0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Slawomir Kaminski / Agencja Wyborcza.plFot. Slawomir Kamins...

Dzisiejsze spotkanie Rady Gabinetowej prezydent Andrzej Duda zwołał 1 lutego 2024, a więc z prawie dwutygodniowym wyprzedzeniem. Samemu jej zwołaniu Duda poświęcił specjalne wystąpienie przed kamerami, później zaś i on, i jego ludzie wielokrotnie przypominali o zbliżającym się terminie. Tak, jakby posiedzenie mogło być jakimś przełomem czy przesileniem w toczącej się od dnia zaprzysiężenia rządu Donalda Tuska podjazdowej wojnie prezydenta z nową większością parlamentarną.

Miał to więc być w Pałacu Prezydenckim jakiś dzień triumfu – co sugerował jeszcze dzisiejszego poranka prezydencki minister Marcin Mastalerek.

Delikatnie rzecz ujmując – dnia triumfu nie było. A na przyszłość prezydent zastanowi się zapewne kilka razy, zanim ogłosi decyzję o zwoływaniu Rady Gabinetowej. O ile bowiem bardzo łatwo jest ją zwołać, o tyle znacznie trudniej może być z odpowiedzią na pytanie, po co właściwie to robić.

Nieco dziwna Rada

Sama instytucja Rady Gabinetowej jest raczej osobliwa i należy do dość licznych paradoksów polskiego ustroju wiążących się z niewystarczająco ostrym rozgraniczeniem zakresów kompetencji prezydenta i rządu. Konstytucja daje prezydentowi prawo do zwoływania Rady Gabinetowej „w sprawach szczególnie ważnych dla państwa” – w takiej sytuacji cała Rada Ministrów, premiera nie wyłączając, musi się bez zbędnego gadania stawić w wyznaczonym miejscu i porze na posiedzenie prowadzone przez głowę państwa.

Zarazem jednak Rada Gabinetowa nie przejmuje na czas takiego posiedzenia żadnych – dosłownie żadnych – kompetencji Rady Ministrów. Jest tylko ciałem konsultacyjnym czy też, jak kto woli, platformą do rozmowy. Nawet więc jeśli prezydent przyniósłby na Radę Gabinetową na przykład projekt ustawy i nawet gdyby ten projekt zyskał natychmiastowe poparcie wszystkich ministrów i szefa rządu, Rada Gabinetowa nie mogłaby tego projektu przyjąć i skierować do parlamentu. To mogłoby się stać dopiero na osobnym posiedzeniu Rady Ministrów odbywającym się bez udziału prezydenta i pod przewodnictwem szefa rządu.

O ile więc zwołując z fanfarami Radę Gabinetową prezydent może postawić wszystkich ministrów i premiera na baczność i wezwać ich do Pałacu Prezydenckiego lub innego wskazanego miejsca, o tyle w sensie instytucjonalnym Rada ma mniej więcej taką samą moc sprawczą, jak przysłowiowy prezydencki żyrandol. To w gruncie rzeczy nieformalne (z prawnego punktu widzenia) spotkanie prezydenta z rządem – ubrane jednak w szaty wielkiej celebry i bardzo szumnie nazwane.

Scenariusz spektaklu

Gdy przyszedł długo oczekiwany w Pałacu termin, Duda spóźnił się ponad kwadrans. W trakcie oczekiwania Tusk konwersował najpierw z szefową Kancelarii Premiera Grażyną Ignaczak-Bandych, potem z Jackiem Siewierą, szefem prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego.

Ministrowie – przywiezieni eleganckim srebrnym autobusem – stawili się w komplecie. Oprócz szefów resortów i pozostałych formalnych członków Rady Ministrów – bo to oni na mocy konstytucji mogą uczestniczyć w posiedzeniach Rady Gabinetowej – był wśród nich również Maciej Lasek, pełnomocnik rządu ds. CPK. Choć Lasek tzw. konstytucyjnym ministrem nie jest, został zaproszony na spotkanie ze względu na swój obszar kompetencji. Duda nie omieszkał zarówno wypomnieć Tuskowi, że nastąpiło to na godzinę przed posiedzeniem, jak i podkreślić, że uprzejmie wyraził na to zgodę.

Z informacji OKO.press wynika, że nie tylko to zostało ustalone w ostatniej chwili. Ludzie premiera i prezydenta długo negocjowali, jak właściwie będzie wyglądać otwarta dla mediów część posiedzenia Rady Gabinetowej. Przedstawiciele prezydenta chcieli przeforsować taki scenariusz, w którym podczas tej części posiedzenia wystąpi jedynie Duda. W związku z tym Tusk szykował już własną konferencję prasową, która miała się odbyć tuż przed posiedzeniem Rady – by nie zostać bez „prawa głosu” przed kamerami. Ostatecznie konferencja została odwołana – bo przyjęto w końcu rozwiązanie o charakterze kompromisowym.

