Turcy znaleźli się tam, gdzie Białorusini i Rosjanie. Będą odtąd mieli do wyboru albo w pełni podporządkować się władzy, albo „bronić substancji” wstępując do jej organizacji i instytucji, albo wejść na drogę walki z systemem. Tyle, że skala i brutalność represji rychło udowodnią, iż pokojowy sprzeciw jest nieskuteczny
Nic się zrazu nie zmieni: zmiany w konstytucji, przyjęte w wygranym w niedzielę przez prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana referendum, wejdą w życie dopiero w 2019 roku.
Opozycja wprawdzie zaskarżyła wynik referendum, powołując się na liczne i wiarygodne doniesienia o nadużyciach, ale z góry można przewidzieć, że jej wysiłki spełzną na niczym. Obserwatorom z OBWE, którzy zgłosili podobne zastrzeżenia, Erdoğan już powiedział, by „pamiętali, gdzie jest ich miejsce”; tym bardziej pamiętać o tym muszą poddani sułtana - oraz urzędnicy, którzy będą ich skargi rozpatrywać.
W kraju, w którym nauczycielka traci pracę i dostaje się na czarną listę niezatrudnialnych tylko dlatego, że jej dziecko chodziło do szkoły prowadzonej przez ruch Fethullaha Gülena; w kraju, w którym ponad 130 tysięcy domniemanych czy rzeczywistych przeciwników władzy w podobny sposób pracę straciło, a prawie 50 tysięcy ludzi siedzi w więzieniu w oczekiwaniu na ewentualny proces, nikt nie ośmieli się władzy przeciwstawić jawnie. Referendum zostanie uznane za ważne.
Zarazem jednak zmieni się wszystko. Do tej pory przeciwnicy prezydenta mogli uważać, jak - powiedzmy - w Polsce czy na Węgrzech - że system demokratyczny, choć poważnie nadszarpnięty, nadal działa, a karta wyborcza pozostaje skutecznym narzędziem zmiany władzy. I tak było w istocie, czego wyniki referendum są znaczącym dowodem.
Prezydent chciał miażdżącego zwycięstwa - 60 proc. głosów „tak”. Przeciwników proponowanych zmian publicznie piętnował jako wspólników terrorystów, same zaś zmiany miały uwolnić mu ręce, by mógł zwalczyć terroryzm i przywrócić Turcji świetność.
Wielu mu uwierzyło. A jego krytycy bardziej niż domniemanych islamistycznych zapędów, skompromitowanych w znacznym stopniu przez ISIS, obawiali się nawrotu państwowego zamordyzmu, choć tym razem bez świeckiej ideologii.
Mimo, iż referendum odbywało się w warunkach stanu wyjątkowego, mimo, że 29. opozycyjnych posłów siedzi w więzieniu, mimo, że media, w znacznym stopniu zastraszone lub przejęte przez władze, chwaliły proponowane zmiany i potępiały ich krytyków, a władze państwowe i samorządowe wszystkich szczebli czyniły to samo - tylko 51,4 proc. głosujących wybrało „tak”.
To znaczy, że referendum nie zostało sfałszowane - a zarazem, że stwierdzone nadużycia, w tym zwłaszcza uznanie za wiarygodne nieostemplowanych kart do głosowania, istotnie mogły przesądzić o wyniku.
Państwo demokratyczne, choć zastraszone, jednak zadziałało.
Ale Turcja poreferendalna, w której parlament straci prawo do interpelacji i wotum zaufania, a prezydent zyska prawo do ogłaszania dekretów z mocą ustawy, mianowania większości członków Trybunału Konstytucyjnego oraz Krajowej Rady Sadownictwa, a także wszczęcia śledztwa wobec każdego urzędnika państwowego (na przykład za sprzyjanie opozycji, choć sam prezydent zachowa prawo partyjnej przynależności), państwem demokratycznym już nie będzie.
Turcy znaleźli się tam, gdzie Białorusini i Rosjanie. Będą odtąd mieli do wyboru
Jeżeli obrońcy stołecznego Gezi Park osiągnęli, w warunkach działającego jeszcze państwa prawa, jedynie tyle, że zostali pobici, zniesławieni i pokonani, to teraz nikt nie będzie chciał powtórzyć ich doświadczenia.
Pierwsi zrozumieli to Kurdowie. Gdy Erdoğan zerwał w 2015 roku rozmowy pokojowe z nimi i wznowił wojnę (w której zginęło już przynajmniej dwa tysiące ludzi, a kilkaset tysięcy stało się uchodźcami), jej ofiarą stał się ten odłam kierownictwa PKK (Partii Pracujących Kurdystanu), który poparł negocjacje. Ludzie z karabinami powiedzieli im „A nie mówiliśmy?”.
