0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Cezary Aszkielowicz / Agencja GazetaCezary Aszkielowicz ...

"Na ten rok jesteśmy absolutnie bezpieczni. Na kolejny rok jesteśmy zabezpieczeni w stopniu wystarczającym" - mówiła minister klimatu i środowiska Anna Moskwa w Senacie na początku sierpnia. Rząd od początku powtarza: zakręcenie rosyjskiego kurka z gazem nam nie straszne, bo jesienią uruchomimy Baltic Pipe, a magazyny LNG są zapełnione. Z surowca z Rosji i tak mieliśmy w tym roku zrezygnować.

Teraz do tej narracji dołączył sprzeciw wobec ogólnoeuropejskiej solidarności gazowej i dzielenia się surowcem w sytuacjach awaryjnych. "Nie będziemy przesyłać gazu. Polacy i polskie firmy nie mogą być odpowiedzialni za wyjście z kryzysu, za który nie ponoszą odpowiedzialności" - grzmiała Anna Moskwa.

Okazuje się jednak, że kryzys gazowy - nawet jeśli dosięgnie sąsiednie kraje, a nie nas bezpośrednio - odbije się na naszej gospodarce. Niewykluczone również, że pomoc Zachodu w sprawie dostaw gazu mogłaby się Polsce w najbliższych miesiącach przydać. Tymczasem rząd nie ogłasza żadnego planu zmniejszenia popytu na gaz. I uspokaja: wszystko będzie dobrze.

Strategia pod hasłem "jakoś to będzie" może jednak nie zdać egzaminu.

O polskich bezpieczeństwie gazowym i tym, czego rząd wciąż nie zrobił, żeby je podtrzymać, mówi Aleksander Śniegocki, prezes think tanku Instytut Reform.

Przeczytaj także:

Katarzyna Kojzar, OKO.press: Zabraknie nam gazu w najbliższym sezonie grzewczym?

Aleksander Śniegocki, Instytut Reform: Myślę, że najbardziej prawdopodobny scenariusz jest taki, że ostatecznie gazu nam nie zabraknie. Jednak biorąc pod uwagę bardzo napięty bilans popytu i podaży, nie można jednak wykluczyć niedoborów. Jest też duże ryzyko, że zabraknie gazu w którejś z naszych sąsiednich gospodarek - w Niemczech, ale i pozostałych państwach Europy Środkowej, mocno uzależnionej od rosyjskiego gazu. Ten istotny poziom ryzyka oznacza, że powinniśmy się bardziej przygotować na sezon grzewczy.

Rząd niemal od początku wojny uspokaja: sprowadzamy LNG, jesienią rusza Baltic Pipe, rosyjski gaz jest nam niepotrzebny i mimo zakręconego kurka sobie poradzimy.

Z magazynami faktycznie zrobiliśmy, co mogliśmy. Natomiast one nie służą do tego, żebyśmy mogli przygotować sobie zapas na cały sezon grzewczy, to jest zaledwie około 15 proc. naszego zapotrzebowania, To, że będziemy mieli 100 proc. zapełnienia, a może nawet nieco powyżej standardów technicznych, nie rozwiązuje nam problemu. Druga kwestia to Baltic Pipe. Bardzo dobrze, że on się pojawia na czas i dzięki niemu mamy techniczne możliwości importowania gazu. Jednocześnie jednak nie mamy jeszcze zakontraktowanej całości zdolności przesyłowych tego gazociągu. Przed wojną to było rozsądnym rozwiązaniem - zakontraktowaliśmy mniej więcej połowę przepustowości, a drugą połowę mieliśmy kontraktować w zależności od sytuacji rynkowej.

Natomiast już od lutego, w obliczu ryzyka odcięcia Europy od dostaw gazu rosyjskiego, które może doprowadzić do niedoborów gazu w Europie Zachodniej, rodzi się bardzo poważny problem. Mamy do czynienia z walką o kontraktację tego gazu z innymi odbiorcami europejskimi, m.in. z Niemcami.

