0:000:00

0:00

"[Wojna w Wietnamie] właśnie została przegrana dzięki temu, że bardzo blisko pierwszej linii albo w ogóle na pierwszej linii byli dziennikarze" – mówił w połowie października wicepremier Jarosław Kaczyński pytany o dostęp dziennikarzy do granicy z Białorusią. Dodał, że wojny w Iraku i Afganistanie także zostały przegrane, bo na miejscu były media. Podobnie mówił w Sejmie 8 listopada premier Mateusz Morawiecki.

Nie do końca wiadomo, co mają na myśli prezes z premierem. Czyżby chodziło o ujawnioną przez Seymoura Hersha masakrę w Mỹ Lai, gdzie amerykańscy żołnierze zabili kilkuset Wietnamczyków, głównie osoby starsze, kobiety i dzieci? A może również ujawnione przez Hersha tortury na irackich więźniach w więzieniu Abu Ghrajb? Jeśli tak - bo o cóż może chodzić innego - daje to mrożący krew kontekst do ataków prominentnych polityków władzy na dziennikarzy opisujących sytuację na pograniczu polsko-białoruskim.

Bo rząd od początku kryzysu na granicy na różne sposoby atakuje lub dezawuuje pracę mediów, które pokazują sytuację na obszarze stanu wyjątkowego inaczej niż TVP i pozostałe prorządowe media.

Jednak politycy PiS nie mogą się zdecydować, bo raz dziennikarze są według nich nieporadnymi fajtłapami, których głupie zachowanie na granicy mogłoby doprowadzić do wybuchu III wojny światowej, a innym razem białoruskimi „onucami”, przebiegłymi i bezwzględnymi agentami wpływu białoruskiego reżimu, których materiały wpisują się w propagandę wschodnich sąsiadów.

Niech jadą do Łukaszenki. Pojechali? Ale jak to!

„Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby pani redaktor czy ktoś z innych dziennikarzy pojechał na Białoruś i stamtąd też relacjonował. Jeżeli państwu nie odpowiada zamknięcie granicy, uważacie, że jesteście ograniczeni w swojej działalności, to możecie z drugiej strony pokazywać - mówił kilka dni temu w TVN24 wiceszef MSZ Piotr Wawrzyk.

No to pojechali, tyle, że nie polscy dziennikarze, a zachodni, m.in. z BBC i CNN.

Efekt? W świat poszły obrazki z uchodźcami i migrantami oraz białoruskimi służbami, które dają im namioty i prowiant. W tle, za drutami stoją groźni polscy żołnierze, policjanci i straż graniczna.

W odpowiedzi na to politycy obozu władzy, choć sami dziennikarzy na granicę nie wpuszczają, mają pretensję do zachodnich mediów, które wybrały się na Białoruś.

Premier Morawiecki w wywiadzie dla PAP mówi: „Weźmy chociażby materiał w jednej z amerykańskich stacji, w którym opisano sytuację na granicy polsko-białoruskiej.

Kiedy to zobaczyłem, włosy stanęły mi dęba. To była ewidentna manipulacja.

Obawiam się, że część dziennikarzy z wdzięczności za to, że zostaną dopuszczeni do miejsc, gdzie przebywają migranci, zrobią i powiedzą dokładnie to, czego zażyczy sobie Łukaszenka. Tak się kreuje alternatywną rzeczywistość, w której wybiela się winnych, a odpowiedzialność zrzuca na Polskę”.

Przeczytaj także:

Jak dzieci

Czasami rząd wobec dziennikarzy na granicy zachowuje się jak ktoś, komu rodzice każą zabrać gdzieś ze sobą młodsze rodzeństwo. Narzeka, że będą się pałętać pod nogami, przeszkadzać, trzeba będzie ich cały czas upominać i pilnować, żeby nie zrobili sobie krzywdy.

Wojciech Skurkiewicz, wiceszef MON, pytany w TVP o dostęp mediów do obszaru stanu wyjątkowego, mówił:

„Czy państwo sobie wyobrażacie, że w dzisiejszej sytuacji żołnierze stoją na granicy, z jednej strony mają Białorusinów i mają imigrantów, a z drugiej strony NGO-sy, organizacje pozarządowe, skradających się dziennikarzy podchodzących pod posterunki wojskowe.