W efekcie otwarta i transmitowana przez media część posiedzenia była dość nietypowym spektaklem. Trwał on 35 minut i składał się z trzech aktów – dwóch wystąpień Dudy przedzielonych jednym wystąpieniem Tuska. Mimo że trudno było to nazwać wymianą zdań, miało to w sobie coś z debaty wyborczej. Także dlatego, że nie zabrakło gwałtownych zwrotów akcji, które przygotował Tusk.

Przeczytaj także:

Zwrot w drugiej rundzie

Zaczęło się od nieco rozlewnego przemówienia Dudy, który powtarzał, że chce rozmawiać z rządem o „wielkich inwestycjach” – a w szczególności o budowie CPK i elektrowni jądrowych, ponieważ kwestie te mają „fundamentalne” (to słowo padło kilka razy) znaczenie dla państwa. Retorycznie Duda dążył do zajęcia pozycji nauczyciela usadzającego rozbrykaną klasę do niezapowiedzianej kartkówki.

Tusk nie dał się jednak sprowadzić do tej roli. Stwierdził, że wydatki poprzedzające budowę CPK budzą wiele wątpliwości. Wyliczał, że wydano 2,7 mld zł, z czego 286 mln zł poszło na pensje, a 500 milionów na komponent kolejowy, w ramach czego "nie zbudowano ani kilometra torów. A potem już frontalnie przeszedł do ataku. Obiecał przekazanie prezydentowi dokumentów mających dotyczyć nielegalnej inwigilacji polityków z pomocą oprogramowania Pegasus za rządów PiS.

„Ja mam w tej chwili ujawniony dokument, ale to jest tylko próbka tych dokumentów, które są do pańskiej dyspozycji, panie prezydencie, które niestety – mówię bez satysfakcji, potwierdzają w 100 procentach zakup i korzystanie – w sposób legalny i nielegalny – z Pegasusa. Lista ofiar tych praktyk jest niestety bardzo, bardzo długa” – mówił Tusk.

Tusk ubolewał też nie bez widocznej schadenfreude, że prezydent nie został (również za rządów PiS) poinformowany o „bardzo poważnych wątpliwościach służb” mających dotyczyć spółki, którą utworzono do budowy małych reaktorów jądrowych w Polsce.

„Wielokrotnie służby zwracały uwagę, że spółka, która powstała i ma realizować program tzw. małych reaktorów została skonstruowana ze szkodą dla interesów państwa polskiego.

Dramat polega na tym, że mimo wielu opinii wyrażonych przez służby specjalne, wiele miesięcy temu – te informacje były na biurku prezesa Kaczyńskiego i premiera Morawieckiego – według mojej wiedzy pan prezydent nie był o tym informowany.

Mimo tych informacji na kilka dni przed przekazaniem władzy naszej ekipie, w dwutygodniowym rządzie Morawieckiego znalazła się pani minister, która postanowiła sfinalizować projekt pod nazwą "Lokalizacja małych reaktorów” – mówił Tusk.

„Mam satysfakcję, bo zadowolenie wyraził Tusk”

Druga wypowiedź Dudy miała więc siłą rzeczy zupełnie inny ton niż pierwsza. Prezydent przypominał, że zajmował się naukowo również prawem administracyjnym i procesami inwestycji państwowych – i że z tej perspektywy rozumie wydatki poniesione na budowę CPK jeszcze przed jej rozpoczęciem. Dzielił się też z ministrami – i widzami – swoimi raczej amatorskimi spostrzeżeniami na temat perspektyw rozwoju technologii budowy małych reaktorów atomowych (zdaniem Dudy są one raczej mgliste). Próbował też odgryźć się Tuskowi – wypominając mu tweet skierowany do republikańskich senatorów – jednak w wykonaniu Dudy zabrzmiało to jak bardzo zaangażowana obrona wypowiedzi Donalda Trumpa na temat NATO:

Zamknięta dla mediów część spotkania potrwała około 1,5 godziny. Pół godziny po jej zakończeniu Andrzej Duda wystąpił z oświadczeniem dla mediów. Długo wyliczał tematy podejmowane podczas posiedzenia – a potem ogłosił, że jest z niego „bardzo zadowolony” i że było ono ogromnie owocne. „Mam też satysfakcję, bo zadowolenie z tego spotkania na zakończenie wyraził Donald Tusk. Powiedział, że to było dobre spotkanie, bo to rzeczywiście była merytoryczna dyskusja” – mówił Duda. Zapowiedział, że będzie zwoływał Rady Gabinetowe w przyszłości.

Naszym zdaniem trochę jednak na to poczekamy.

;
Na zdjęciu Witold Głowacki
Witold Głowacki

Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.

Komentarze