Rządowa narracja, że my się nie będziemy dzielić gazem z zachodnimi sąsiadami i na pewno nie będziemy potrzebowali od nich pomocy, jest w takiej sytuacji delikatnie mówiąc interesująca. Bo może się okazać, że ta pomoc jednak nam się przyda, szczególnie w perspektywie kolejnego sezonu grzewczego, więc nie warto dziś skreślać tego kierunku współpracy.

Ile gazu zakontraktowaliśmy?

Nasze złoża i kontrakt z duńskim Orstedem sumują się do 4,5 mld m3 rocznie. To poniżej przepustowości Baltic Pipe, która w 2023 roku ma wynosić już 10 mld m3. Te kontrakty to kwestia nie tylko najbliższego sezonu grzewczego, ale też kolejnego roku. Pojawia się pytanie, czy to wystarczy? Czy wyrobimy się z uzupełnieniem magazynów w 2023 r.? Czy będziemy mieli zakontraktowaną większą ilość gazu z Baltic Pipe? Jak będzie wyglądała wymiana handlowa z kierunku zachodniego? Bo my możemy sporo gazu czerpać na rewersie z Niemiec, dotąd to był ważny element naszego bilansu.

Spróbujmy to uporządkować - skąd w ogóle bierzemy gaz?

Mamy własne wydobycie, mamy terminal LNG w Świnoujściu, możemy importować gaz przez Litwę, która również ma swój terminal, mamy Baltic Pipe, który ruszy pod koniec września. Będziemy nim przesyłać gaz ze złóż należących do naszych spółek energetycznych, jak i ten zakontraktowany z Orstedem. I tu pojawia się kluczowe pytanie, czy uda się zapewnić dodatkowe dostawy z tego kierunku. Mamy też dwa kierunki, które cierpią przez zakręcony kurek: bezpośredni z Rosji, przez gazociąg jamalski oraz import z Europy Zachodniej i Środkowej. Ale jeśli gaz z Rosji jest odcięty, powstaje niedobór na tych rynkach, więc też sprowadzenie gazu na przykład z Niemiec robi się trudne, drogie lub wręcz niewykonalne.

Docieramy płynnie do mechanizmu solidarności gazowej, na którą zgodziła się Rada Unii Europejskiej - mimo sprzeciwu Węgier i Polski (choć Polska początkowo była za). Jak to będzie wyglądało w praktyce?

Chodzi przede wszystkim o nałożenie celu redukcji zużycia gazu. Ten cel określono na poziomie 15 procent. Zarówno minister klimatu Anna Moskwa, jak i inni przedstawiciele rządu utrzymywali, że nas ten cel nie obowiązuje, bo udało się wynegocjować derogacje. Tak też wynikało z pierwszego komunikatu prezydencji czeskiej w Radzie. Jednak po publikacji wszystkich dokumentów dowiadujemy się, że sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. W tekście regulacji, który ostatecznie został przyjęty 5 sierpnia jest mowa o tym, że to jest tylko częściowa derogacja, pomniejszająca oczekiwaną redukcję zużycia jedynie o wolumen gazu odpowiadający nadwyżkowym zapasom w naszych magazynach na początku sierpnia.

Częściowe derogacje pojawiają się zresztą też w przypadku zapisów dotyczących Hiszpanii czy też innych krajów, gdzie w ostatnich latach wzrosło zużycie gazu – tam następuje korekta obowiązku, a nie jego zniesienie.

Całkowite wyłączenie stosuje się tylko w przypadkach, gdy dany kraj jest wyspą energetyczną bez podłączenia do systemów innych państw - Polska taką wyspą nie jest. Rząd nie mówi wprost, że i nas obowiązują cele redukcyjne. Słyszymy natomiast o tym pośrednio w zapowiedziach, że nie będziemy się stosowali do tego mechanizmu, jeżeli zostanie uruchomiony.

