi z różnych stron.
Joannie Szydłowska, literaturoznawczyni z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, autorka monografii „Warmia i Mazury w reportażu polskim w latach 1945–1980. O tożsamości bohaterów, miejsc i zdarzeń” zapytana, jak czytać historię z Sambrodu, mówi, że to typowa opowieść miejsca. O ludziach, którzy znaleźli się nagle w nowej rzeczywistości zupełnie przez nich niezidentyfikowanej. Mówią: pałac, dom, szkoła, zamknięty kościół, nie wiedząc nic o miejscu, ani o ludziach, którzy żyli tam przed chwilą. Więc zastępują tę niewiedzę nowymi opowieściami. Historia miłości, zdrady i zbrodni jest tak wyrazista, że wdziera się do wspólnej pamięci.
Szydłowska zwraca uwagę na narzędzie zbrodni, siekierę i w brutalności zbrodni widzi cytaty z Wołynia, przywiezione opowieści o konfliktach narodowościowych i krzywdach Akcji Wisła.
- To pełna skrywanych emocji opowieść o ziemi pogranicznej. Takie gwałtowne historie były opowiadane, zapamiętywane w zbiorowej pamięci osadników, bo jakoś porządkowały ich nową sytuacje, mówiły, co dobre, co złe. To metaopowieść o wysiedleniach.
Zaczęło się w latach 60. sto kilometrów od Sambrodu, gdy na Łynie budowano most. Jan był jednym z robotników, przyjechał z innymi za pracą. Okazało się, że pochodzi z tych samych stron, co mąż Ireny. A ten siedział w więzieniu za zabicie sąsiada siekierą. Słomiana wdowa z małym dzieckiem i gospodarstwem do uprawy, przyjęła Jana pod dach. Bliskość pochodzenia, samotność i praca do wykonania okazały się ziarnem, z którego wykiełkowało zakazane uczucie.
W Sambrodzie w poniemieckim pałacu na Janka czekała żona Helena z synem i dwiema córeczkami. Irena wiedziała o tym, bo gdy mężczyzna zakończył pracę przy budowie mostu, wrócił do rodziny. Irka oddała małego Krzysia do teściowej, a sama pokonywała sto kilometrów, by być bliżej niego. Zaprzyjaźniła się z Heleną, pomagała w polu, przyprowadziła krowę. Wcześniej kupiła Jankowi motocykl.
Ale tej wyprowadzki nie mogła mu darować. Może skoro jej nie chciał, to postanowiła, że nic mu nie zostanie? Tego nikt nie wie, bo skończyła na pasku przy torach w Sambrodzie.
Ot cała opowieść, od której starsi odwracali wzrok, a dzieci szeptały na podwórku. Tak niewyobrażalnie okropna, ale nasza, tutejsza. Jak bajka, którą w dzieciństwie opowiadała babcia Stefka. O kocie uwiezionym w worku, którego podstępny lis ciągnie do lasu. W końcu zjawia się waleczny kogut i uwalnia naiwnego przyjaciela. Słyszałam tę historię tyle razy, że nie robiła już na mnie wielkiego wrażenia. Czułam się bezpieczna, znając zakończenie i pamiętając o przestrodze. Czasem zamiast koguta, kota i lisa pojawiali się Jan, Helena i Irka.
Wszystkim żal było pięknej Heleny, dobrej i życzliwej. Babcia Stefka pamięta, że tydzień przed tragedią wracały obie z innymi kobietami z wywiadówki, bo dzieci miały w jednej klasie. A na drugą sobotę przyjechała Irka i Helenę zabiła.
Wcześniej krewni Wandy buntowali się, kazali pogonić Irenę, że czego ona tu szuka. Tylko Helena nie miała sumienia i prosiła o przenocowanie znajomej. Irka chodziła po obejściu. W nocy wstawała kilka razy. Mówiła, że na papierosa. Helena i na to się godziła, choć dzieci miała wtedy chore i dlatego nie pojechała z Jankiem od razu.
Gdy zasnęli, tamta poszła po siekierę. Helenę trafiła gdzieś przy głowie i w szyję. Ostatkiem sił wyszła z pokoju, zdążyła wykrzyczeć: „Popatrz, co ta kurwa narobiła!” i tyle. Tak Stefka słyszała. Tyle lat minęło.
