0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. CHARLY TRIBALLEAU / AFP)Fot. CHARLY TRIBALLE...

Stacja ABC zawiesiła program słynnego komika Jimmy’ego Kimmela za to, jak skomentował on reakcję Donalda Trumpa i jego zwolenników na morderstwo prawicowego aktywisty Charliego Kirka. Kimmel szydził, że amerykańska prawica wykorzystuje tę tragedię i udaje, iż nagle sprzeciwia się przemocy politycznej. Uznał też zamachowca za „jednego z nich”.

To najgłośniejsze, choć niejedyne, wydarzenie tego typu w ostatnich tygodniach. Za komentarze dotyczące morderstwa Kirka pracę stracili między innymi dziennikarka „Washington Post” Karen Attiah i analityk MSNBC Matthew Dowd.

Trump pochwalił ABC za zwolnienie Kimmela i dodał, że podobnie powinno się postąpić z dwoma innymi znanymi komikami: Jimmym Fallonem i Sethem Meyersem. Obaj mają programy w stacji NBC.

Administracja Trumpa przyspiesza czystki w amerykańskich mediach i instytucjach. Tak, „przyspiesza” – bo wbrew niektórym komentarzom próba usuwania niewygodnych głosów z przestrzeni publicznej nie zaczęła się nagle, pod wpływem emocji. To element strategii realizowanej konsekwentnie od początku drugiej kadencji Trumpa, będącej przedłużeniem szerszego projektu amerykańskiej prawicy.

Przeczytaj także:

„Wiemy, co to jest”

Sprawa Kimmela stała się symbolem trumpowskiej cenzury nie tylko dlatego, że jest on najbardziej znaną osobą wśród tych, których dotknęły represje. W każdej podobnej sytuacji pojawiały się spekulacje, że media karzą swoich dziennikarzy ze strachu przed Trumpem i Partią Republikańską – ale tutaj presja ze strony aparatu państwowego jest wyjątkowo widoczna.

Krótko przed zawieszeniem programu Kimmela przewodniczący Federalnej Komisji ds. Łączności Brendan Carr, nazwał wypowiedzi komika „naprawdę chorymi”. „To bardzo poważna sprawa dla Disneya. Albo sami coś z tym zrobicie po dobroci, albo my zajmiemy się tym po swojemu” – powiedział Carr w podcaście Benny’ego Johnsona.

Niektórzy komentatorzy próbują tłumaczyć działania Trumpa jako odpowiedź na tzw. lewicową cancel culture. Ta interpretacja zdarzeń opiera się na dwóch wątpliwych założeniach.

Po pierwsze, że prawicowa cenzura jest zjawiskiem nowym, powstałym dopiero rok czy dwa lata temu w reakcji na praktyki lewicy. W rzeczywistości ma znacznie dłuższą historię.

Po drugie – co ważniejsze – takie ujęcie sugeruje, że działania Trumpa są analogiczne wobec prób „cancelingu” liberalnego czy lewicowego. Tymczasem różnica jest zasadnicza. Bo nie chodzi tu o decyzje podejmowane – słusznie lub nie – pod naciskiem opinii publicznej czy organizacji społecznych, lecz o wyraźne ultimatum ze strony rządu: „zróbcie to albo poniesiecie konsekwencje”.

Jak trafnie zauważył Adrian Daub, profesor Uniwersytetu Stanforda: „Jak można to w ogóle nazywać cancel culture, skoro chodzi o użycie aparatu państwa, by wyrzucić człowieka z pracy w mediach? Nie potrzebujemy nowych modnych słów. Wiemy, co to jest – to zwykłe autorytarne represje”.

Daub ma rację. Na próżno szukać przykładów gróźb urzędników państwowych w stylu „zajmiemy się tym po swojemu” z czasów prezydentury Bidena czy Obamy. Nieporównywalna jest także skala tych ingerencji, bo w żadnym razie nie chodzi jedynie o pojedyncze przypadki zwolnień. Mamy do czynienia z szerokim i przemyślanym planem podporządkowania przez aparat państwowy zarówno mediów, jak i instytucji publicznych oraz prywatnych, wliczając w to największe amerykańskie uczelnie.

