0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Marek KowalczykMarek Kowalczyk

Kryzys polityczny i gospodarczy w Libanie sprawia, że połowa mieszkańców chce wyemigrować z kraju. Mają dość chaosu, biedy, braku perspektyw. Reportaż Uli Idzikowskiej opowiada o Libańczykach, którzy mimo kryzysu zdecydowali się zostać.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

kobieta w czarnych spodniach i koszulce siedząca na stosie kamieni
Hanadi Nasser na placu budowy w Aita el-Foukhar. Fot. Marek Kowalczyk

Pierwszy wybuch, który pamięta, jej nie przeraził.

Było lato, bawiła się w rozgrzanej słońcem dolinie Bekaa z rodzeństwem i kuzynami. Toczyli bitwę wodną. Przemoczone ubrania kleiły się do ciał. Ciszę w okolicy przerywały tylko śmiech i piski. Dopóki nie zagłuszył ich grzmot eksplozji.

– Pobiegliśmy do domu, wciąż zanosząc się od śmiechu. Wiedzieliśmy, że nic nam się nie stanie, bo odgłosy izraelskich nalotów dochodziły z daleka. Mohamadowi spadały nasiąknięte wodą spodnie, podtrzymywał je niezdarnie. To właśnie zapamiętałam najbardziej: nastolatka z wystającymi bokserkami, spieszącego się do domu. Przezabawne – tak Hanadi Nasser wspomina trwającą ponad miesiąc wojnę między Hezbollahem a Izraelem w 2006 roku.

Miała wtedy dziewięć lat. Pamięta jeszcze zbombardowaną drogę, prowadzącą do rodzinnej wsi swojej matki. - Musieliśmy zmieniać samochody. Dojeżdżaliśmy do wyrwy i przechodziliśmy na drugą stronę. Tam odbierał nas ktoś z krewnych. Poza tym to było zwykłe lato – zostaliśmy w Bece do września.

Drugi wybuch, którego nie może wymazać z pamięci, 16 lat później, zmienił wszystko: przyniósł paraliż i pustkę.

Po eksplozji w bejruckim porcie Hanadi przestała wierzyć, że można zmienić państwo. Ze śmiercią ponad 200 osób i apokaliptycznymi zniszczeniami umarła nadzieja, że przesiąknięty korupcją system oparty na podziałach konfesyjnych runie, a Liban stanie na nogi.

Życie w Bejrucie stało się nie do zniesienia. Kolory wyblakły, ludzie przestali się uśmiechać, miasto pogrążyło się w marazmie. – To bolało. Bo zawsze kochałam to miejsce. Spędziłam tu całe życie.

O co walczysz, Hanadi?

Hanadi uwielbiała energię stolicy: ciągłe zmiany, ruch – nawet chaos na ulicach. To na tych samych ulicach walczyła przez ostatnie siedem lat o zmiany. To tam uciekała przed agresją policji, podpalała opony, wykrzykiwała hasła, dostawała gazem. To tam miała nadzieję, że można inaczej.

- Zaczęło się w 2015 roku, od śmieci. Walały się po całym Bejrucie, bo rząd zignorował fakt, że wysypisko osiągnęło limity. Śmierdziało jak cholera, bo był akurat środek lata. Ohyda – Hanadi krzywi się na samo wspomnienie. – Spotkałam się ze znajomymi aktywistami. Stwierdziliśmy, że nie możemy tego tak zostawić. Utworzyliśmy grupę You Stink!, czyli Śmierdzisz! Chcieliśmy zmusić ministra środowiska do dymisji, okupowaliśmy nawet korytarz w budynku, gdzie miał biuro, ale nas przegonili.

Na początku ukrywała przed rodzicami aktywizm. Nie chciała ich martwić. Ale szybko się wydało, bo Nasserowie zobaczyli córkę w telewizji. – Kiedy przerwali transmisję z akcji w parlamencie, moja mama wiedziała, że nas pałują. Jak wróciłam do domu – cała i zdrowa - była ledwie żywa, omdlała z bólu.

Rodzice Hanadi nie przestali się o nią bać, ale zaakceptowali jej wybór. – Mój tato robił mi test przed każdym protestem: dlaczego tam idziesz, o co walczysz, jakie są wasze postulaty. Chciał być pewny, że wiem, co robię.

