W USA konstytucja rozdziela państwo od Kościoła. Mimo to na dolarach figuruje motto: „In God we trust”. Religia obecna jest także w polityce i kampaniach wyborczych. W szczególny sposób w obecnej, gdy Donald Trump po raz trzeci do swojej sieci łowi populistyczny elektorat białych
Religia od samego początku wycisnęła piętno na USA. Uciekinierzy z Europy, którzy w XVII i XVIII wieku osiedlali się na wschodnim wybrzeżu, należeli najczęściej do purytańskich odłamów protestantyzmu, rodem głównie z dwóch radykalnych skrzydeł kościoła anglikańskiego i kalwinistycznego. Właściwą ich ojczyzną stało się sześć stanów na północno-zachodnim cyplu USA. A ich nieformalną stolicą Massachusetts.
Purytanie prześcigali się w radykalnych praktykach religijnych. Nawet psom zasłaniali narządy płciowe, fortepianom nogi, gdyż przypominały im kobiece, a system umartwień rozwinęli do absurdu. Zakazali prostych rozrywek jak: gra, taniec, teatr, czy konsumpcja piwa. Seks pozamałżeński penalizowali chłostą. I wyjątkowo nie cierpieli kwakrów. Tych przybywających z Europy, np. do Bostonu, od razu wtrącali do więzienia. Nietolerancja purytanów wobec pacyfistycznych sekt protestanckich, które nie brały udziału w wojnie wyzwoleńczej przeciwko angielskiej macierzy, wygnała choćby menonitów na ich dalszą, pełną trudów drogę w stronę Kanady.
Wiarę purytanie zafiksowali na osobie Chrystusa, oczyścili ze wszelkich „obrzydliwości żydowskich i papieskich” (papieża okrzyknęli antychrystem) jak np. z kluczowej roli kasty kapłańskiej. Każda ich gmina była niezależna i nie uznawała nad sobą żadnej instancji. Zdyscyplinowani, bezwzględni i radykalni w przekładaniu swoich wyobrażeń religijnych na praktykę, postrzegali się jako naród wybrany, a swoja nową ojczyznę w USA traktowali jak Ziemię Obiecaną. Dokładnie tak samo, jak Żydzi Palestynę w czasach biblijnych.
Założony przez ewangelikanów Boston miał stać się Nową Jerozolimą.
W przeciwieństwie jednak do narodu żydowskiego, chroniącego się szczelnie przed wpływami zewnętrznymi, ekskluzywna przynależność do amerykańskiego narodu wybranego miała stać się punktem startowym do zbawienia całego świata. Tu swój początek wzięła idea amerykańskiego ekscepcjonalizmu. Pozwalała ona zarazem amerykańską tożsamość odseparować od europejskich korzeni. Przez cały wiek XIX prezydenci USA będą się domagali dla swojego kraju prawa przewodzenia światu, niekiedy pod hasłami Ewangelii i wzniosłego mesjanizmu.
Od początku antyhierarchiczni purytanie angażowali się w życie polityczne kraju. Podczas spotkań gmin miejskich, („townhall meetings”), wszyscy siedzieli razem, kwestie omawiali wspólnie, a decyzje podejmowali kolektywnie. W tym czasie wzmacniali ideę amerykańskiej demokracji. Obecność w niej, obok purytanów, kwakrów, oraz wyznawców Kościoła anglikańskiego zmuszała wspólnoty religijne do jakieś formy koegzystencji. A to tworzyło w angielskiej kolonii podstawy dla wolności religijnej.
Zbuntowane w 1776 roku przeciwko Londynowi stany nie powstały jako państwo wyznaniowe. Nie zezwalała na to pierwsza poprawka do konstytucji USA (1791), podobnie jak na utworzenie religii państwowej. Mimo to na politycznej mapie świata doby oświecenia narodziło się państwo chrześcijańskie, choć bez kościoła państwowego. W tym przypadku państwo chrześcijańskie należy rozumieć jako protestanckie, z wyłączeniem katolików i mormonów. Ten charakter USA zachowały do dziś. 40 proc. Amerykanów to protestanci, 20 proc. katolicy, 20 proc. To pozostałe wyznania, a jeszcze 20 proc. deklaruje się jako niewierzący. Do tej pory jedynie dwóch prezydentów było katolikami: J.F. Kennedy i J. Biden.
