"I teraz będzie zdanie, którego - jak sądziłem - nigdy nie napiszę: Jeśli rząd Fico będzie tak działał jak w 2017 roku, to lepiej dla Słowacji, żeby się utrzymał" - komentuje dla OKO.press Martin M. Šimečka, wybitny dziennikarz i pisarz. "Nawet jeśli państwo zmieniło się w leniwego i żarłocznego pasożyta, który stara się wyłącznie o własny brzuch"
„Bezrobocie spada. Płaca minimalna rośnie. Nie obowiązują nas limity uchodźców” – takie zdania wraz z fotografią uśmiechniętego premiera Roberta Fico wyskoczą każdemu, kto otworzy sobie stronę internetową partii Smer (Kierunek). Zdania w zasadzie prawdziwe, ale żeby były również szczere, powinien się tam jeszcze znaleźć krótki dopisek dla wyborców: „Niczego lepszego nie potrafimy wam już zaproponować”.
Smer rządzi na Słowacji od roku 2006 (z niespełna dwuletnią przerwą w latach 2010-2012) z tak dużą przewagą, że okres ten nazywany jest epoką Fico. Lecz w 2017 roku zaczął się rysować jej koniec.
Widać to gołym okiem dzięki porażce partii w jesiennych wyborach do samorządów wojewódzkich (żupy), czego się nikt nie spodziewał, bo niechęć kapryśnych wyborców ukryta była głęboko w ich głowach.
Czemu tak się zmieniły nastroje, skoro ani partia Smer, ani sam Fico nie zmienili się nawet na jotę?
Robert Fico jest dumny z tego, że reprezentuje epokę stabilizacji, podczas której wszelkie fale społecznego niezadowolenia rozbijają się o wysportowaną pierś premiera. Ale to, co Fico nazywa stabilnością jest w istocie znieruchomieniem. Premier starał się zatrzymać czas i zamknął kraj w skamielinie, zaś wyborcy zaczynają się orientować, że płacą zbyt wysoką cenę i że to jest w istocie upadek. Dlatego odwracają się od Smeru.
Porażka Smeru wiąże się ściśle z upadkiem naszej przyrody, czego ilustracją jest stan słowackich lasów. Przez długi czas nikt nie zauważał ich ubytku, bo sądziliśmy, że lasy wciąż rosną, więc ich wyrąb utrzymuje naturalną równowagę. Nagle okazało się, że w epoce znieruchomienia nasze lasy zaczęły znikać, ponieważ zobojętniały rząd Fico pozwolił leśnikom na niczym nie ograniczoną wycinkę drzew.
Słowacka opinia publiczna dopiero poniewczasie lamentuje nad spustoszeniem lasów, z których byliśmy tak dumni i uświadamia sobie, że to symbol cywilizacyjnego upadku. Bo w krajach rozwiniętych rządy wspierają sadzenie lasów, a nie ich wyrąb.
Tygodnik „The Economist” pisał niedawno, że w całej Europie trwa proces zalesiania – na przykład od 1990 roku Hiszpania zwiększyła obszar swych lasów z 28 do 37 procent powierzchni kraju, zaś Włochy z 26 do 32 procent. Irlandia, która jeszcze niedawno była praktycznie „goła”, ma dziś 11 procent lasów.
Ubytek słowackich lasów oddala więc nas cywilizacyjnie od Zachodu, podobnie jak upadek szkolnictwa czy służby zdrowia. Nie było to jednak zamiarem Fico, raczej nieplanowanym efektem jego epoki znieruchomienia, bo w administracji też obowiązuje prawo, że to, co się nie rusza, obumiera.
Z drugiej strony jest i pozytyw, bo Robert Fico nie tknął demokratycznych fundamentów państwa, odziedziczonych po Mikulášu Dzurindzie [premier 1998-2006 - red.]. Nie dlatego, żeby mu szczególnie zależało na demokracji, tylko że gdyby chciał ją zmieniać na reżim autorytarny, musiałby wyjść ze stanu nieruchomej stagnacji.
Społeczeństwo mogło się więc rozwijać mimo tego, że państwo się nie rozwijało, a rok 2017 ujawnił społeczną energię. W erze Fico wyrosło nowe pokolenie wyborców – nie tylko zwolenników Mariána Kotleby, którym zawrócił w głowach jego nieskrywany faszyzm, ale także młodych ludzi, pragnących pozytywnej zmiany. I to oni zaczęli organizować marsze przeciw korupcji. Najlepszym dowodem siły energii społecznej jest właśnie porażka Kotleby w wyborach do samorządów wojewódzkich, bo była efektem mobilizacji ludzi, którzy nauczyli się współpracować w czasach znieruchomienia.
Upadek Smeru wiąże się więc bardzo ściśle z przebudzeniem społeczeństwa i partia ta zaczyna rozumieć, że skamieniały marazm to dla niej zagrożenie. Trzeba jednak przyznać Fico, że nie przeciwstawiał się temu przebudzeniu, choć mówi z pogardą o „światku bratysławskich kawiarni” i o działaczach studenckich.