Zarówno Anna Moskwa, jak i Jarosław Kaczyński, mówili w wywiadach, że Polska nie chce i nie będzie dzielić się gazem z Niemcami czy innymi krajami, które polegają na tym surowcu. Rzeczywiście nie będzie?

To jest dość istotna kwestia, bo poza wymuszonymi na poziomie unijnym ograniczeniami są jeszcze umowy międzyrządowe w sprawie użyczania sobie gazu w warunkach krytycznych. W tym momencie jest ich sześć, zdecydowanie za mało. Obejmują zaledwie osiem krajów – w tym między Niemcami a Austrią, Estonią a Łotwą oraz Włochami a Słowenią.

Polska nie ma takiej umowy, co jest ryzykowne, patrząc na sytuację rynkową. Są sygnały, że Niemcy negocjują takie umowy z szeregiem państw, w tym z Polską. Ale o tym za dużo rząd nie mówi.

To ciekawa sytuacja, bo konkurujemy z Zachodem o gaz z Baltic Pipe, z drugiej strony mamy rozmowy o wzajemnej współpracy, a z trzeciej mamy deklaracje w duchu suwerennościowym i ogłaszanie, że Niemcy od nas nic nie dostaną. To, że cała sprawa jest tak niejasna, utrudnia również planowanie ograniczania popytu na gaz w sytuacji kryzysowej. A jeśli nie będziemy mieć dobrego planu na ograniczanie popytu, to koszty nagłego odcinania gazu mogą okazać się bardzo wysokie.

Jak taki plan powinien wyglądać?

Powinien przede wszystkim powstać z wyprzedzeniem, dawać czas na reakcje. Powinien być przejrzysty, to znaczy powinniśmy zdefiniować, które sektory w jakiej kolejności powinny zmniejszyć popyt. Musimy wypracować zasady - np. określić, z jakim wyprzedzeniem przedsiębiorstwa dowiedzą się o konieczności ograniczenia popytu. Gorszym scenariuszem jest nagłe odcinanie gazu, które generuje ogromne straty. Wyobraźmy sobie, że zakład musi stanąć z dnia na dzień, przez co wstrzymuje też dostawy itd. Lepsze są dobrowolne umowy, gdzie huta planuje przestój produkcji, żeby zminimalizować straty i rozłożyć koszty. Może to być mechanizm, gdzie wynagradzamy przemysłowi czy konsumentom w innych sektorach to, że w pierwszej kolejności deklaruje zmniejszenie zużycia paliw. Marchewka, nie kij. Nagradzać oszczędzanie, a nie karać za zużycie.

Ograniczanie klimatyzacji w sklepach wielkopowierzchniowych, zmniejszanie ogrzewania w budynkach użyteczności publicznej - o takich rozwiązaniach mówimy?

Tak, ograniczanie klimatyzacji czy ogrzewania to jedno rozwiązanie. Można też pomyśleć o zmodyfikowanych taryfach. Obecnie mamy regulowane taryfy, przez które ograniczamy wzrost cen. Można jednak wprowadzić rozwiązanie, przy którym jeśli ktoś ograniczy zużycie, to zmniejszamy mu rachunki nieproporcjonalnie mocno, tak jakby to wynikało z cen rynkowych, a nie z taryf. To da dodatkowy bodziec do oszczędzania energii. Na razie jednak rząd takich rozwiązań nie przedstawił i nie słychać, żeby miał to w planach. Podsumowując: mamy przed sobą trudną zimę, jesteśmy o krok od kryzysu gazowego – na pewno u naszych sąsiadów, a być może również u nas. Sytuacja w kolejnym roku nie wygląda znacznie lepiej. Jednocześnie jednak dominuje przekaz, że wszystko jest w porządku. Nie jest. Czas się obudzić i zacząć na poważnie rozmawiać o nadchodzących zagrożeniach oraz ich ograniczaniu – przede wszystkim przez oszczędzanie energii, planowanie kryzysowe oraz współpracę z innymi państwami europejskimi.

;
Na zdjęciu Katarzyna Kojzar
Katarzyna Kojzar

Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki.

Komentarze