Alexis de Tocqueville, filozof o niezwykle szerokim spojrzeniu, zafascynowany możliwością symbiozy demokracji i chrześcijaństwa na amerykańskiej ziemi, zupełnie jednak przeoczył, że obydwu nie za bardzo jest po drodze. Chrześcijaństwo równie dobrze swoje struktury integruje z monarchią i systemem opartym na hierarchii. Idylliczny na początku istnienia alians chrześcijaństwa i demokracji musiał więc doznać erozji.
Do tego zjawiska na początku XIX wieku przyczynił się ruch zwany „wielkim przebudzeniem”.
Jego podłożem było nowe spojrzenie na biedę i bogactwo. Jeśli w Nowym Testamencie kluczowe miejsce określał fragment: „Prędzej wielbłąd przejdzie przez Ucho Igielne, niż bogaty wejdzie do Królestwa Niebieskiego” (Mk 10,25), to teraz bogactwo nie stanowiło już przeszkody dla wiecznego zbawienia. Opływający w dostatek przedsiębiorca zyskał takie same szanse jak żebrak zza rogu. Chrześcijaństwo sprzęgło się z kapitalizmem. Jednocześnie nowe pokolenie kaznodziejów radykalnie odcinało się od ducha europejskiego oświecenia i dociekań intelektualnych, sięgało do indywidualnych przeżyć, a zapis biblijny traktowało dosłownie. Radykalizm i surowość piętnowania grzechów szedł w parze z apokaliptyczną wizją nieuchronnego końca świata i biegu dziejów.
Na takim gruncie, w takim klimacie „wielkiego przebudzenia” (awakening) ukształtował się na początku XIX wieku ruch ewangelikanów, będących pod silnym wpływem purytanizmu i pietyzmu. Nie przybrał on postaci odrębnego, homogenicznego protestanckiego podwyznania, czy odrębnego nurtu w łonie protestantyzmu, ale ze swoim fundamentalistycznym obliczem zasilił wszystkie odłamy protestanckie, od kalwinistów i prezbiterianów, przez baptystów i metodystów po kwakrów i zielonoświątkowców.
Owszem, wykształcił się z biegiem czasu nurt ewangelikański z politycznym lewicowo-liberalnym obliczem. Ich najbardziej prominentnym reprezentantem był w latach 1970. b. prezydent USA Jimmy Carter. Dotrwali do naszych czasów także bardziej umiarkowani ewangelikanie, którzy w swoich wspólnotach skupiają Afroamerykanów i Latynosów. Ale trzon niezmiennie stanowią biali wyznawcy z krytycznym i nieufnym stosunkiem do nauki i empiryzmu, hołdujący konserwatywnemu modelowi rodziny, marginalizujący kwestie społeczne, a biblijny przekaz rozumiejący dosłownie. W centrum religijnej praktyki sytuują element „wielkiego przebudzenia” oraz obowiązek misyjny. Nie znieśliby wprawdzie konstytucyjnego rozdziału religii od państwa, ale ideałem jest dla nich obecność religii w politycznym społeczeństwie.
Dlatego wielokrotnie próbowali uchwycić bezpośrednio dźwignię władzy i wpłynąć na bieg polityki USA. Przykładowo tylko w 1924 roku przy tworzeniu Immigration Act, który miał zahamować falę migracyjną, w tym napływ katolików, Żydów i muzułmanów, podobnie jak mieszkańców Europy Środkowej, w tym z Polski. USA miały pozostać „białe”. W okresie międzywojennym ewangelikanie zareagowali jak obrońcy oblężonej twierdzy na wszystkie zjawiska, które wygenerowała I wojna światowa: postęp naukowy, feminizm, psychoanalizę. I próbowali przechwycić stery rządów we wspólnotach protestanckich w USA, najbardziej zdecydowanie wśród baptystów i prezbiterianów, a teorię ewolucji przegnać ze szkół.
