Patrzy na mnie z wdzięcznością i mówi, że chce mu się płakać, ale w jego kulturze mężczyźni nie płaczą, więc nie umie. Następnego dnia znajduję w lesie szarą torebkę, którą zgubił. Ze środka wypada szydełkowa sukienka z koralikami. Może kiedyś się dowiem, czy wiózł ją dla siostry, czy może dla ukochanej?
To piąty odcinek "Dziennika Marianny". Mieszkanka strefy stanu wyjątkowego przy granicy z Białorusią opisuje dwie kolejne akcje grupy przyjaciół, którzy od kilku tygodni ratują błąkających się po lasach uchodźców i migrantów z Azji i Afryki. Otrzymawszy sygnał pędzą jak humanitarne pogotowie ratunkowe ścigając się ze Strażą Graniczną. Zwykle udaje im się być przed strażnikami. Dają wyczerpanym ludziom coś do jedzenia, herbatę, ciepłe ubrania i - najważniejsze - buty, które chronią przed przymrozkami (w noce weekendu 16-17 października do -3 stopni). Dodają otuchy, organizują pomoc prawną. Starają się odwrócić tragiczny los osób dorosłych i dzieci, często już na na granicy życia i śmierci, dla których polskie władze mają jedną propozycję: won! Straż Graniczna prawie bez wyjątku wywozi ich z powrotem na granicę, od razu lub po krótkim pobycie w ośrodku, wyciągają ich nawet ze szpitala, ładują do nieoznakowanych samochodów i wypychają na białoruską stronę.
Godz. 22:15. Pisze sąsiad, przyjaciel: "Mogę wpaść?'. "Jasne "– odpisuję.
Ma blisko, jest za kilka minut. Siada przy stole i patrzy na mnie posępnie.
"Chyba są ludzie w moim lesie" – mówi.
"Skąd wiesz?"
"Widziałem ślady".
"Dobra – odpowiadam – idziesz ze mną?".
Kiwa głową. Zabieramy przygotowany wcześniej plecak z jedzeniem, robimy świeżą herbatę. Nie mamy daleko. Jest tak ciemno, że kiedy wysiadamy z samochodu, nie widzimy siebie nawzajem.
Nie szukamy długo. S. szybko znajduje ludzi. Jest ich ośmiu, sami mężczyźni. Leżą na ziemi, na plecakach. Nie boją się nas, ale nie rozumieją, co się dzieje ani kim jesteśmy.
Jeden z nich, N., mówi dość dobrze po angielsku. To gaduła. Dużo opowiada. O podróży, o tym, czego chcą, o czym marzą, dokąd idą.
Muszę mu przerywać, żeby wytłumaczyć, w jakiej są sytuacji. Dajemy im herbatę i jedzenie.
Dalej nie rozumieją, dlaczego. A. pyta: "Sister, are you muslim?" [Siostro, jesteś muzułmanką? - red.].
.
Zamiast odpowiedzi, pytam, czego potrzebują. Nadal nie wiedzą, o co mi chodzi. Tłumaczę, że przyniosę suche ubrania i buty.
"Nie trzeba – mówią zaskoczeni – na pewno ktoś inny będzie potrzebował. I skąd masz wziąć tyle rzeczy?".
Wyjaśniam, że takich osób, jak my, jest więcej. Że mam w domu ubrania i jedzenie, że to od dobrych ludzi właśnie dla nich. Przez chwilę patrzą po sobie. W końcu pokazują mokre spodnie, rozwalające się, przemoczone buty. Szli trzy dni. Nikogo dotąd nie spotkali. Są przemarznięci.
Robię listę potrzebnych rzeczy, S. jedzie po nie, ja zostaję z chłopakami.
Pytam o ich imiona, wiek, o to, jak dostali się do Polski. Dzwonią do kogoś, głośno rozmawiają, chyba się kłócą, świecą latarkami. Ale kiedy słyszymy samochód, nagle zamierają, gaszą wszystko, są cichusieńko.