Kolejnym paradoksem „obumierania” Smeru jest fakt, że miniony rok był najbardziej reformatorski spośród wszystkich lat rządów Roberta Fico i wielu jego ministrów całkiem na poważnie próbowało rozruszać skostniałe struktury państwa. Ale znowu – próby reform nie są wynikiem planów premiera, tylko niezamierzonym efektem braku zainteresowania z jego strony. Dlatego im się nie przeciwstawia, jeśli tylko nie naruszają stabilności jego rządu.
Jesteśmy więc świadkami paradoksalnego zjawiska, że wraz z upadkiem rządzącego Smeru stan państwa się poprawia.
Ale warto tu przypomnieć starą zasadę, że stabilny system staje się kruchy właśnie w chwili, kiedy próbuje wprowadzać reformy. A taki moment nastał w 2017 roku.
Robert Fico to czuje i stara się zażegnać widmo upadku w sposób, jaki do tej pory zawsze przynosił efekty: często i w zdecydowany sposób występuje publicznie, krytykuje media i piętnuje opozycję, wyraźnie pokazując, że w pełni panuje nad sytuacją. Ale nie wiadomo, jak długo jeszcze ta taktyka będzie skuteczna.
Bo po dziesięciu latach władzy Smeru nawet najwierniejsi wyborcy tej partii zaczynają dostrzegać taki oto paradoks, że
premier przez całe lata prezentuje się publicznie jako niezwykle dynamiczny polityk, który bez chwili wytchnienia pracuje dla dobra społeczeństwa, ale w rzeczywistości przez lata jego rządów państwo zmieniło się w leniwego i żarłocznego pasożyta, który stara się wyłącznie o własny brzuch.
Fico zapewne uświadamia sobie, że jego własny talent aktorski tym razem może już nie wystarczyć i będzie mu potrzebna pomoc. To jedyne racjonalne wytłumaczenie, dlaczego tak zaciekle walczył o to, by szefem słowackiego radia i telewizji został Jaroslav Reznik – człowiek dla każdej władzy usłużny, który swoją karierę zaczynał już za czasów nacjonalisty Vladimira Mečiara i który przed dwoma laty jako dyrektor słowackiej agencji prasowej TASR zasłynął podpisaniem umowy z proputinowską, dezinformacyjną agencją Sputnik.
Ten wybór to najbardziej złowieszcza informacja 2017 roku, za co współodpowiedzialna jest także liberalna partia obecnej koalicji, Most. Na tym przykładzie już widać, że Fico chce przedłużyć swą erę nawet za cenę osłabienia demokracji, a opanowanie mediów publicznych jest niewątpliwie krokiem w tę stronę – choć nie da się tu jeszcze mówić o takim zawłaszczeniu państwa, jakie widzimy w Polsce czy na Węgrzech.
Viktor Orbán i Jarosław Kaczyński traktują bowiem władzę jako środek służący do przerobienia państwa na własną modłę, a dla Roberta Fico władza ma wartość samą w sobie – zarówno jako instrument, jak i cel, który nadaje sens jego życiu. Dlatego traktuje ją w sposób bardzo osobisty i był zawsze dumny z tego, że wygrywał wybory w otwartej walce, dzięki własnej charyzmie. Gdyby do utrzymania się przy władzy było mu niezbędne zawłaszczenie całego państwa, uznałaby to za swą osobistą, zawstydzającą klęskę.
Może to ryzykowne proroctwo, ale myślę, że choćby tylko z tego powodu Fico pozostanie przy słowach i nie przejdzie do czynów. Zresztą pomstowanie na opozycję i wszystkich możliwych do wyobrażenia sobie wrogów jego rządu zawsze wychodziło mu najlepiej.
Upadek Smeru ujawnia jeszcze jedno ciekawe zjawisko: im ta partia jest słabsza, tym mniej dzieli społeczeństwo. Oczywiście, wielu ludzi serdecznie nie znosi Roberta Fico – choć biorąc pod uwagę jego grubiaństwo, nie można im się w ogóle dziwić. Jednak nawet porównując Słowację z Czechami (o Polsce i Węgrzech już nawet nie wspominam), gdzie prezydent Miloš Zeman i premier Andrej Babiš radykalnie dzielą społeczeństwo na zwolenników i zażartych przeciwników, którzy sobą wzajemnie pogardzają i gotowi są skoczyć sobie do gardeł, to Słowacja wygląda niemal jak rajski kraj społecznej zgody.
Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy jest niewątpliwie zdecydowana proeuropejska orientacja Smeru, która stępia ostrza wzajemnego sporu. Do roku 2017 nie zdarzyło mi się, żeby moi przyjaciele, „od zawsze” krytykujący Smer, przyznali prywatnie, że gdyby mieli wybór tylko pomiędzy Robertem Fico i jednym z przywódców opozycji – ekscentrycznym i nieprzewidywalnym w swych nieprzemyślanych, anty-brukselskich wypowiedziach Richardem Sulíkiem – to głosowaliby jednak na Fico.