Wyobrażacie sobie państwo taką sytuację? Gdzie żołnierz jest pośrodku, a z dwóch stron napierają – z jeden strony imigranci, z drugiej strony organizacje pozarządowe, NGO’sy i dziennikarze. Przecież to jest prosta droga do tragedii"

- przekonywał Skurkiewicz.

Podobnie dla PAP wypowiadał się premier Mateusz Morawiecki: „Dziś sytuacja jest na tyle napięta, że w przypadku przerwania kordonu wzdłuż granicy, dziennikarze byliby narażeni na bezpośrednie zagrożenie zdrowia i życia”.

Rząd przekonuje więc, że reporterzy mogą tylko narobić problemu sobie i władzom.

Jeszcze dalej idzie Przemysław Żurawski vel Grajewski, członek Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP. W tekście dla TVP Info pisze, że brak dziennikarzy utrudnia budowanie pozytywnego wizerunki Polski zagranicą, ale to koszt, który warto ponieść. „Łukaszence zależy na incydencie zbrojnym. Jego służby chcą go sprowokować. Wpuszczenie na pas przygraniczny osób nieodpowiedzialnych to prosta droga do zainicjowania wymiany ognia” – przestrzega Żurawski.

Białoruskie onuce

Inna narracja jest szczególnie popularna wśród polityków Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry. Zgodnie z nią dziennikarze, przeważnie Onetu, TVN-u, "Wyborczej" i OKO.press, to pożyteczni idioci Łukaszenki, których materiały wpisują się w propagandę wschodnich sąsiadów, albo wręcz z premedytacją atakują polskie służby i fałszują obraz z granicy.

„Jeżeli państwo sięgnęlibyście sobie do archiwum Onetu, „Wyborczej"... Zresztą, wystarczy cały czas tam wchodzić i tam jest wszystko to, co Łukaszenka dokładnie chciałby usłyszeć. Jak sobie tam siedzi i ktoś mu puszcza te media w Polsce, to siedzi, pije sobie wino i się śmieje po prostu, co za głupi Polacy dają się nabierać” – mówi europoseł Patryk Jaki do widzów swojego kanału na YouTube.

Tutaj prym wiodą prorządowe media. Poniżej przykłady materiałów z portalu TVP Info z listopada:

  • W „Wyborczej” oskarżają żołnierzy o pijaństwo. „Palnijcie się w łeb na tej Czerskiej”;
  • Dziecko migrantów i łzy wywołane papierosem. Wpadka pracownika „GW”;
  • „Wyborcza” napisała o skandalu na granicy. Teraz nagle zmienili tekst;
  • „Dno!” Takiego ataku „Wyborczej” na naszych żołnierzy jeszcze nie było;
  • „Gazeta Wyborcza” grozi funkcjonariuszom Straży Granicznej;
  • „Gazeta Wyborcza” kolportuje „newsy” białoruskich służb. Dziennikarze oburzeni;
  • SG to „zbiry”, a na granicy czekają „głodni migranci z Afganistanu”. Jak TVN relacjonował kryzys? [WIDEO];
  • Hieny od „dzieci z Michałowa” czekają na trupa;
  • Trwa atak na polską granicę. W Onecie reportaż o „migrantach szukających lepszego życia”.

Dla redakcji sympatyzujących z rządem wystarczającym źródłem informacji są przedstawiciele władzy i materiały publikowane przez MON, Policję i Straż Graniczną. Każde odstępstwo od oficjalnej linii partii mówiącej o wojnie i szturmie na granicę jest wyłapywane i traktowane niemalże jak zdrada stanu i wspieranie reżimu Łukaszenki.

Zresztą sam premier Morawiecki w wywiadzie dla PAP pouczał media, że przecież wszystkie informacje mogą czerpać z oficjalnego serwisu gov.pl/granica:

"Apeluję też do dziennikarzy, którzy stali się dziś ważnym ogniwem w walce o bezpieczeństwo Polski. Nie dajcie się państwo zwieść pokusie klikalności. Wszyscy wiemy, że sensacyjne newsy najlepiej się sprzedają, ale na takiej logice żeruje dzisiaj białoruski reżim. Dlatego wyłącznie rzetelna, potwierdzona informacja jest najlepszą bronią w walce z białoruską machiną dezinformacji" – nauczał premier.