W 2019 roku Nasserowie wyszli na ulicę razem z córką. Hanadi była z nich dumna. – Wyobraź sobie, że blokujesz ulicę, trwa rewolucja, płoną opony, a twoi rodzice są tam z tobą. Niesamowite!

Hanadi nie poprzestała na samych protestach. W 2017 i 2018 roku pracowała dla organizacji pozarządowej, która ujawniała informacje na temat budżetu poszczególnych ministerstw i finansowych przekrętów. A pod koniec 2018 roku zaangażowała się w pomoc osobom aresztowanym podczas protestów.

– Jako jedyna obsługiwałam gorącą linię. Musiałam być dostępna dzień i noc. Teraz nie wiem, jak to wytrzymałam. Zgłoszeń było z czasem coraz więcej, ludzie dzwonili z najróżniejszymi problemami, np. kiedy stracili pracę. Nie wiedzieli, do kogo się zwrócić. W Libanie nie ma adwokatów pro bono, a my oferowaliśmy darmowe porady prawne.

Tak intensywne zaangażowanie ma swoją cenę: po wybuchu w porcie, kiedy przyszło załamanie i wypalenie, Hanadi przerwała pracę dla prawnego NGO. Chwilowo przestała wierzyć w swoją sprawczość. Nie wiedziała, co robić dalej.

dwie kobiety obierają papryczki nad glinianą misą
Hanadi i Jihan przygotowują przetwory na zimę: makdous - mini bakłażany nadziewane mieszanką orzechów włoskich i drobno posiekanych papryczek chili. Fot. Marek Kowalczyk

Libańczycy mówią halas

Ale kto w Libanie tak naprawdę wie, co robić. Teraźniejszość przytłacza, surrealizm sytuacji coraz mniej zaskakuje – panuje przekonanie, że zawsze może być gorzej.

- Jeżeli nie wytworzysz ochronnej bańki, odskoczni, to zwariujesz - mówi Hanadi, gdy w piątkowy wieczór siedzimy w barze w modnej, chrześcijańskiej dzielnicy Mar Mikhaël. Część knajp jest wciąż pełna i rozświetlona. Ale tylko po jednej stronie ulicy Armeńskiej. Budynki naprzeciwko toną w mroku i zapomnieniu. A jeszcze w 2018 roku panował tu harmider, znalezienie wolnego stolika stanowiło wyzwanie, nie sposób było zaparkować samochodu – robili to kierujący ruchem.

- To, co się dzieje w kraju rozrywa mnie od środka, ale nie sposób ciągle w tym tkwić. Czasami trzeba się wyłączyć: wyjść na miasto, wyjechać. Po prostu normalnie żyć.

Dopóki jeszcze się da – państwo jest na granicy bankructwa. Libańska lira z dnia na dzień traci na wartości; dostęp do prądu i wody jest coraz bardziej ograniczony. Nie wspominając o Internecie, który znacznie podrożał i który niedługo może w ogóle zniknąć, jeżeli rząd nie dostarczy spółce państwowej diesla do generatorów.

- Nawet w czasie wojny domowej było lżej – stwierdza matka Hanadi, Jihan. – Były jakieś pieniądze, jedzenie. A teraz coraz trudniej o mleko, mięso, olej do smażenia.

Jihan, pogodna 50-latka z krótkimi, ciemnymi włosami pracuje w administracji bejruckiej szkoły. Przed kryzysem zarabiała 2000 dolarów, teraz 80. – Jak można za to przeżyć?

Dostęp do generatora kosztuje 200 dolarów miesięcznie, a benzyna – choć tańsza o połowę niż w Polsce – wciąż drożeje. Nasserowie nie mają oszczędności – pochłonęła je budowa piętrowego domu w Rafika, rodzinnej wsi ojca Hanadi.

– Lepsza taka inwestycja niż trzymanie pieniędzy w banku – stwierdza Rafik zaciągając się papierosem. - Cieszę się, że jestem bez grosza. I tak bym nie miał dostępu do oszczędności!