Małej dziewczynki też szkoda, miała jasne, poskręcane włoski jak aniołek. Pamięta Stefka. Chłopaka tak Irena pokaleczyła, że mu się nos długo paskudził. Operowali, ale chyba nic to nie dało.
A Irka poszła i wiadomo co sobie zrobiła, wszyscy pamiętali. Wyjścia żadnego nie miała, więzienie lub pasek. Był taki w kratkę, biało-niebieski. Jak Wacek zszedł do wsi i powiedział, że ona przy torach leży, to ludzie szli oglądać. Pradziadek Stefan z Paraskiewią byli z innymi, ale Stefka to nie. Bała się nieboszczyków, a już wisielców zupełnie.
Pochowali Irkę podobno w Morągu na tym cmentarzu, co teraz jest opuszczony.
Pod świeżo usypanym śniegiem widać równe prostokąty, jak pudełka zapałek. Gdyby nie wystające spod białego puchu krzyże, nie wiedziałabym, że to cmentarz. Odrzucam z nagrobków śnieg, napisy są nieczytelne, niemieckie.
Miałam nadzieję, że znajdę grób Ireny.
Dzwonię do urzędu. Przełączają mnie od jednego wydziału do drugiego, aż trafiam do mężczyzny opiekującego się cmentarzami. Nie, w rejestrze nie ma nikogo o tym nazwisku. Prosi jeszcze raz o datę, miejsce zgonu. Sprawdzi i oddzwoni. Okazuje się, że ani Babcia Stefka, ani Wanda nie zapamiętały dobrze nazwiska Ireny i daty wydarzeń.
Wystukuję nazwisko w wyszukiwarce internetowej. Na ekranie pojawia się zdjęcie młodego mężczyzny, jest chyba w moim wieku, mieszka niedaleko. Nim zdążę stchórzyć, piszę zapytanie o Irkę. Odpowiedź: „Tak, to moja babcia. Ja nic o niej nie wiem, ale mój tata chętnie z panią porozmawia. To jego numer telefonu…”.
Umawiam się na spotkanie z Krzysztofem, dziś dorosłym synem pary zabójców. Bo przecież ojciec zabił sąsiada, a matka Helenę z dziećmi w pałacu.
Już w latach 80. Krzysztof robił sterowania elektroniczne w stolicy, podajniki węgla, wietrzenie, sygnalizacje, piloty, bramy otwierane zdalnie. Jak coś wymyśli, to usiądzie i zrobi. Wcześniej, gdy palił papierosy, schodził do piwnicy i tam rysował różne schematy, projekty, a potem to budował.
Jest po sześćdziesiątce, nie chce o sobie opowiadać, prosi o anonimowość. Nie napiszę też, gdzie teraz mieszka.
Już jako dzieciak wiedział, że musi się wyrwać z Podlasia. Miał tylko to, prąd i głowę do obwodów elektrycznych. Wszyscy, którzy zostali we wsi, nie żyją, a on wyjechał. Z ojcem też nie było mu po drodze. Po wyjściu z więzienia ponownie się ożenił. Początkowo zabrał syna do siebie, do innego poniemieckiego pałacu. Krzyś miał tam kolegów, lubił tamtejszą szkołę. Gdy urodziło się nowe dziecko, macocha twierdziła, że Krzyś pociął żyletką wózek. Innym razem kazała mu przepraszać ciotkę za słowa, których nie powiedział. Wytrzymał dwa lata i znów trafił do babci.
Od małego słyszał, że jego rodzice ludzi zabili. Drobne, podwórkowe uszczypliwości, jak ukąszenie komara, swędzi i nie daje się zapomnieć. Babcia chroniła go przed tą historią. Dopiero gdy był nastolatkiem, wyznała prawdę. Sama nie wiedziała za dużo, bo to wszystko wydarzyło się przecież prawie trzysta kilometrów od ich chaty na podlaskiej wsi.
A Krzysztof nie dopytywał, nie szukał. Nie wie też, gdzie pochowana jest jego matka Irena.
Rozmawiamy długo, w kawiarniach, odwiedzam go w domu. Na ścianach religijne obrazy, na meblach figurki świętych, pamiątki z pielgrzymek. W rodzinnym albumie zdjęcie ślubne rodziców Krzysztofa. Po raz pierwszy widzę Irenę.
