0:00
0:00

0:00

Na czym polega system handlu uprawnieniami do emisji (EU ETS)?

Wyjaśniając najprościej: kto emituje – musi płacić. W Unii Europejskiej EU ETS obowiązuje od 2005 roku. Pierwotnie miał on przybliżyć Wspólnotę do wypełnienia zobowiązań protokołu z Kioto. Jego sygnatariusze zobowiązali się do ograniczenia emisji o 5 proc. w 2012 roku w stosunku do stanu z 1990 roku. By to osiągnąć, kraje UE zgodziły się, by Unia wydawała uprawnienia do wypuszczania dwutlenku węgla do atmosfery. Na rynku uprawnień handlują nimi państwa i przedsiębiorstwa.

Prosty, ale dziurawy system

W zamierzeniu ma to zachęcić najbardziej emisyjne sektory do korzystania z zielonych alternatyw dla energii wytwarzanej z paliw kopalnych – węgla czy gazu. Dzięki EU ETS mają również zwiększać efektywność energetyczną – czyli „marnować” mniej prądu, pobierać go tyle, ile rzeczywiście go trzeba i próbować na nim oszczędzać dzięki nowoczesnym technologiom. Liczba uprawnień co roku się zmniejsza, a wyprodukowanie dodatkowej tony dwutlenku węgla bez „pozwolenia” kosztuje o wiele więcej, niż nabycie uprawnień. Teraz stawka ta wynosi 100 euro. Na pierwszy rzut oka to zatem dość proste zasady.

Przeczytaj także:

Małgorzata Kasprzak z międzynarodowego think-tanku Ember przestrzega jednak, że to jedynie pozory.

"Sytuacja komplikuje się, gdy zaczynamy rozmowę o tym, kto rzeczywiście musi posiadać i kupować te pozwolenia. Tutaj bowiem wchodzimy w dyskusję o tym kogo ten system obowiązuje (a jest dużo wyjątków) oraz kto dostaje darmowe uprawnienia tak, by nie doprowadzić do odpływu emisyjnych biznesów poza UE, co przyniosłoby odwrotny skutek do zamierzonego" - tłumaczy.

Na liście biznesów narażonych na „ucieczkę emisji” są firmy z branży ciepłowniczej, lotniczej i przemysłowej. Otrzymują one uprawnienia z osobnej, „darmowej” puli. Ta i tak nie jest nieskończona, uprzywilejowane firmy muszą więc myśleć o ograniczaniu emisji. Przeznaczona dla nich pula stanowi jednak aż 43 proc. wszystkich uprawnień.

Polska w mechanizmie solidarnościowym

To nie koniec bonusów, które ułatwiają emitowanie CO2 w Unii.

Niektóre z biedniejszych krajów mogą liczyć na kolejne uprawnienia z tak zwanego „mechanizmu solidarnościowego” . W gronie tych 15 państw jest również Polska – największy beneficjent tego systemu. Nasz rząd w jego ramach otrzymuje 39 proc. wszystkich uprawnień, które może potem sprzedawać lub bezpłatnie przekazywać firmom.

"To nie jest idealny system. Jest skomplikowany, jego dzisiejszy kształt nadawany był metodą prób i błędów. Podejrzewam, że większość osób pracujących dookoła energetyki i biznesów energochłonnych mogłoby wymienić co najmniej kilka zastrzeżeń co do jego funkcjonowania. Sama w dużej części zajmuję się emisją metanu i uderza mnie fakt, że EU ETS tego gazu nie obejmuje" – twierdzi Małgorzata Kasprzak.

Brak uwzględnienia metanu to rzeczywiście ogromna luka w systemie handlu uprawnieniami. W ten sposób Unia Europejska ignoruje przynajmniej 17,3 proc. wszystkich emisji gazów cieplarnianych (dane za 2020 rok ze Światowego Instytutu Zasobów). Odpowiada za nie głównie dotowane przez Wspólnotę, przemysłowe rolnictwo. Metan ucieka do atmosfery również z kopalń i infrastruktury gazowej.

Rekordowa cena emisji

Mimo to stawki za uprawnienia do emisji cały czas wzrastają. Jeszcze kilka lat temu ich ceny szorowały po dnie – w 2013 roku wynosiły zaledwie nieco ponad 3 euro. Pod koniec września 2021 roku za tonę wypuszczonego do atmosfery dwutlenku węgla trzeba zapłacić aż 20 razy więcej. Przez ostatnich 9 miesięcy cena uprawnień skoczyła z około 30 do 62 euro i wzrasta niemal każdego dnia. Rekordowa stawka padła 9 września 2021 i wynosiła 62,75 euro za tonę CO2.