W pułapce znaleźli się też przywódcy kurdyjskiej partii HDP (Ludowa Partia Demokratyczna): nie mogli kategorycznie potępić PKK, by nie stracić społecznego poparcia - a brak potępienia stał się, w oczach znów wojującego państwa, „poparciem dla terrorystów”. A za to idzie się na lata do więzienia, gdzie w końcu się znaleźli. Po drodze utracili część poparcia liberalnych Turków.
Za to władza utrwaliła sojusz ze skrajnymi nacjonalistami, wrogimi jakimkolwiek rozmowom. Przemoc część Kurdów stłamsi, część wygna z karabinem w góry. W kartkę wyborczą nie uwierzy już nikt.
A jutro przed podobnym dylematem staną liberałowie, alawici, część armii. Całe pozostałe 48,6 proc.
Można sobie wyobrazić, że silny sukcesem Erdoğan będzie usiłował tę drugą - przeciwną mu Turcję - jakoś sobie zjednać, tyle, że nawet mniej autorytarny i próżny przywódca uznałby w istniejącej sytuacji takie gesty za błąd, za karygodną manifestację słabości.
Rzecz w tym, że na „tak” zagłosowało znacznie mniej ludzi, niż w ostatnich wyborach poparło AKP Erdoğana i sprzymierzoną z nią w referendum ultranacjonalistyczną MHP (Nacjonalistyczna Partia Działania) - łącznie zebrały 61 proc. głosów. Ba! Nawet sam Erdoğan miał w wyborach prezydenckich nieco większe poparcie - 52 proc.
Elektorat władzy więc słabnie. Na „nie” głosowały największe miasta i najludniejsze prowincje, nawet religijna dzielnica Stambułu - Fatih poparła „tak” tylko w 51 proc., a więc słabiej, niż średnia krajowa.
Dlatego władza świętuje triumf i jednocześnie czuje strach, a jej przeciwnicy już wiedzą, że demokracja się skończyła - ale że połowa kraju jest z nimi.
Jest się więc o co bić - ale władze pokazały, że nie warto tego robić kartką wyborczą. Ataki kurdyjskich terrorystów, od których PKK się odcina w sposób mało wiarygodny, były po decyzji władz o wznowieniu wojny nieuchronne - i potwierdziły propagandową tezę, że obrońcy praw Kurdów to terroryści.
Przeciwnicy wymarzonego przez Erdoğana reżimu z góry zostali uznani za sojuszników terrorystów: pół Turcji znalazło się w zastawionej przez władze pułapce samospełniającej się przepowiedni. Ale w tej samej pułapce jest też oskarżana o dążenie do absolutnej dyktatury władza.
Trudno wyobrazić sobie, by z tej podwójnej pułapki można było wyjść bez przelewu krwi.
Dawid Warszawski (Konstanty Gebert) - ekspert i publicysta, założyciel i pierwszy dyrektor warszawskiego biura think tanku ECFR (European Council on Foreign Relations). W latach 70. współpracownik KOR, w latach 80. publicysta (ps. Dawid Warszawski) podziemnej „Solidarności”, sprawozdawca rozmów Okrągłego Stołu (książka „Mebel”). Wspierał Tadeusza Mazowieckiego jako specjalnego wysłannika ONZ do Bośni (1992-1993; książka „Obrona poczty sarajewskiej”). Jeden z głównych animatorów odrodzenia życia żydowskiego w Polsce (założyciel pisma „Midrasz”, 1997). Specjalizuje się w tematyce bliskowschodniej, opisuje naruszanie praw człowieka w wielu miejscach świata. Dla OKO.press napisał kilkadziesiąt przenikliwych analiz o Turcji, Izraelu, polityce USA. Demaskował też politykę zagraniczną prezydenta Dudy, czy premiera Morawieckiego.
Dawid Warszawski (Konstanty Gebert) - ekspert i publicysta, założyciel i pierwszy dyrektor warszawskiego biura think tanku ECFR (European Council on Foreign Relations). W latach 70. współpracownik KOR, w latach 80. publicysta (ps. Dawid Warszawski) podziemnej „Solidarności”, sprawozdawca rozmów Okrągłego Stołu (książka „Mebel”). Wspierał Tadeusza Mazowieckiego jako specjalnego wysłannika ONZ do Bośni (1992-1993; książka „Obrona poczty sarajewskiej”). Jeden z głównych animatorów odrodzenia życia żydowskiego w Polsce (założyciel pisma „Midrasz”, 1997). Specjalizuje się w tematyce bliskowschodniej, opisuje naruszanie praw człowieka w wielu miejscach świata. Dla OKO.press napisał kilkadziesiąt przenikliwych analiz o Turcji, Izraelu, polityce USA. Demaskował też politykę zagraniczną prezydenta Dudy, czy premiera Morawieckiego.
Komentarze