Zastanówcie się, jak mówicie o prezydencie

Jednym z głównych narzędzi nacisku, po jakie sięga Trump w drugiej kadencji, jest groźba cofnięcia koncesji i licencji nadawczych. Właśnie tak odebrano groźby szefa Federalnej Komisji ds. Łączności w kontekście Kimmela. Od początku drugiej kadencji Trumpa zarówno on sam, jak i członkowie jego administracji sugerują, że liczne stacje – na przykład NBC i CBS – mogą stracić licencje za „nadawanie kłamstw” na temat prezydenta. Federalni regulatorzy – obsadzeni przez ludzi prezydenta – żądają od właścicieli stacji wyjaśnień, czy ich programy spełniają standardy interesu publicznego.

„Pokazują mnie wyłącznie w złym świetle. Mają przecież licencję na nadawanie. Moim zdaniem może powinno się im tę licencję odebrać” – stwierdził Trump.

Dziennikarze opisują to jako wyraźny sygnał ostrzegawczy dla całej branży, mający zmusić redakcje do autocenzury, by uniknąć ryzyka utraty prawa do nadawania.

Drugim narzędziem Trumpa jest finansowe osłabianie mediów publicznych. Prezydent od dawna zapowiadał likwidację federalnego wsparcia dla PBS (Public Broadcasting Service – amerykańska telewizja publiczna, znana z programów edukacyjnych i kulturalnych) oraz NPR (National Public Radio – sieć publicznych stacji radiowych, nadająca audycje informacyjne i publicystyczne). W 2025 roku doprowadził do radykalnego zmniejszenia budżetu Corporation for Public Broadcasting – instytucji odpowiedzialnej za finansowanie tych mediów. NPR ostrzegało, że bez tych środków wiele lokalnych stacji radiowych, zwłaszcza na terenach wiejskich, zniknie z eteru.

W rozporządzeniu wykonawczym Trump stwierdzał wprost, że jego decyzja jest podyktowana niezadowoleniem z treści nadawanych przez PBS i NPR:

„Nie chodzi o pieniądze, lecz o to, że żadna z tych instytucji nie przedstawia podatnikom rzetelnego, uczciwego i bezstronnego obrazu wydarzeń”.

Komunikat Białego Domu tłumaczący działania prezydenta ujmował sprawę jeszcze dosadniej:

„NPR i PBS podsycają partyjniactwo i lewicową propagandę za pieniądze podatników. Jest to wysoce niewłaściwe i stanowi nadużycie środków publicznych, jak wielokrotnie podkreślał prezydent Trump”.

16 mln dolarów za nic

Kolejnym sposobem dyscyplinowania mediów jest zasypywanie ich pozwami. Najgłośniejszą sprawą tego typu był pozew Trumpa przeciwko Paramount na kwotę 10 miliardów dolarów. Prezydent twierdził, że w czasie kampanii słynny program stacji CBS „60 Minutes” zmanipulował wywiad z byłą wiceprezydent Kamalą Harris, aby przedstawić ją w lepszym świetle.

Prawnicy uznawali ten pozew za bezpodstawny – twórcy programu nie podali bowiem nieprawdziwych informacji, a Pierwsza Poprawka przyznaje mediom szeroką swobodę w doborze i prezentacji materiałów. Mimo to Paramount zgodził się wypłacić Trumpowi 16 milionów dolarów, aby zakończyć sprawę.

Był to bezprecedensowy ukłon w stronę urzędującego prezydenta.

Według doniesień medialnych część władz spółki uznała, że proces mógłby utrudnić wartą miliardy transakcję sprzedaży Paramountu wytwórni Skydance – wymagającą zgody administracji Trumpa.

To dobrze pokazuje, jak działają takie pozwy: nie chodzi wyłącznie o pieniądze, lecz o wysłanie mediom jasnego sygnału, że prezydent patrzy im na ręce i może wyciągnąć konsekwencje, jeśli mu się narażą.

Wiele osób podejrzewa, że obawa przed zablokowaniem fuzji była też powodem decyzji kierownictwa CBS o zakończeniu emisji popularnego programu innego komika, Stephena Colberta. Ogłoszono ją kilka dni po tym, jak Colbert publicznie skrytykował ugodę w sprawie „60 Minutes”.