Kiedy obydwa przedsięwzięcia wzięły w łeb, zakładali falowo własne szkoły biblijne, collage, letnie obozy i radiostacje radiowe. Po 1954 roku, kiedy Sąd Najwyższy zniósł segregację rasową, jak masowo pozwoływali do życia Segregation Academies, obchodzące zakaz segregacji rasowej. Dopiero w 1976 roku Sąd Najwyższy zabronił stosowania w nich tego upokarzającego kryterium. Od rewolucji seksualnej lat 1970. wpisali na swoje sztandary walkę z aborcją.
I od tamtej pory silniej stapiali się z Partią Republikańską. Dwukrotne zwycięstwo wyborcze Ronalda Reagana (1980, 1984) okazało się dla nich katalizatorem politycznej aktywności. Mimo to w praktyce niewiele za jego podwójnej prezydentury osiągnęli. Reagan oraz obydwaj Bushowie, ojciec i syn, wchłonęli ewangelikanów do Partii Republikańskiej. Wiele im naobiecywali, ale rozczarowali, nie spełniając ich postulatów.
Wyborczy alians ewangelikanów i Republikanów przybrał postać fuzji częściowo światopoglądowej, częściowo pryncypialnej. Obowiązuje on także wtedy, kiedy kandydat republikański nie odpowiada preferencjom ewangelikanów. Jak w przeszłości John McCain lub Mitt Romney, obydwaj mormoni. Z drugiej strony demokratyczni kandydaci na prezydenta, Bill i Hilary Clinton, działali na ewangelikanów na zasadzie czerwonej płachty na byka. Obama w obydwu swoich kampaniach przedstawiał natomiast dla nich mniejsze zło.
Swoje apogeum alians osiągnął w pierwszej kampanii wyborczej Trumpa. W wyborach 2016 roku biali ewangelikanie stanowili największą grupę głosującą na miliardera z Nowego Jorku, pomimo mało chrześcijańskiego profilu kandydata. Trump bynajmniej nie starał się żyć według dekalogu chrześcijańskiego. Nie nawrócił się na drogę religijnej cnoty jak Szaweł w drodze do Damaszku. Dlaczego więc ci stróże publicznej moralności głosowali na Trumpa? Bo ten rozpoznał ich potencjał wyborczy i wykreował się na obrońcę chrześcijaństwa białych ludzi. Ewangelikanie połknęli haczyk. Uznali, że Bóg zesłał tego pogańskiego libertyna, by uchronił swój naród przed nieszczęściami. W kampanii 2016 roku Trump obiecał wprowadzić do Sądu Najwyższego konserwatywnych sędziów, którzy zaostrzą prawo aborcyjne. Co skrzętnie uczynił.
Jednak ogólnie rzecz biorąc ewangelikanie nie tyle dwukrotnie głosowali na Trumpa, ile przeciwko demokracji i jej wartościom. Uczynią to także i teraz – po raz trzeci. Wpisują się tym w proces „negatywnej polaryzacji”. Trump jawi się im jako żelazna zapora dla migrantów, komunistów i globalistów, a zarazem jako gwarant chrześcijańskiego nacjonalizmu białej rasy. Ujawnia się w tym historyczna narracja o założeniu USA przez białych chrześcijan. Przesądzająca okoliczność, która krajowi zapewniła dobrobyt. Dziś jest on zagrożony przez intruzów wszelkiej maści, od migrantów po globalistów. Obrona stanu posiadania wymaga więc, by sztandar obrońcy uchwycił silny i charyzmatyczny przywódca. Jak Trump – cudownie zesłany przez Boga.