Banki ograniczają wypłatę środków od 2019 roku. Nawet wyciągnięcie 100 dolarów z bankomatu potrafi być problemem. Po trzech latach niektórzy mówią halas, czyli dość, i próbują odzyskać pieniądze. Pierwszy był 42-letni Hussein al-Sheikh Bassam, który 11 sierpnia 2022 zmusił bank do wypłaty 35 tys. dolarów oszczędności. Udało mu się dopiero, gdy wkroczył do budynku z bronią i kanistrem benzyny, oddał trzy ostrzegawcze strzały, wziął pracowników banku za zakładników i zagroził, że się podpali. Libańczycy okrzyknęli go bohaterem. Kilka osób poszło w jego ślady. 16 września, w piątek, „napadów” czy „włamań” – jak określają próby odzyskania pieniędzy niektóre media – było co najmniej 5, najwięcej w ciągu jednego dnia. Banki ogłosiły zamknięcie – początkowo na trzy dni, potem do odwołania. Skończyło się na tygodniowej przerwie.

Informatyk szuka skarbów

Rafik zrezygnował z posady informatyka w zeszłym roku, choć do emerytury brakuje mu kilka lat. – Pracowałem sześć dni w tygodniu, w trzech różnych szkołach. Teraz dostałbym za to 100 dolarów. Ja już nie mam na to siły.

Teraz opiekuje się swoim stadem kóz i owiec. I robi sery, między innymi łagodny labneh, który jemy z oliwą na śniadanie. Całkiem mu to wychodzi. – To proste! Wystarczy czas i cierpliwość!

Tych Rafik ma pod dostatkiem. Znalazł nawet hobby – poszukiwanie skarbów. Kilka miesięcy temu odkopał miedziane bransoletki i pierścionki. Pokazuje je z dumą. – To antyki. Nie mieliśmy tu zwyczaju chowania zmarłych z biżuterią.

Małe bransoletki, zbyt wąskie na przegub dorosłego człowieka przechodzą z rąk do rąk, kiedy siedzimy w kręgu na podwórzu u Nasserów. Jutro Rafik zamierza kontynuować poszukiwania. Nie może nas zabrać. - Jesteśmy zbyt blisko granicy z Syrią – jeszcze ktoś nas zauważy i będą z tego problemy.

Następnego dnia zmienia zdanie. Jest niedzielne popołudnie, wszyscy odpoczywają. Nawet służby.

Wspinamy się po łagodnym zboczu. Najgorszy upał już zelżał, ale słońce wciąż pali w kark. Poruszamy się powoli. Robimy kilka przerw – Jihan tłumaczy, że nie przywykła do takich wędrówek, w końcu całe życie mieszkała w Bejrucie. Mijamy kawałek ziemi z drzewami migdałowymi - należy do prawosławnego księdza; przechodzimy obok daczy, którą postawił brat Rafika na swoim skrawku ziemi. Figi z jego ogrodu mają być nagrodą po skończonej misji. Na farmie Nasserów na razie nic nie rośnie – nie ma pieniędzy, żeby doprowadzić wodę. Ziemia jest wysuszona na wiór i kamienista.

- Oceń sama. Czy natura mogła stworzyć coś takiego? - Jihan wskazuje na skałę, która przypomina wejście do jaskini. Rafik z Yussefem już siłują się z głazem. Długi metalowy pręt służy jako dźwignia. Rafik zapiera się, pcha, napiera. Pot skrapla się na czole, spływa po plecach. Pęknięta na dwoje skała – dzięki pracy całej trójki poprzedniego dnia – od czasu do czasu się odsuwa. Rafik próbuje wcisnąć w szparę kamienie, Yussef zagląda do środka świecąc latarką. Prób jest kilka. Rafik zaciska zęby, wkłada w walkę z głazem całą siłę. Adidasy ślizgają się po piaszczystej ziemi, a skała tkwi niewzruszenie, jakby obrażona, że ktoś śmie ją przesunąć.

– Mam nadzieję, że coś znajdziemy. Wszystkim obiecałam, że się podzielę. Znajomi poplanowali już urlopy! – wykrzykuje Jihan z bezpiecznej odległości, patrząc z zaciekawieniem na męża i syna.

W końcu skała się poddaje, spada z impetem, rozbija się na kawałki - lawina kamieni toczy się po wzgórzu.