Na tym tle stosunkowo niewinnym sposobem ingerowania w działania mediów wydaje się selektywne wpuszczanie dziennikarzy na konferencje prasowe i briefingi Białego Domu. W 2025 roku Associated Press zostało czasowo wykluczone z puli korespondentów prezydenckich po tym, jak redakcja odmówiła stosowania terminologii sugerowanej przez Trumpa w swoich depeszach. AP zaskarżyła decyzję w sądzie i wygrała, ale sprawa pokazała, jak administracja wykorzystuje dostęp do informacji jako narzędzie nagradzania i karania mediów.

Dziennikarze innych redakcji przyznawali anonimowo, że po tym incydencie ich wydawcy zaczęli ostrożniej dobierać tytuły i sformułowania w tekstach, by nie ryzykować podobnej blokady.

Kontrola nad badaniami naukowymi

Trump walczy nie tylko z mediami, próbuje też podporządkować sobie instytucje naukowe i kulturalne. Jego administracja cofnęła wzmocnione zasady ochrony integralności badań naukowych w Agencji Ochrony Środowiska oraz Narodowej Administracji Oceanicznej i Atmosferycznej, przywracając stan sprzed 2021 roku.

Formalnie naukowcy zachowali prawo do prezentowania wyników badań i zgłaszania nadużyć, ale usunięto kluczową gwarancję, że przestrzegania zasad integralności będą pilnować niezależni – bezpartyjni – arbitrzy.

W praktyce oznacza to zwiększoną kontrolę Białego Domu.

Równolegle administracja przeprowadziła czystkę w kadrach – tysiące federalnych naukowców straciło pracę – i radykalnie zmieniła priorytety badawcze. W projekcie budżetu, który agencje już zaczęły realizować, przewidziano likwidację wielu ośrodków i laboratoriów badań klimatycznych oraz anulowanie projektów i programów zbierania danych, które mogłyby posłużyć do kształtowania polityki klimatycznej.

Efekt jest jasny: mniej niezależnych danych, mniej kontroli społecznej nad decyzjami władzy i większa możliwość kształtowania rzeczywistości zgodnie z politycznym interesem prezydenta.

Czy niewolnictwo naprawdę było takie niedobre?

Kolejnym narzędziem nacisku stała się ingerencja w kulturę i politykę pamięci. W 2025 roku administracja nakazała Smithsonian Institution – sieci największych amerykańskich muzeów – przegląd wystaw i „usunięcie ideologicznych akcentów”. Trump narzekał, że muzea „za dużo mówią o tym, jak złe było niewolnictwo” i zapowiedział „odwoke’owanie” federalnych instytucji kultury.

Równolegle próbowano wycofać już przyznane granty Krajowego Funduszu na Rzecz Humanistyki (National Endowment for the Humanities), a program stypendiów twórczych w ramach Krajowego Funduszu na Rzecz Sztuki (National Endowment for the Arts) został całkowicie zlikwidowany. Dopiero interwencja sądów powstrzymała część tych cięć.

Głównym polem starcia stały się jednak uniwersytety. Administracja Trumpa używa finansowania federalnego jak kija, na przykład grożąc wstrzymaniem lub cofnięciem grantów badawczych.

Najgłośniejszy był spór z Harvardem, któremu wstrzymano ponad dwa miliardy dolarów na badania po tym, jak uczelnia odmówiła likwidacji programów dotyczących różnorodności, równości i inkluzji. Po pozwie sąd nakazał przywrócenie funduszy, uznając działania rządu za niekonstytucyjne, lecz Trump zapowiedział apelację.

Columbia University, której groziła utrata 400 milionów, ugięła się pod presją i zgodziła na radykalne zmiany – od zakazu noszenia masek na demonstracjach po przekazanie nadzoru nad programami studiów bliskowschodnich zewnętrznemu kuratorowi wyznaczonemu przez administrację.

Ten ostatni przykład pokazuje, że celem rządu nie jest tylko ograniczanie wolności słowa, lecz także kształtowanie treści nauczania i badań zgodnie z własną ideologią.

Najgorsze represje grożą studentom mającym wizę lub zieloną kartę.

Szczególne oburzenie wywołał przypadek Mahmouda Khalilego z Columbia University. Przez sto dni był przetrzymywany w areszcie przez urząd imigracji, a później sąd wydał nakaz jego deportacji. Mało kto ma wątpliwości, że powodem tak ostrych działań administracyjnych rządu Trumpa jest propalestyński aktywizm Khaliego.