Tylko jak Bóg mógł wpaść na pomysł, by takiego bezbożnika, moralnego nihilistę, wybrać na mesjasza dla USA?
Romans z gwiazdą porno, czy trzecie małżeństwo kłócą się z etyką chrześcijańską. Ale chrześcijańscy fundamentaliści, dla których istnieje tylko seks małżeński, a samo małżeństwo jest nienaruszalne, nawet się nie zająkną na ten temat. Od razu palcem wskażą na miejsce w Starym Testamencie, które mówi o tym, jak pogański władca, król Persji Cyrus, oswobodził Izraelitów z niewoli babilońskiej i pozwolił im powrócić do Ziemi Obiecanej. Trump tak jak Cyrus jest poganinem, ale to jego Bóg uczynił swoim narzędziem, by chronił swój naród. W dodatku izraelski konserwatywny premier Binjamin Netanjahu porównał Trumpa z Cyrusem, kiedy prezydent USA przeniósł ambasadę amerykańską do Jerozolimy.
Ewangelikanie mogą przytoczyć też historię króla Dawida. Monarcha ten symbolizuje okres największej świetności biblijnego Izraela, choć nie tylko posiadał wiele żon i konkubin, ale i kochankę, której męża podstępnie wysłał na wojenny front.
Trump w swoich prezydenckich kampaniach skazany jest na głosy ewangelikanów. Dlatego walczy o ich poparcie. Niezmiennie łechcze ego fundamentalistów religijnych, perorując, że Biblia to najlepsza książka pod słońcem. Co tym razem nie musi być kłamstwem, skoro Trump książek nie czyta. W poprzedniej kampanii (2020) wypuścił w obieg zdjęcie, przedstawiające go na tle kościoła z Biblią w ręku. W tegorocznej kampanii do znudzenia używa sloganu „make America pray again” [Sprawmy, by Ameryka znów się modliła]. Namawia do przestrzegania przykazań i do zawieszenia ich w każdej klasie lekcyjnej.
Robi to wszystko, choć ława przysięgłych uznała go winnego finansowania dokumentacji biznesowej w celu zatuszowania łapówki dla porno-gwiazdy Stromy Daniels tuż przed wyborami w 2016 roku. Romans miał miejsce zaledwie kilka miesięcy po urodzeniu dziecka przez żonę, Melanię. W ten sposób wiarołomny małżonek złamał w pakiecie przynajmniej dwa przykazania.
Na wiecach Trumpa aż oczy bolą od mnogości gadżetów z chrześcijańską symboliką. A to rozdawane są czapeczki z napisem: „Jezus jest moim zbawicielem, Donald Trump moim prezydentem”. A to jego fani biegają z koszulkami, na których Chrystus namaszcza Donalda Trumpa, kładąc mu rękę na ramieniu.
Przede wszystkim jednak Trump sprowadził do boskiej interwencji, która uratowała mu życie nieudany zamach w Pensylwanii. Otarcie się o kulę niedoszłego zamachowca w jeszcze większym stopniu przekonało jego fundamentalistycznych zwolenników, że Trump jest wybrany przez samego Boga i znacznie bardziej niż ówczesny kontrkandydat Joe Biden predestynowany i godny do ponownego przejęcia sterów w Białym Domu.