źródło: EMBER

"Zgodnie z założeniami systemu, pula uprawnień zmniejsza się z roku na rok. Oznacza to, że cena EU ETS będzie rosła, jeżeli tempo dekarbonizacji nie będzie wystarczająco szybkie. Patrząc na trajektorię w 2021 roku, można spodziewać się kolejnych rekordów" – uważa Małgorzata Kasprzak.

Droższe emisje to wyższe rachunki?

W ten sposób wzrastają koszty działalności elektrowni zasilanych paliwami kopalnymi – węglem i gazem. W Polsce nie przekłada się to na razie na ceny prądu dla zwykłego Kowalskiego. Odbiorcy indywidualni kupują energię w systemie kontrolowanym przez Urząd Regulacji Energetyki (URE), który ustala maksymalne ceny. Były prezes URE Mariusz Swora ocenił jednak w rozmowie z portalem WNP.pl, że od przyszłego roku koszt energii dla gospodarstw domowych musi znacznie wzrosnąć. Podwyżka ma według niego wynieść do kilkunastu procent. Analitycy biura maklerskiego mBanku twierdzą z kolei, że wzrosty sięgną 20 proc.

W trudnej sytuacji są również firmy z sektora elektroenergetycznego, w produkcji prądu opierające się w ogromnej większości na węglu. Prezes Polskiej Grupy Energetycznej Wojciech Dąbrowski zaapelował o uwolnienie cen prądu spod kontroli URE. Według niego energetyczni giganci, dostosowując się do wymagań Urzędu, „dotują” polskie gospodarstwa. Dąbrowski zaproponował również powstanie systemu ochrony „odbiorców wrażliwych”, których domowe budżety mogą nie wytrzymać podwyżek cen.

W tym scenariuszu sprzedawcy energii mogliby sami ustalać ceny na zasadach rynkowych. Według obecnego prawa co roku muszą konsultować ich podwyżki z urzędnikami URE, którzy mają prawo uznać ich postulaty za niezasadne i zablokować ceny na niższym poziomie.

"Musimy jednak pamiętać, że już teraz ceny z uwzględnieniem wyższych kosztów uprawnień muszą pokrywać przedsiębiorstwa, szczególnie te energochłonne" – twierdzi Małgorzata Kasprzak. Oznacza to, że ceny uprawnień mogą szybciej przekładać się na rachunki w supermarketach niż na te, które płacimy za prąd z naszych gniazdek.

Polityczna gra emisjami

Nic dziwnego więc, że o systemie EU ETS dość często wspominają politycy. Dyskusja nad unijnym systemem w Polsce wybuchła na wiosnę zeszłego roku. Mówił o nim między innymi Janusz Kowalski, wtedy wiceminister aktywów państwowych, domagając się zawieszenia lub całkowitego zaprzestania handlu uprawnieniami.

"Polska i inne państwa samodzielnie powinny dbać o klimat, a ETS od 1 stycznia 2021 powinien być zlikwidowany, albo przynajmniej polskie instalacje z tego regulacyjnego systemu powinny być wyłączone. Spadłyby ceny za prąd, miliony Polaków realnie odczułoby ulgę w portfelach" – komentował ówczesny członek rządu Zjednoczonej Prawicy.

Szef „Solidarności” Piotr Duda stwierdził z kolei, że utrzymanie systemu handlu emisjami spowolni walkę z koronawirusową recesją.

Ponad rok później na temat systemu ETS znowu wypowiedział się poseł Kowalski, były już wiceminister. W rozmowie „Poranka TOK FM” 10 września zwrócił uwagę na koszty ponoszone przez nas w ramach handlu uprawnieniami. Jego zdaniem „Polska per saldo straci 18 miliardów złotych” tylko w 2021 roku.

Rzeczywiście, polskie firmy ponoszą koszty wynikające z deficytu certyfikatów uprawnień do emisji przyznanych polskiemu rządowi. Jest ich zwyczajnie zbyt mało, więc przedsiębiorstwa kupują je na rynku międzynarodowym. W przyszłości ta „luka” może jednak być zasypana.

W przypadku szybkiej, zielonej transformacji gospodarki polski rząd może zyskać w przyszłości nadwyżkę certyfikatów. Pieniądze z ich sprzedaży w takiej sytuacji można przeznaczyć na wsparcie innowacyjnych, ekologicznych biznesów. W takiej sytuacji Polska może wyjść „na zero” - a mogłaby nawet „na plus”, gdyby rząd wystarczająco wcześnie zajął się proklimatycznym prawem, na przykład ułatwiającym inwestycje w OZE.

Kowalski zwrócił uwagę na tę tematykę również na swojej stronie internetowej, publikując kilkustronicową broszurę powtarzającą tezę „18 miliardów strat”. Jednocześnie nie wziął jednak pod uwagę uprawnień, które do Polski trafią w ramach tak zwanego „Funduszu Modernizacyjnego”. Według planów Unii w latach 2021-23 w jego ramach nasz rząd może liczyć na około 3,5 mld złotych.