Na chwilę wstrzymujemy oddech. Wyrwa jest jak magnes - przyciąga wzrok wszystkich.

Nie ma żadnej jaskini, tylko następna skała. Rafik łapie oddech, opiera się o sąsiedni głaz. – Nie tym razem, to następnym! - kwituje całą sytuację i wybucha śmiechem.

dwóch mężczyzn mocuje się ze skałą
Rafik i Yussef poszukują skarbów. Fot. Marek Kowalczyk

Kierunek: emigracja

- Wiedzieliśmy, że tam nic nie ma. Nie chodzi o to, żeby coś znaleźć, ale żeby zrobić coś razem. Razem mieć nadzieję, że gdzieś w tej wysuszonej ziemi zakopane są skarby – powie Jihan później, jak zwykle z łagodnym uśmiechem na ustach.

Nasserowie, tak jak wielu Libańczyków, tkwią teraz w bezczasie - zawieszeni między tęsknotą za przeszłością, kiedy nie było tak tragicznie (bo prąd był np. dostępny przez 10 godzin na dobę, a nie przez 5), a nieprzewidywalną przyszłością.

Nawet Rafik – żartowniś, który co chwilę parska śmiechem, jest zaniepokojony. – Nigdy wcześniej nie myślałem, żeby wyjechać. Ba! Nigdy nie opuściłem Libanu! Nawet w celach rozrywkowych. Ale nadszedł czas. Jak mamy się tu zestarzeć? Przecież w ciągu najbliższych dziesięciu lat nic się nie zmieni.

Dopóki Hezbollah pozostaje u władzy i dopóki bogatsze arabskie kraje układają się z Izraelem, a Iran tylko czeka, żeby umocnić swoje wpływy w Libanie, sytuacja się będzie pogarszać.

Jihan też się martwi. – Nie wiem, czy przeprowadzka na wieś była dobrym pomysłem. Teraz utrzymujemy dwa domy, w Bejrucie zostały dwie córki. Prąd kosztuje krocie.

- Przynajmniej są te kozy. Jak już nie będzie co jeść, to będę pił mleko i tyle! – żartuje Rafik. Nasserowie próbują stać się samowystarczalni - w przyszłym roku planują posadzić warzywa i zainstalować panele słoneczne. Ale nie wiadomo, czy się uda. To spory wydatek.

Rozważają też wyjazd do Stanów Zjednoczonych – Jihan planuje złożyć podanie o wizę już teraz, bo cała procedura może potrwać nawet 10 lat. Jeżeli się uda, pojadą do Chicago – do rodziców Jihan. Ci wyemigrowali 15 lat temu, żeby pomóc swemu synowi w wychowaniu dziecka. Nie wrócili, podobnie jak wielu innych Libańczyków, którzy przez ostatnie 150 lat opuścili kraj. Dzisiaj libańska diaspora jest znacznie większa niż populacja Libańczyków w kraju (4,7 mln osób). Szacuje się, że tylko w Brazylii, gdzie urodziła się matka Jihan, mieszka między trzy a 10 milionów Libańczyków.

Hanadi też myślała o wyjeździe. Do Francji, żeby skończyć studia prawnicze. – Złożyłam nawet podanie o wizę, przeglądałam oferty mieszkań. Ale w końcu stwierdziłam, że nie mogę wyjechać.

Zamiast do Paryża przeprowadza się do rodzinnej wsi. W tamtym roku zaczęła rozkręcać tam projekt. Chce stworzyć dom spotkań dla wszystkich mieszkańców Aity: sunnitów i wyznawców prawosławia. Bo nadal wierzy, że ten kraj można zmienić oddolnie. - W Bejrucie nie wyszło, ale może tu wypali.

Razem, ale osobno

wioska w dolinie
Widok na Aitę el-Foukhar z najwyższego wzniesienia w okolicy. Fot. Marek Kowalczyk
ulica w libańskiej wsi
Ulica, przy której Hanadi buduje dom spotkań, oddziela sunnicką i prawosławną część wsi. Fot. Marek Kowalczyk

Aita el Foukrah, wieś w żyznej dolinie Bekaa, to podobno ostoja tolerancji. – Tak, przez całą wojnę domową nie odnotowano tutaj żadnego incydentu – na stronie Aity w Wikipedii znajdziesz informacje o wzajemnej akceptacji i tak dalej. Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Wieś nie jest tak naprawdę zintegrowana. Prawosławni i sunnici żyją razem, ale osobno.

