Prezydent Andrzej Duda zapowiedział, że w pierwszym kroku konstytucyjnym powierzy misję formowania rządu obecnemu premierowi Mateuszowi Morawieckiemu, chociaż nie dysponuje on większością w Sejmie. Co oznacza i dokąd prowadzi ta gra obozu PiS?
O tym, że prezydent Andrzej Duda wygłosi w poniedziałek 6 listopada wieczorem orędzie dowiedzieliśmy się 6 listopada o poranku z wpisu w mediach społecznościowych szefa gabinetu prezydenta Marcina Mastalerka: „Po przeprowadzeniu konsultacji i głębokim zastanowieniu, Prezydent Andrzej Duda podjął już decyzję ws. tzw. pierwszego kroku. Decyzja jest ostateczna, więc ścigającym się na apele do Prezydenta polecam spokojne oglądanie wieczornego orędzia” – napisał Mastalerek.
Pisząc o „pierwszym kroku”, Mastalerek miał na myśli określoną w konstytucji procedurę, która po wyborach daje prezydentowi pierwszeństwo i pełną niezależność przy desygnowaniu szefa rządu. Dopiero kiedy wskazanej osobie nie uda się w ciągu 14 dni od nominacji uzyskać większości, inicjatywa rządowa przechodzi do Sejmu.
Jak na „głębokie zastanowienie” deklarowane przez Mastalerka, ogłoszona w poniedziałek o godz. 20:00 decyzja Andrzeja Dudy jest do bólu przewidywalna i tak naprawdę oczekiwana przez opinię publiczną od 16 października: mimo że prezydent uzyskał jasne deklaracje od liderów KO, Trzeciej Drogi i Lewicy, że chcą razem tworzyć rząd i mają potrzebną większość w Sejmie, Duda desygnował na premiera przedstawiciela obozu, który na zbudowanie większości nie ma żadnych szans.
Tym samym Duda zachował jak polityk Prawa i Sprawiedliwości, a nie głowa państwa – zagrał na czas w interesie partii, z której się wywodzi.
Tylko po to, żeby maksymalnie opóźnić to, co stać się musi, czyli przejęcie władzy przez opozycję, która wygrała wybory. Że prezydent ma narzędzia, by na chwilę włożyć kij w szprychy opozycji, pisaliśmy w OKO.press już w wieczór wyborczy 15 października.
Andrzej Duda, uzasadniając wskazanie Morawieckiego użył argumentów, które już słyszeliśmy, gdy prezydent zakończył powyborcze konsultacje z przedstawicielami komitetów wyborczych. W skrócie można je opisać tak: wszyscy twierdzą, że mają większość, więc w sumie nie wiadomo, kto ją ma, a skoro tak, wskazuję reprezentanta największego komitetu. Czyli PiS.
„Zarówno reprezentanci Prawa i Sprawiedliwości, które uzyskało najlepszy w wyborach wynik, jak i Koalicji Obywatelskiej, która zajęła drugie miejsce, przedstawili swoich kandydatów na premiera i wyrazili wolę utworzenia rządu. W trakcie konsultacji każde ze stronnictw wyraziło przekonanie, że w nowym Sejmie zgromadzi większość konieczną do poparcia swojego kandydata, jak i przyszłego rządu w całości. Także w kolejnych dniach pojawiły się nowe deklaracje i różne pomysły odnośnie obsady najważniejszych funkcji w państwie. Te kwestie pozostają zatem wciąż otwarte” – mówił w orędziu Duda.
To oczywisty absurd: wg zgodnych deklaracji przedstawicieli KO, Trzeciej Drogi i Lewicy, większość w Sejmie jest dziś jedna i tworzy ją 248 posłanek i posłów wymienionych formacji. PiS o większości jedynie fantazjuje.
Drugi argument prezydenta: wyznaczam Morawieckiego, bo taka jest tradycja.
