„Nie możemy zakładać, że dzisiejsza sytuacja jest efektem polityki rządu, ona jest efektem działań koronawirusa, drugiej i trzeciej fali" - mówi rzecznik PiS Radosław Fogiel. Próbuje się zasłaniać tym, że wszędzie jest równie źle. A to nieprawda
Wirus tak bardzo nie jest już w odwrocie, że PiS musiał przełożyć prezentację Nowego Ładu, czyli planu na odbudowanie kraju po kryzysie i pandemii. Trudno mówić o czasie po pandemii, gdy trzecia fala w Polsce jest na drodze, by przebić wszystkie makabryczne rekordy epidemiczne z jesieni.
Rząd, zamiast chwalić się planem na przyszłość, musi tłumaczyć się z trudnej sytuacji. A robi to tak:
„Nie odtrąbiałbym tutaj klęski. Oczywiście sytuacja jest dużo poważniejsza niż wiosną, ale ona jest poważniejsza wszędzie i to jest raczej niestety cały czas zwycięstwo koronawirusa niż klęska kogokolwiek” – mówił wicerzecznik PiS Radosław Fogiel w wywiadzie z Konradem Piaseckim w TVN24 w wywiadzie i dodawał:
Nie możemy zakładać, że dzisiejsza sytuacja jest efektem polityki rządu, ona jest efektem działań koronawirusa, drugiej i trzeciej fali.
"Efektem skutecznej polityki rządu jest to, że sytuacja jest taka, a nie gorsza” - zakończył wątek Fogiel. Na najbardziej podstawowym poziomie w zasadzie ma rację. Tak jak można powiedzieć, że za stworzenie „Mony Lisy” odpowiedzialny jest nie Leonardo da Vinci, ale jego pędzel, tak samo za wymknięcie się epidemii COVID-19 spod kontroli w Polsce nie jest odpowiedzialny rząd, ale wirus SARS-COV-2.
Oczywiście: Fogiel próbuje przekonywać, że rząd nie popełnił żadnych błędów, bo taka jest jego praca. Dlatego najłatwiej w tej chwili zrzucić odpowiedzialność na zewnętrzne czynniki, na które nie ma się wpływu.
Ale trudno zrozumieć, kogo w ten sposób rzecznik PiS chce przekonać, bo jest to wytłumaczenie urągające inteligencji odbiorców.
Rząd ma mnóstwo narzędzi, żeby zarządzać ryzykiem i zapobiegać niekontrolowanemu przebiegowi epidemii. Zamiast tego od miesięcy działa chaotycznie, podważa słuszność własnych obostrzeń, prowadzi nieprzemyślaną politykę informacyjną.
Radosław Fogiel twierdzi, że z trzecią falą wszyscy mają problemy, więc trudnej sytuacji Polski nie można zrzucać na rząd. Czy rzeczywiście cały świat ma równie trudną sytuację co Polska?
Taką tezę bardzo łatwo można obalić już tylko za pomocą naszego zachodniego sąsiada. Niemcy tylko na chwilę – w jesiennej fali – przekroczyli granicę 15 proc. pozytywnych testów (średnia tygodniowa). A to wskaźnik, który pokazuje, czy epidemia jest pod kontrolą, z tym że już powyżej 5 proc. robi się niebezpiecznie. W Polsce powyżej 15 proc. jesteśmy nieustannie od połowy października z przerwą na miesiąc od połowy stycznia do połowy lutego. W listopadowym szczycie było to 50 proc. Teraz zbliżamy się do 30 proc., a wskaźnik wciąż rośnie.
W momencie, gdy Fogiel mówi, że dzięki działaniom rządu nie jest tak źle, jak mogłoby być, to chwali się, że zamiast w ścisłej czołówce krajów w najgorszej sytuacji pandemicznej nie jesteśmy najgorszym.
Według prowadzonej przez Uniwersytet Oksfordzki bazy danych Our World in Data 21 marca Polska miała największą liczbę nowych potwierdzonych przypadków na milion osób zaraz po Estonii, Węgrzech, Serbii, Czarnogórze, Seszelach i Jordanii. A nasz dystans od Niemiec, Stanów Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii w rzeczywistości powiększa jeszcze to, że wykrywamy mniej przypadków od nich.
W Niemczech zakażenia też rosną, ale bardzo się pilnują przed nową mutacją wirusa SARS-COV-2 z Wysp Brytyjskich, która jest znacznie bardziej zaraźliwa. 15 grudnia wprowadzili ogólnokrajowy lockdown. Na szczególnie zainfekowanych terenach ograniczono możliwości poruszania się, później wprowadzono obowiązek noszenia masek FFP2 lub innych masek klinicznych w transporcie publicznym i w sklepach. Restrykcje przedłużano już kilkukrotnie. Z niedawnego sondażu Yougov wynika, że ponad połowa Niemców jest przeciwna dalszemu rozszerzaniu obostrzeń. Ale rząd nie rezygnuje z ograniczeń.