Oddziela ich symboliczna linia – ulica, która oddziela sunnicką od prawosławnej części wsi.

Miejsce spotkań, które tworzy Hanadi, stanie tuż przy tej osi, po chrześcijańskiej stronie. Na razie gotowy jest parter – to konstrukcja z łukowych sklepień zbudowanych z kamieni, ręcznie obrobionych przez syryjskich kamieniarzy.

Przed nadejściem zimy musi jeszcze powstać szkielet pierwszego piętra, też z kamieni, i dach. A wiosną fachowcy wypełnią konstrukcję sprasowanymi blokami ziemnymi. Hanadi testuje już pierwsze egzemplarze. – Specjalista, który przeprowadzał próby wytrzymałości, radził zwiększyć zwartość gliny. Musimy jeszcze trochę poeksperymentować.

Wykorzystanie bloków ziemnych to pokłon w stronę przeszłości Aity. Kiedyś budowano tu głównie z pomocą ekologicznego materiału, kwitło też garncarstwo – nazwa wsi oznacza świątynię garncarstwa w języku syryjskim, używanym do dziś w liturgii.

– Nasi przodkowie wykorzystywali to, co było dostępne w okolicy. Powinniśmy zrobić to samo – wskrzesić wiedzę, która obumarła z wyludnianiem się wsi, i dzielić się nią z innymi – myśli Hanadi, zafascynowana możliwościami.

Kilku mężczyzn we wsi jeszcze pamięta, jak wyrabiać bloki. Hanadi bazuje na ich doświadczeniu. Zamierza też dowiedzieć się więcej o garncarskiej przeszłości wsi i wybudować piec, z którego każdy mógłby korzystać.

- Aita jest przesiąknięta historią. Wieś była okupowana przez syryjską armię do 2005 roku. Palestyńska organizacja terrorystyczna wybudowała areszt w górach, Arafat tu chętnie przyjeżdżał. Ale nikt o tym nie mówi - jakby się to nigdy nie wydarzyło. Ok, wieś nie ucierpiała podczas wojny domowej, ale lata terroru i niepewności spowodowały, że ludzie mniej sobie ufają. Zrobili się ostrożni. Dlatego bezpieczne miejsce, gdzie można nie tylko otwarcie porozmawiać, ale też poszukać rozwiązań, jest takie ważne. W tej wsi nie ma żadnej kawiarni – jak zintegrować społeczność i zrobić burzę mózgów nad przyszłością, skoro nie ma nawet gdzie!

mężczyzna na rusztowaniu
Wujek Hanadi, Ibrahim Nasser dogląda budowy. Fot. Marek Kowalczyk

Z Bejrutu na wieś

Hanadi – jak zwykle – postawiła sobie ambitne cele. Jako młoda kobieta, sunnitka, ale niewierząca, z obcym, bejruckim akcentem i nieco alternatywnym wyglądem, nie wzbudzała początkowo zaufania.

– Traktowali mnie z przymrużeniem oka, jak dziewczynę z Bejrutu, której znudziły się demonstracje i która przyszła się rządzić na wsi. Z czasem zaczęli mnie brać na poważnie – bo zobaczyli pierwsze rezultaty, chociażby ten budynek. Na razie nie zdradzamy co tam powstaje – to zbyt abstrakcyjne. I w dodatku bardzo delikatna sprawa, bo budujemy przecież po chrześcijańskiej stronie.

Dlatego Hanadi musiała poprosić księdza o „błogosławieństwo”. – Rodzice mi to doradzili. Stwierdzili, że jak będziemy po prostu robić swoje, nikogo nie pytając o zdanie, to ludzie mogą się krzywo patrzeć i robić problemy – nasyłać na nas kontrole i tym podobne. Już wcześniej po wsi krążyły teorie spiskowe, że rodzina Nasserów chce przejąć władzę we wsi. Bo w 2018 roku zorganizowałam imprezę!