Po chwili widzę w ciemnościach poruszenie. N. tłumaczy mi, że się boją i chcą iść dalej. Rozumiem ich. Oddalają się, ale N. zostaje, szuka czegoś wytrwale. Omiata latarką okolicę, wyrzuca rzeczy z porwanego plecaka. Jest zdenerwowany. Przepakowuje się do plecaka, który przyniosłam, ale jednej rzeczy nie może znaleźć.
To szara torebka z czymś dla niego cennym.
Obiecuję, że przyjdę rano i jej poszukam. I że jakoś się odnajdziemy, jak już będzie bezpieczny.
Patrzy na mnie z wdzięcznością i mówi, że chce mu się płakać, ale w jego kulturze mężczyźni nie płaczą, więc nie umie. Oczy mu się szklą ze wzruszenia. Potem sprawdzę, że jego imię po arabsku znaczy „światło”.
Po chwili znów słyszymy samochód. To S. z rzeczami. Biegnę do drogi i po chwili wracam z torbami. Reszta naszej grupy nie mogła się zdecydować, czy nam ufa czy jednak nie, więc choć się nieco rozproszyli, zostali w okolicy.
Po chwili się schodzą i zszokowani oglądają ciepłe kurtki, ocieplane kalosze, plecaki, bluzy i spodnie. Piją gorącą herbatę, przebierają się.
A., który chciał wiedzieć, czy jestem muzułmanką, pyta: "Can I hug you?" [Czy mogę cię objąć - red.].
Obejmuję go i czuję, jak wtula się we mnie, cały mokry. Pomagam mu zdjąć kurtkę, znajduję bluzę.
Pytają, co z ich rzeczami, które mokre leżą na ziemi. Odpowiadam, że przyjdę rano je pozbierać, upiorę i dam następnym osobom. Kiwają głowami zadowoleni.
N. przypomina mi o swojej zgubie, ale przecież pamiętam. Jeszcze się żegnamy. Teraz już każdy mocno mnie obejmuje i ściska rękę S.
Na koniec N. długo trzyma moje dłonie w swoich i mówi, że jestem jego darem od nieba. Że nigdy nie zapomni. I że na pewno się odezwie.
Odchodzą w ciemność. Jest 01:00 w nocy.
O 08:00 rano następnego dnia zbieramy ich rzeczy. Buty, skarpetki, spodnie. Są dwie kurtki marki „Aarmani”, pewnie prosto z białoruskiego bazaru, ale też wiele razy cerowany waciak, tak nasiąknięty wodą, że ledwo go niosę. W rozwalonym plecaku znajduję miodowy szampon, paczkę waty, ekologiczne patyczki kosmetyczne, mydło, drobne pieniądze i lusterko. Starannie przeszukujemy okolicę, aż w końcu znajdujemy niedużą szarą torebkę N.
Ze środka wypada szydełkowa sukienka z koralikami. Może kiedyś się dowiem, czy wiózł ją dla siostry, czy może dla ukochanej.
Godz. 15:00. Dzwoni K., że jest grupa ludzi niedaleko niego. Ma pójść i sprawdzić, czego potrzebują. Siedzę jak na szpilkach.
W końcu dostaję informację: 12 osób, w tym pięcioro dzieci. Kobieta w 7. miesiącu ciąży, z krwotokiem.
Wpada D. i biegnie wybierać ubrania dla dzieci. Grzejemy zupę, robimy herbatę, pędem pakujemy samochód.
Przychodzi wiadomość, że może być bardzo źle i musimy być gotowi na znalezienie ciała.
Na moment zamieramy. Po chwili jedziemy.
M. pisze, że zatrzymała go straż graniczna i musiał się gęsto tłumaczyć. W końcu nawet spacery po okolicy są już podejrzane. A nuż damy wycieńczonym ludziom koc, kanapkę czy termos z herbatą.
Dojeżdżamy w okolice wytypowanego miejsca i faktycznie... widzimy samochody Straży Granicznej.
Nie zatrzymujemy się. Wracamy do domu.
Po kilku godzinach przychodzi informacja, że grupa jest na Białorusi. Patrzymy po sobie bez słów. Co z tą kobietą? - pytamy się wzrokiem.
Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press
Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press
Komentarze