„Dlatego po spokojnej analizie i przeprowadzonych konsultacjach postanowiłem powierzyć misję sformowania rządu Premierowi Mateuszowi Morawieckiemu. Tym samym zdecydowałem o kontynuowaniu dobrej tradycji parlamentarnej, zgodnie z którą to zwycięskie ugrupowanie, jako pierwsze otrzymuje szansę utworzenia rządu. Tak jak zapowiadałem w trakcie kampanii wyborczej i tak jak to zawsze miało miejsce od czasu uchwalenia obowiązującej Konstytucji Rzeczypospolitej” – argumentował prezydent.
Rzeczywiście, od 1997 roku przywilej formowania rządu w pierwszym kroku zawsze otrzymywał przedstawiciel ugrupowania, które zdobyło najwięcej głosów. Tyle że za każdym razem było to zarazem ugrupowanie, które dysponowało przynajmniej wstępnie zaprojektowaną większością: AWS z Unią Wolności, SLD z PSL, PiS w 2005 roku z Platformą Obywatelską, później dwa razy PO z PSL i dwa razy PiS jako ugrupowanie dysponujące samodzielną większością.
I dziś większość również jest jasna, zarazem jasne jest także, że w tej większości nie ma Prawa i Sprawiedliwości.
Jeśli Andrzej Duda desygnuje Morawieckiego na premiera niezwłocznie po pierwszym posiedzeniu Sejmu, a szef rządu wykorzysta maksymalny termin 14 dni na szukanie większości, oznacza to, że rząd Donalda Tuska będzie mógł powstać w ostatnim tygodniu listopada, kiedy inicjatywa polityczna zgodnie z konstytucją trafi z rąk prezydenta w ręce Sejmu.
Jeśli spojrzeć na decyzję prezydenta Dudy nie jako na czystą złośliwość wobec nowej większości i chęć zapewnienia miękkiego lądowania partyjnym nominatom na różnych szczeblach władzy, a jako na w założeniu realny krótkookresowy plan polityczny, to zwyczajnie nie ma on większego sensu.
Choć zachowuje sensu pozory: wskazanie Marka Sawickiego z PSL na marszałka seniora pokazuje, jak się zdaje, na wymarzoną koalicję z punktu widzenia Pałacu Prezydenckiego, czyli porozumienie PiS z Polskim Stronnictwem Ludowym.
Szkopuł w tym, że ten gest jest absurdalny nie tylko z punktu widzenia powtarzanych dzień po dniu deklaracji polityków PSL, że nie wyobrażają sobie koalicji z Prawem i Sprawiedliwością, ale po prostu z punktu widzenia matematycznego: taki sojusz miałby w Sejmie zaledwie 221 posłów (194 z PiS i 27 z PSL), a więc o 10 za mało, by zdobyć wotum zaufania. Konstrukcja takiej koalicji musiałaby więc obejmować również Konfederację, czyli porozumienie z gatunku ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra.
W 2023 roku w Sejmie wybranym 15 października to zwyczajnie konstrukcja niemożliwa do zbudowania.
Tuż po orędziu sympatyzujący z odchodzącym obozem władzy publicyści snuli w TVP wizję, jak to Marek Sawicki potrafi rozmawiać z PiS, że jest koncyliacyjnym, konserwatywnym politykiem, że można się z nim dogadać. Cóż, to wszystko zapewne prawda, problem z punktu widzenia PiS jest jednak jeden: Marek Sawicki dysponuje jednym głosem, Prawo i Sprawiedliwość potrzebuje ich 37 razy więcej.
Decyzję Dudy można również czytać jako pomysł prezydenta na siebie po 2025 roku, kiedy zakończy drugą i ostatnią kadencję na swoim stanowisku. W tym kontekście można interpretować jego gest jako wyrażenie woli i chęci, by po zakończonej kadencji być liderem „koalicji polskich spraw”, o której mówił w lipcu 2020 roku przed drugą turą wyborów prezydenckich.
Czyli de facto swoją poniedziałkową decyzją Duda zgłosił akces do liderowania w przyszłości szerokiemu obozowi konserwatywno-narodowemu.
Ale to dopiero pieśń przyszłości. Na razie Duda postanowił objąć Prawo i Sprawiedliwość opieką paliatywną i przedłużyć na ile się da władzę PiS-u w oczekiwaniu na to, co nieuniknione.
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Komentarze