Ale nie byle jaką, bo świecką. – We wsi rzadko się coś dzieje. Jeżeli jest już jakieś wydarzenie, to inicjuje je albo ksiądz – sunnici nie są zbyt rozrywkowi – albo partia polityczna. Dlatego jak chcesz coś zorganizować, to ludzie od razu myślą, że masz w tym interes – chcesz zbudować kapitał polityczny! A ja wtedy nawet nie mogłam głosować, bo nie skończyłam 21 lat! - Hanadi podnosi głos, tak jak zawsze, gdy coś ją śmieszy bądź doprowadza do szału.

Zorganizowanie eventu nie było wcale łatwe. – Rodzice stwierdzili, że się do tego nie mieszają. Młodzież, którą namawiałam do pomocy, na początku mi nie ufała. Ale poszło! Przekonałam ich…

Dzisiaj Hanadi mogłaby już kandydować – skończyła 25 lat, ale nie ma takiego zamiaru. Nigdy nie miała politycznych ambicji. Woli działać niezależnie.

Ale do tego potrzebne są pieniądze. – Wiele inicjatyw rozbija się właśnie o dofinansowanie. W naszej wsi nie brakowało pomysłów, mój tata chciał założyć szkołę, ale zarząd gminy się nie zgodził, ze względu na wysokie koszty. Ja nie liczę na polityków, staram się zdobyć środki sama, choć jest coraz mniej grantów na projekty w Libanie. Dlatego uderzam do różnych organizacji, rozpisuję różne projekty tak, żeby wpisywały się w dany nabór. Na przykład ONZ przyznał nam dofinansowanie na program dotyczący emancypacji kobiet. Oczywiście nie rzucamy się na wszystkie możliwości dofinansowania. Unikamy organizacji, które chcą, żeby im robić PR i umieszczać ich logo na wszystkich ulotkach, stronach internetowych, mediach społecznościowych. Chcemy po prostu realizować nasze cele, a nie reklamować NGO.

Hanadi nie znosi, gdy się jej coś narzuca - na początku nie chciała się nawet zaszczepić przeciwko COVID-19. Tylko dlatego, że ktoś jej kazał. Chce robić rzeczy po swojemu - ubierać się jak chce, siedzieć jak chce – często „not like a girl”.

– Nie zamierzam się dostosowywać. Nie biegnę do kuchni, by przygotować kawę, gdy do rodziców przychodzą goście. Piję i palę, chociaż rodzicom się to na początku nie podobało. Raz piłam piwo na ulicy w Aicie. Ktoś doniósł mojemu tacie. Ten do mnie zadzwonił i się wydzierał, że to nie Bejrut i że mam trochę uważać. Cóż – nie posłuchałam. Bo chcę pozostać sobą.

Mężczyzna i kobieta w dżinsach oparci o ścianę
Jihan i Rafik Nasserowie opierają się o ścianę koziarni. Fot. Marek Kowalczyk
kozy w oborze
Kozy Rafika. Fot. Marek Kowalczyk

Fauda znaczy chaos

Gdy budzimy się we wtorek 19 września, z kranu w domu Nasserów nie cieknie nawet kropla. Trzeba uzupełnić zbiornik - w Libanie nie ma wodociągów, woda dowożona jest w cysternach. – To naprawdę stresujące, kiedy ciągle musisz uważać i maksymalnie oszczędzać – mówi Jihan. Uśmiecha się, jakby chciała sobie dodać otuchy. Ale nawet uśmiech nie zmywa zmęczenia i troski z jej twarzy. Jihan źle śpi, już od trzech lat. Tej nocy nie jest jedyna. Hanadi też miała gorszą noc. Śniła o chaosie. – To dziwne, zwykle nie miewam złych snów. W tym miałam super moce i stanowiłam zagrożenie dla reszty społeczeństwa, nie wiem dlaczego. Później zaczęła się jakaś manifestacja i tak – ten chaos. Pochłonął nas.

Fauda – chaos po arabsku - trwa już ponad 100 lat, odkąd Wielka Brytania i Francja dokonały podziału Bliskiego Wschodu na strefy wpływów po zakończeniu I wojny światowej.