Wpuścimy, jeśli będziemy mieli ochotę

Rząd, za każdym razem krytykowany za niedopuszczanie dziennikarzy na granicę, szuka teraz rozwiązań problemu, który sam stworzył. 10 listopada premier Morawiecki powiedział, że rozważane jest "utworzenie odpowiedniego miejsca, ośrodka bardzo blisko granicy, w którym dziennikarze mieliby dużo szybszy dostęp do informacji, do osób, które mieszkają w pasie przygranicznym".

Pomysł premiera został wyśmiany przez większość dziennikarzy i wydaje się, że wziął w łeb, bo politycy PiS nie opowiadają już o nim głośno.

Jest jednak inny pomysł na media, ale dopiero od grudnia, bo wtedy przy granicy przestanie obowiązywać stan wyjątkowy. Jak mówi wiceszef MSWiA Maciej Wąsik, chociaż stan wyjątkowy się skończy, rząd planuje ustawą wprowadzić nowy reżim prawny, który "daje możliwość wydzielenia strefy w obszarze przygranicznym, która będzie niedostępna dla osób postronnych".

Mediom łaskawie pozwoli się wjechać na ten obszar, jak jednak zaznacza Wąsik,

"w sposób uporządkowany, określony przez Straż Graniczną tak, żeby dziennikarze nie przeszkadzali służbom w realizacji zadań i żeby służby nie przeszkadzały dziennikarzom".

Czyli znów, dziennikarze jak dzieci, wpuścimy was, ale nie pałętajcie się pod nogami i nie przeszkadzajcie. A do tego, jak powiedział szef resortu Mariusz Kamiński, wpuszczeni będą tylko dziennikarze mediów ogólnopolskich, lokalni muszą sobie radzić tak jak do tej pory.

Tę sferę precyzuje projekt ustawy o ochronie granicy przyjęty 15 listopada przez rząd i skierowany w trybie pilnej do prac w Sejmie. To ten dokument będzie precyzował stan prawny w obszarze przygranicznym po tym, gdy na początku grudnia przestanie obowiązywać stan wyjątkowy. W ustawie czytamy:

"W uzasadnionych przypadkach właściwy miejscowo komendant placówki Straży Granicznej może zezwolić na przebywanie, na czas określony i na określonych zasadach, na obszarze objętym zakazem, o którym mowa w art. 12a ust. 1, innych osób niż wymienione w ust. 1, w szczególności dziennikarzy w rozumieniu ustawy z dnia 26 stycznia 1984 r. – Prawo prasowe (Dz. U. z 2018 r. poz. 1914)".

Czyli dziennikarze będą musieli wykazać, że ich przebywanie przy granicy jest uzasadnione, a czy to uzasadnienie zostanie uznane za wystarczające, prawidłowe i wiarygodne będzie decydować określony komendant Straży Granicznej wedle własnego widzimisię, bo w ustawie nie ma jasnych kryteriów. Można się spodziewać, że pozwolenia będą dostawać głównie media powielające linię narracyjną rządzących.

Jak zauważyła publicystka "Polityki" Ewa Siedlecka jeszcze przed ujawnieniem projektu ustawy, "(...) na stałe dziennikarze będą mieć szlaban na dostęp do terenów przygranicznych. Szlaban będzie uchylać władza – po uważaniu (...).

Dziennikarze staliby się grupą ustawowo dyskryminowaną w dostępie do tych terenów".
;

Udostępnij:

Sebastian Klauziński

Dziennikarz portalu tvn24.pl. W OKO.press w latach 2018-2023, wcześniej w „Gazecie Wyborczej” i „Newsweeku”. Finalista Nagrody Radia ZET oraz Nagrody im. Dariusza Fikusa za cykl tekstów o "układzie wrocławskim". Trzykrotnie nominowany do nagrody Grand Press.

Komentarze