W efekcie w agencjach federalnych, muzeach i na kampusach zapanował klimat strachu. Naukowcy i pracownicy uczelni boją się, że krytyczna wypowiedź może kosztować ich grant, a nawet stanowisko.

Organizacje akademickie ostrzegają, że to najpoważniejsze zagrożenie dla niezależności instytucji publicznych od czasów polowania na komunistów w erze senatora McCarthy’ego.

Stara walka nowymi metodami

Jakiś czas temu organizacja Foundation for Individual Rights in Education – zajmująca się ochroną wolności słowa w edukacji – opublikowała obszerny raport o próbach karania pracowników uniwersyteckich za ich poglądy. Raport obejmuje lata 2000–2022, czyli okres powszechnie uznawany za szczyt „lewicowej cancel culture”.

Stereotyp, powtarzany przez amerykańską prawicę – choć nie tylko – głosi, że na kampusach trwała prawdziwa czystka prawicowych głosów. Raport pokazuje jednak bardziej zniuansowany obraz. W ciągu 22 lat odnotowano 1080 prób nałożenia sankcji na pracowników akademickich – co wcale nie jest liczbą ogromną, biorąc pod uwagę, że w USA działa ponad 5 tysięcy szkół wyższych.

Większość prób faktycznie pochodziła ze strony lewicowej, ale prawica wcale nie była daleko w tyle – odpowiadała za aż 41 proc. wszystkich przypadków. Co więcej, lewicowe interwencje były najczęściej oddolne, inicjowane przez studentów, podczas gdy prawicowe – organizowane przez podmioty zewnętrzne, fundacje i think tanki. Sam raport wskazuje, że rekordowy był rok 2021 – głównie z powodu akcji prawicowej organizacji Turning Point USA, założonej przez Charliego Kirka. Turning Point namawiał Amerykanów, by zgłaszać skargi na zbyt lewicowych – ich zdaniem – pracowników.

Poza murami uczelni prawica również była aktywna – wystarczy wspomnieć szeroko zakrojone kampanie usuwania „niepożądanych” książek z bibliotek szkolnych. Jak pisze organizacja PEN America prowadząca dokumentację na ten temat:

„Odnotowaliśmy niemal 16 tysięcy przypadków zakazu książek w amerykańskich szkołach publicznych od 2021 roku – to skala nienotowana od czasów maccartyzmu i „czerwonej paniki” lat. 50 XX wieku. Za tą falą cenzury stoją grupy konserwatywne, a zjawisko objęło niemal wszystkie stany. Najczęściej zakazywane są książki poruszające temat rasizmu i doświadczeń osób kolorowych, literatura dotycząca społeczności LGBTQ+, a także tytuły dla starszych czytelników zawierające wątki seksualne lub opisujące przemoc seksualną”.

Warto o tym pamiętać, by nie powtarzać bezkrytycznie narracji, że obecne działania prawicy są wyłącznie reakcją na wcześniejsze nadużycia lewicy. Prawica przez cały czas aktywnie uczestniczyła w walce o to, co wolno mówić i pisać – i niejednokrotnie wygrywała. Różnica polega na tym, że dziś – dzięki prezydenturze Trumpa – jest silniejsza niż kiedykolwiek.

„Robimy to w odpowiedzi na działania lewicy” to zresztą klasyczna wymówka używana przez autorytarne ruchy. Historia zna to dobrze – od Włoch, Niemiec i Hiszpanii z pierwszej połowy XX wieku, po późniejsze przykłady z Ameryki Łacińskiej.

Działalność prawicowych organizacji, think tanków i influencerów – a także dokumenty w rodzaju „Projektu 2025”, który pełnił funkcję instrukcji obsługi dla prezydenta Trumpa – jasno pokazują:

amerykańska prawica ma przemyślany plan podporządkowania sobie amerykańskich mediów i instytucji. Ona się nie broni, lecz atakuje.
;
Tomasz Markiewka

Filozof, publicysta, tłumacz. Wykłada na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Autor książek "Język neoliberalizmu" (2017), "Gniew" (2020), "Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat" (2021) oraz "Nic się nie działo. Historia życia mojej babki" (2022).

Komentarze