W ten sposób dochodzimy do kolejnego paradoksu, jaki ujawnił się w minionym roku: upadek Smeru przychodzi niestety w okresie, w którym opozycja parlamentarna jako całość stanowi dla Słowacji większe zagrożenie niż rządząca koalicja.
Nie chodzi tu tylko o Mariána Kotlebę i faszystów z jego Partii Ludowej – Nasza Słowacja czy o Borisa Kollara i populistów z jego „antyestablishmentowej” partii Jesteśmy Rodziną. Wspomniany wyżej Richard Sulík – lider partii Wolność i Solidarność, teoretycznie liberalnej, ale w istocie antyeuropejskiej – coraz bardziej żegluje w stronę sił, dla których Unia Europejska stanowi przeszkodę w realizacji ich planów ekonomicznych i politycznych.
W ostatnich miesiącach zaczęły się formować dwie nowe partie polityczne – Spolu (Razem) i Progresívne Slovensko (Postępowa Słowacja) – które łączy pokoleniowa bliskość i europejska orientacja, ale trudno prorokować, czy potrafią się także formalnie połączyć. Ponadto budzi się znów z agonii KDH (chadecja).
W polityce nie ma nic pewnego, ale jeśli te trzy partie mają w ogóle dostać szansę w oczach wyborców, to potrzebują czasu. Tymczasem upadek Smeru może uruchomić całkiem nieprzewidywalne procesy – zarówno wewnątrz partii, jak i w słowackiej polityce – więc epoka znieruchomienia może się skończyć znacznie szybciej, niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. I choć prawdą jest, że każdy dzień rządów Smeru szkodzi krajowi, to nagły koniec tej partii mógłby przynieść jeszcze gorsze szkody.
W Europie wiele się dzieje, u naszych sąsiadów w Polsce i na Węgrzech szaleje „zimna wojna domowa”, a Czechy – z powodu pata rządowego i powtórnego zwycięstwa Miloša Zemana w wyborach prezydenckich – czeka największa próba demokracji od 1989 roku. W takiej sytuacji bezruch, czy też mówiąc ładniej: stabilność, bywa czasem dość przyjemnym luksusem.
W ten sposób dochodzimy do ostatniego paradoksu: upadek Smeru to dla Słowacji bardzo dobra wiadomość, ale jeszcze lepiej by było, gdyby społeczeństwo dostało wystarczająco dużo czasu na to, żeby się przygotować do tej sytuacji. I teraz będzie zdanie, o którym nigdy nie sądziłem, że je napiszę: Jeśli obecny rząd będzie tak działał, jak w ubiegłym roku, do lepiej dla Słowacji, żeby się jeszcze ten rok utrzymał.
Tłum. Andrzej S. Jagodziński
*Martin M. Šimečka (ur. 1957) – słowacki pisarz, eseista i dziennikarz. Pochodzi z czesko-słowackiej rodziny, więc pisze zarówno po słowacku, jak i po czesku. Jest synem zmarłego w 1990 roku filozofa i eseisty Milana Šimečki, czołowego działacza opozycyjnej Karty 77, a po 1989 roku – doradcy prezydenta Václava Havla.
Z powodu działalności ojca komunistyczne władze uniemożliwiły mu studia i do czasu Aksamitnej Rewolucji 1989 roku musiał pracować fizycznie, a jego teksty literackie ukazywały się wyłącznie w obiegu niezależnym. W drugiej połowie lat 80. był współtwórcą i redaktorem podziemnego pisma filozoficzno-literackiego „Fragment K”.
W okresie Aksamitnej Rewolucji w listopadzie 1989 był jednym z liderów słowackiego ruchu Społeczeństwo Przeciw Przemocy, które przez trzy lata współrządziło Czechosłowacją (wspólnie z czeskim Forum Obywatelskim), jednak Šimečka wkrótce wycofał się z aktywnej działalności politycznej – założył wydawnictwo filozoficzno-literackie Archa i pisywał teksty dziennikarskie.
W latach 1999-2006 był redaktorem naczelnym głównego dziennika słowackiego – „Sme”, a w latach 2006-2009 kierował najważniejszym czeskim tygodnikiem „Respekt”, gdzie następnie aż do 2016 roku pełnił funkcję redaktora. Obecnie jest redaktorem słowackiego liberalnego „Dennika N”.
Autor zrezygnował z honorarium wyrażając w ten sposób wsparcie dla OKO.press
Tłum. Andrzej S. Jagodziński, tłumacz (m.in. Havla, Skvoreckiego, Kundery, Hrabala), dziennikarz m.in. RWE i Wyborczej, dyplomata
Komentarze