O ile jednak po kampanii w 2016 roku 81 proc. ewangelikanów zagłosowało na kandydata Republikanów, to w obecnych zrejterowała cześć afroamerykańskich i latynoskich wyznawców. Dziś bowiem ideałem dla religijnych fundamentalistów nie jest nawet Biblia, ile „białe”, narodowo-chrześcijańskie Stany Zjednoczone. Te z lat 50. XX wieku, z nieograniczonym dostępem do broni palnej, ale wolne od „aberracji” pokroju Marylin Monroe lub Elvisa Presley’a. Nic dziwnego, że w radykalnie religijnych umysłach króluje John Wayne – archetyp białej męskości. W optyce ewangelikanów modelowym społeczeństwem jest zakotwiczona w religijnym „wielkim przebudzeniu” wspólnota narodowa, oparta na silnych mężczyznach. To oni siłą zaprowadzą wymarzony porządek, ochronią ojczyznę i swoje rodziny. Jak grani w westernach z lat 50. przez Wayne’a filmowi bohaterowie. Postać miłosiernego Jezusa została dopasowana do silnego, ćmiącego cygara, pijącego whisky i kilkukrotnie rozwiedzionego gwiazdora Hollywoodu. Jego afirmacja w popkulturze środowisk ewangelikańskich przekłada się na polityczne poparcie dla Trumpa, który reprezentuje ten sam co Wayne archetyp. I powoduje, że mając do wyboru „miękkiego”, ale wiarygodnego chrześcijanina Mike’a Pence’a wybierają Trumpa.
Powrót do męskich i damskich ról społecznych z lat 50. i ich symboli generuje automatycznie wrogość do zwolenników liberalnej demokracji i myśli oświeceniowej, do apologetów feminizmu i gender, traktowanych jako bluźnierców, gdyż odrzucających ofertę Boga i ustalony przez niego święty porządek. W tej kategorii mieszczą się też czarnoskórzy i migranci, a nawet ludzie biedni, sami odpowiedzialnie za swój lumpiarski status.
Silnie rozwinięty egalitaryzm ewangelikanów idzie w parze z wyjątkową podatnością na teorie spiskowe, pod którą rozumie się ich całą paletę, od teorii ewolucji po zagrożenie klimatyczne. Dwie trzecie ewangelikanów odrzuca ingerencję w „boski plan stworzenia”, utrzymując, że ziemia znajduje się w troskliwych „boskich rękach”, czy zaprzecza groźbie zmian klimatycznych. I w konsekwencji głosuje na negującego zagrożenie klimatyczne Trumpa.
Wiara w teorie spiskowe nowej jakości nabrała podczas pandemii koronawirusa. Objawiło się to zarówno odrzuceniem szczepionek, jak i wypuszczaniem w obieg informacji o proekologicznym „Zielonym Smoku”, porywającym dzieci z klas lekcyjnych. To ostatecznie połączyło ewangelikanów z ruchem QAnon, który wyczekuje zapowiedzianego w Apokalipsie św. Jana ostatecznego, millienarystycznego starcia „dobra” ze „złem”.
Szczytowym punktem symbiozy ewangelików z QAnon był 6 stycznia 2021, kiedy wściekłe hordy zwolenników Trumpa po jego porażce wyborczej wszczęły szturm na Kapitol.
Niepogodzone z przegraną swojego idola, postanowiły przerwać proces wyborczy i nie dopuścić do ogłoszenia przez wiceprezydenta Pence’a na Kapitolu wyników wyborów. Awangardę tego protestu tworzyli religijni fundamentaliści. Medialnym jego symbolem stały nie tyle egzotyczne flagi, ta amerykańskiego Południa z wojny secesyjnej, czy flaga Trumpowska, ale samozwańczo obwołany szaman ruchu QAnon. Jake Angeli hasał po salach Kapitolu w rogach bizona, skórze kojota, z twarzą pomalowaną w symbolice wojennej, nagim torsem i dzidą. W sali posiedzeń senatu USA Angeli wzniósł modlitwę podchwyconą przez rozjuszonych kompanów. Posługiwał się przy tym językiem współczesnego ewangelikalizmu.
W tegorocznych wyborach prezydenckich trzy czwarte ewangelikanów deklaruje, że odda swój głos na Donalda Trumpa.
Historyk, politolog i watykanista, prof. na Uczelni Korczaka w Warszawie i Uniwersytecie we Freiburgu.
Historyk, politolog i watykanista, prof. na Uczelni Korczaka w Warszawie i Uniwersytecie we Freiburgu.
Komentarze