U nas, pomimo znacznie gorszej sytuacji niż w Niemczech, rząd wciąż wzbrania się przed twardymi ograniczeniami w poruszaniu się. Zamiast tego w zeszłym roku otrzymaliśmy wakacyjno-kampanijny bon-mot od premiera Morawieckiego o tym, że „ten wirus jest w odwrocie”. A później, w drugiej i trzeciej fali mieszankę zbyt późnych działań i niezdecydowania.
Przez palce rządzący patrzą również na to, że Polacy unikają kwarantanny albo nie robią sobie testów mimo, że są chorzy – a to oczywiście sprzyja rozwojowi epidemii. Jak mówiła OKO.press Maria Libura, specjalistka od zdrowia publicznego, takie podejście obywateli jest zrozumiałe, jeśli nakazuje się ograniczenia, a nic nie daje w zamian – na przykład pełnego wynagrodzenia za pobyt na kwarantannie.
Jednym z symboli tego podejścia było wysłanie do Wielkiej Brytanii samolotów LOT po Polaków zaraz przed świętami Bożego Narodzenia, kiedy nowy wariant wirusa opanował już Anglię.
Rząd podstawił samoloty, żeby Polacy mogli spędzić święta w Polsce z rodziną, ale nie kazał im się przetestować.
Ci, którzy 21 grudnia z Wielkiej Brytanii przylecieli, mogli nie niepokojeni przez nikogo na lotnisku pojechać do domu, spotkać się z bliskimi. W pierwszym zdaniu tekstu na ten temat 21 grudnia 2020 roku pisaliśmy:
„Już 80 proc. nowych chorych na COVID-19 w Londynie to osoby zarażone nowym szczepem wirusa – pisze Tom Whipple, dziennikarz naukowy brytyjskiego „The Times”. Podkreślmy: nie ma dowodów na to, że powoduje on wyższą śmiertelność czy jest odporny na szczepionkę, którą zaczęto szczepić Brytyjczyków w grudniu 2020 roku. Przypuszcza się jednak, że łatwiej jest się nim zarazić. Naukowcy mówią, że jest bardziej zaraźliwy o 70 proc.”.
Wówczas do Polski przyleciało około 40 tys. osób.
20 marca wieczorem na Twitterze minister zdrowia Adam Niedzielski opublikował wykres, z którego wynikało, że 80 proc. wykrywanych w Polsce infekcji SARS-COV-2 to wariant brytyjski.
Ale skoro działo się to aż trzy miesiące temu, to jaki ma wpływ na sytuację dzisiaj?
Piotr Szymański, naukowiec z Politechniki Wrocławskiej i specjalista od analizy danych pokazał na Twitterze, że jak najbardziej ma wpływ. A dodatkowym czynnikiem jest otwarcie szkół dla dzieci z klas 1-3. Cały jego zebrany wywód można przeczytać tutaj, my go streścimy.
Brytyjski wariant wirusa ma dłuższy okres, w którym można się nim zarazić. Szymański założył, że jest to nawet 20 dni. W tym czasie osoby zakażone nowym szczepem wirusa widywały się z rodziną, np. z kilkunastoma osobami. Na początku stycznia dzieci wracają do przedszkoli, w połowie miesiąca – do klas 1-3. Wirus z dzieci na dorosłych przechodzi jednak mniej skutecznie, ma mniej więcej jedną trzecią szans na taką transmisję. Stąd czas, w którym wirus przekazywany sobie przez dzieci w szkołach zacznie być poważnym zagrożeniem dla dorosłych jest dłuższy. Naukowiec oszacował go jako trzy razy 20 dni, w których wirus jest możliwy do wykrycia. A to daje mniej więcej 60 dni. Czyli dwa miesiące.
To duże uproszczenie, ale pokazuje, że decyzje polityczne – takie jak wysłanie samolotów do Wielkiej Brytanii czy otwierane szkół - mają znaczenie, wbrew temu, co mówi rzecznik Fogiel.
Rząd, który lubi podkreślać swoją sprawczość w każdej sprawie, gdzie Polska wypada korzystnie, w momencie kryzysu próbuje twierdzić, że nie ma wpływu na nic. To strategia, która – szczególnie w obliczu znacznie gorszej fali epidemii niż jesienna – może okazać się bardzo nieskuteczna.
Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.
Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.
Komentarze