Tajny układ Sykes-Picot (później oficjalnie zatwierdzony na mocy traktatu w Sèvres z 1920 roku, zawartego pomiędzy Imperium Osmańskim a państwami Ententy) przyznawał Syrię i Liban Francji, a Irak, Transjordanię i Palestynę Wielkiej Brytanii. Podział przypominał kolonialne poćwiartowanie Afryki. „Nie stała za nim żadna logika. Tylko uproszczone myślenie: tam jest tylko piasek, narysujemy linię i tyle. Po co brać pod uwagę plemiona zamieszkujące te tereny, lepiej zignorować bieg rzek, kanały komunikacyjne i układ geograficzny terenu. Wszystko odbyło się z największą nieostrożnością”. Tak historyk James Barr podsumował umowę dwóch mocarstw kolonialnych.

Te sztucznie wytyczone granice pozostają zarzewiem konfliktu między Syrią, Libanem a Izraelem. Na spornym terytorium kwitnie przemyt broni i terroryzm.

Aita El Foukhar leży zaledwie trzy kilometry od granicy z Syrią. Widać ją z najwyższego wzgórza w okolicy. Podjeżdżamy tam wieczorem. Zapada już mrok. – W pogodne dni można nawet zobaczyć Palestynę. Tato ciągle to powtarza, mi się jeszcze nigdy nie udało – mówi Yussef.

W Aicie palą się światła – jest po 19:00, generatory zaczęły działać. Sąsiednią wieś otula zasłona z mgły. Niebo zabarwia się na pomarańczowo. Światła z domów skrzą się jak świetliki. – Dobrze, że nadal jest prąd. To dowód, że wciąż żyjemy w XXI wieku – Yussef gorzko się uśmiecha.

Ale jak długo? Rafik obawia się, że zimą zupełnie ich odetną. - I co? Będziemy tu siedzieć po ciemku?

Hanadi się nad tym nie zastanawia. Skupia się na rozwiązaniach. Na swoich celach. To teraz najważniejsze. To trzyma ją przy życiu. Ale żeby naprawdę ruszyć do przodu i na dobre wyleczyć się z traumy nieudanej rewolucji, chce jeszcze spojrzeć w przeszłość. – Tylko wtedy zrozumiem, kim naprawdę jestem. Skąd pochodzę. Może tam – w przeszłości naszej wsi – znajdę siłę, żeby zmienić ten szalony kraj.

Przeczytaj także:

Coraz więcej Libańczyków chce opuścić kraj

Prawie połowa Libańczyków chce opuścić swój kraj, wykazało badanie Arab Barometer przeprowadzone między 2020 rokiem a wiosną 2021 roku. To dwa razy więcej niż w 2018 roku. 44 proc. badanych ma dosyć korupcji, 29 proc. obawia się o bezpieczeństwo, a 22 proc. chce wyjechać ze względów politycznych. Tylko w 2021 roku Liban opuściło 78 tys. osób – ponad cztery razy więcej niż w 2020 roku.

Między 2017 a 2021 rokiem na emigrację zdecydowało się ponad 215 tys. Libańczyków. Dla porównania - to tak, jakby z Polski wyjechało 1 milion 700 tysięcy osób.

Obecnie około 80 procent Libańczyków żyje w ubóstwie. Część decyduje się na podróż do Europy niebezpiecznym szlakiem morskim. Tylko w pierwszych dziewięciu miesiącach 2022 roku próbę przekroczenia Morza Śródziemnego podjęło 2 670 osób, ponad dwa razy więcej niż w 2021 roku (1137 osób). Zmienił się też kierunek migracji: przemytnicy kierują łodzie coraz częściej do Włoch, a nie na Cypr. W ostatniej katastrofie u wybrzeży Syrii 22 września zginęło ponad 100 ze 150 Libańczyków, Syryjczyków i Palestyńczyków, którzy próbowali opuścić Liban.

Reportaż powstał dzięki wsparciu Fonds Pascal Decroos voor Bijzondere Journalistiek.

Udostępnij:

Ula Idzikowska

Dziennikarka, reporterka. Absolwentka filologii niderlandzkiej, literatury porównawczej i dziennikarstwa śledczego. Obecnie mieszka we Lwowie, czasami w Szczecinie. Poprzednie 11 lat spędziła w Belgii, Holandii i reszcie świata. Pisze o migracji i tematyce społecznej.

Komentarze