Ministerstwo Klimatu zapowiada zyski

Co ciekawe, inni przedstawiciele obozu władzy wskazują na korzyści finansowe z systemu ETS. Ministerstwo Klimatu pod koniec zeszłego roku podało, że polski budżet przez ostatnie 15 lat zyskał na sprzedaży uprawnień aż 20,5 miliarda złotych. W kolejnej dekadzie wpływy z aukcji uprawnień według rządu mają być większe, i przekroczyć 100 mld złotych.

To mniej, niż zakłada scenariusz Forum Energii z 2016 roku. Analitycy organizacji twierdzili wtedy, że handel uprawnieniami w latach 2021-2030 może zasilić Skarb Państwa nawet 200 mld złotych – a to przy założeniu starych, o wiele niższych cen uprawnień. W raporcie poświęconym temu zagadnieniu można było przeczytać, że rząd powinien przeznaczyć te zyski na zieloną transformację gospodarki i energetyki. Dzięki temu w przyszłości polskie przedsiębiorstwa mogłyby być mniej obciążone rosnącymi kosztami uprawnień – bezemisyjna gospodarka zwyczajnie by ich nie potrzebowała.

KE chce zmian

System ETS czeka jednak mała rewolucja. Tego przynajmniej chce Komisja Europejska, która proponuje pakiet rozwiązań prawnych Fit for 55. Ma on przystosować wspólnotową gospodarkę do aktualnego celu redukcji emisji. Państwa UE zobowiązały się, że w 2030 roku zetną je o 55 proc. w stosunku do poziomu z 1990 roku. Pisaliśmy o tym w OKO.press:

Jednym z filarów nowej unijnej polityki klimatycznej ma być zreformowany system ETS. Po zaakceptowaniu Fit for 55 przez poszczególne kraje zniknie taryfa ulgowa dla wielu sektorów gospodarki. Za uprawnienia będą musiały płacić linie lotnicze, obowiązek płacenia za nie spadnie również na transport morski i lądowy oraz budownictwo.

"Oczywiście dla energochłonnych i emisyjnych biznesów »przykręcenie śruby« systemu EU ETS to spore wyzwanie, ale też okazja do poprawienia swojej efektywności energetycznej i do pobudzenia innowacji. A oba te czynniki są niezbędne by postawić nas na drodze do rzeczywistości wolnej od paliw kopalnych" – ocenia Małgorzata Kasprzak.

Propozycje Komisji Europejskiej trafią teraz pod obrady liderów poszczególnych krajów. Już przy ich prezentacji odpowiadający za politykę klimatyczną komisarz Frans Timmermans stwierdził, że trudno będzie skłonić wszystkie państwa do przyjęcia ich bez żadnych zastrzeżeń.

Polski plan emisji

Dziś wiadomo, że walczyć o swoje będzie między innymi Polska. Według szczegółowych planów Brukseli możemy dostać mniej uprawnień, niż według szacunków potrzebuje polski przemysł.

Zwraca na to uwagę Forum Energii. Według opublikowanego w lipcu 2021 raportu organizacji uchwalony dwa lata temu Krajowy Plan na rzecz Energii i Klimatu zakłada wyemitowanie ok. 1,8 mld ton CO2 w latach 2021-30. Plany KE mówią z kolei o ok. 1,1 mld uprawnień przyznanych Polsce – każde na tonę emisji. Polskie firmy musiałyby więc wydać ok. 40 mld euro na zakupy uprawnień na rynku międzynarodowym (przy utrzymaniu się obecnych cen uprawnień).

Zdaniem analityków Polska wciąż może wynegocjować zasypanie tej luki. Twierdzą jednak, że będzie to możliwe jedynie przy podniesieniu celów redukcji emisji i przekazaniu 100 proc. zysków z ETS na zieloną reformę gospodarki.

Na dłuższą metę jedynie ona pomoże Polsce w ograniczeniu wzrostu cen prądu. W przyszłości, jeśli pakiet Fit for 55 wejdzie w życie, dzięki reformom niższe pozostaną również między innymi koszty paliwa czy zakupu mieszkań. Niezależnie od powodzenia nowych propozycji KE ceny uprawnień i tak będą rosnąć – chyba że w „zeroemisyjnej” UE przestaną być potrzebne. Dlatego im bardziej zielona będzie gospodarka, tym więcej zostanie w naszych kieszeniach.

;
Na zdjęciu Marcel Wandas
Marcel Wandas

Reporter, autor tekstów dotyczących klimatu i gospodarki. Absolwent UMCS w Lublinie, wcześniej pracował między innymi w Radiu Eska, Radiu Kraków i Off Radiu Kraków, publikował też w Magazynie WP.pl i na Wyborcza.pl.

Komentarze