Przenosimy się do ogrodu, Krzysztof opowiada o roślinach i kurach, każda ma swoje imię. Już mam wychodzić, Krzysztof daje mi jeszcze sadzonki pomidorów z własnej szklarni i nagle dodaje:
‒ A wie pani, ja też napisałem książkę? ‒ Krzysztof uśmiecha się z lekkim zawstydzeniem.
‒ Tak? O czym?
‒ O piekle. Ale nie przeszła cenzury. Chciałem, żeby dostała imprimatur, bo to książka religijna. Ale nie miałem takiego wykształcenia, wiedzy i biskup nie dał.
Krzysztof dużo interesował się tym tematem, czytał, jeździł do miejsc kultu. W dzień pracował przy bramach, a w nocy budził się i notował zdania, które przychodziły do głowy. Przy łóżku miał zeszyt i ołówek.
‒ Dlaczego o piekle? – pytam.
‒ Przed niebem nikogo nie trzeba przestrzegać. Nagroda tak nie działa, dopiero możliwość utraty tego, co cenne i lęk spowodują, że człowiek się zastanowi.
Dlatego swoją książkę zatytułował: „Piekło ‒ Nie!!! Dla Ciebie”
Może książka to za dużo powiedziane, kilkanaście stron z opisem walki dobra ze złem, codziennych zmagań, kuszenia próżnością i dobrami doczesnymi oraz powszechnego wyparcia wiary.
Wszystko to dopełnia cytatami katolików i wizjami mistyków. Z dzienniczka św. Faustyny Kowalskiej wziął opis siedmiu mąk piekielnych. „(…) są męki dla dusz poszczególnych, które są mękami zmysłu. Każda dusza, czym grzeszyła, tym jest dręczona w straszny i nie do opisania sposób. Niech grzesznik wie, jakim zmysłem grzeszy, takim dręczony będzie przez wieczność całą”
W książce nie ma wyobrażeń o piekle Krzysztofa, bo niby skąd ma je mieć? Nie doświadczył, wystarczy mu, że uwierzył: „Kiedy po śmierci staniesz przed Obliczem Stwórcy, będziesz musiał rozliczyć się ze swojego życia. Z całego dobra i zła które w życiu popełniłeś. I to nie Bóg, tylko Ty sam, stojąc przed Majestatem Stwórcy jesteś swoim sędzią.”
Krzysztof wie, że piekło jest miejscem przerażającym, a droga do niego szeroka. Nie ma odwrotu od przenikającego ognia, bluźnierstwa, trawiącej nienawiści i świadomości wyrządzonych krzywd. Jest tylko dławiący, wszechobecny strach.
‒ Chciałem, żeby ludzie zapoznali się z opisami, jak tam jest. Gdyby byli świadomi, inaczej by żyli. Nie jest tak, że Bóg nam wybaczył. Może wybaczył, ale swoje trzeba zapłacić. Za grzechy nasze i tych przed nami.
*Imiona niektórych bohaterów reportażu zmieniłam na ich prośbę.
Tekst powstał w ramach Studium Reportażu Teatru im S. Jaracza w Olsztynie prowadzonym przez Włodzimierza Nowaka.
Reportaż zdobył III nagrodę w VII Międzynarodowym Konkursie Literackim im. Siegfrieda Lenza w Ełku.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Aleksandra Dobies – absolwentka filologii polskiej Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. W 2021 r. debiutowała baśnią „Uroczysko”, za którą otrzymała Literacką Nagrodę Warmii i Mazur Wawrzyn Czytelników. Laureatka Nagrody Prezydenta Miasta Olsztyna „Talent Roku Olsztyna 2021. Autorka artykułów oraz recenzji literackich. Pracuje w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Olsztynie.
Aleksandra Dobies – absolwentka filologii polskiej Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. W 2021 r. debiutowała baśnią „Uroczysko”, za którą otrzymała Literacką Nagrodę Warmii i Mazur Wawrzyn Czytelników. Laureatka Nagrody Prezydenta Miasta Olsztyna „Talent Roku Olsztyna 2021. Autorka artykułów oraz recenzji literackich. Pracuje w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Olsztynie.
Komentarze