0:000:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP
❗Окупанти використовують українських дітей в якості живого щита при переміщенні колон техніки Фіксуються непоодинокі...

Pani da marchewki

Na Facebooku ministerstwo pisze o „przypadkach wykorzystania ukraińskich dzieci przez wojska okupacyjne jako żywej tarczy dla pojazdów wojskowych". Mieszkańcy donoszą, że takie zdarzenie miało miejsce chociażby w Nowym Bykiwie. Dzieci są też wykorzystywane jako zakładnicy – wojskowi używają ich do szantażowania ludności miejscowej, aby nie publikowała ich koordynatów.

Prowadzi to do absurdalnej sytuacji, w której dzieci są wykorzystywane przez dzieci. Tak bowiem nazywają żołnierzy sami mieszkańcy okupowanych regionów.

A u was byli kadyrowcy?

"Nie, oni byli w sąsiedniej wsi. U nas na ulicy byli Rosjanie i to jeszcze, można powiedzieć, adekwatni" – mówi Petro, mieszkaniec wioski pod Kijowem w reportażu „Cenzor.net”.

"Jakoś wieczorem nabieram wody, mamy małe gospodarstwo – opowiada Oksana, jego żona – a oni krzyczą: „Chodź tu!”. Nie przyjść nie możesz, bo oni w trzech stoją z karabinami maszynowymi w ogródku, i jeszcze trzech na ulicy. »Niech Pani da, prosimy, marchewki, cebuli«. Myślisz sobie, takim nie można dawać, ale z drugiej strony... Popatrzyliśmy na nich: to są dzieci. Dwadzieścia dwa lata, osiemnaście lat... No, dzieci jeszcze. Mówią: »Nas wysłali, a my nie wiedzieliśmy, dokąd«. Może i prawda".

Może i prawda, bo dokładnie tak samo mówili inni żołnierze – studenci z Donbasu ujęci przez ukraińską armię. Grupka młodych jeńców opowiadała o swoich doświadczeniach na briefingu w Kijowie, o czym informuje „Suspilne”.

"Nam mówili, że do Rosji zawiozą na naukę, bo u nas poligonów nie ma, nie ma się gdzie uczyć" – opowiadał Władysław Wasylczenko.

Kiedy okazało się, że są w Ukrainie, byli w szoku. Niczego ich nie nauczono. Wiedzieli tylko, jak rozłożyć i złożyć karabin. Jak tylko ukraińska armia zaczęła nacierać na ich pozycje, wyrzucili broń i zaczęli krzyczeć, że się poddają.

Tak jak Rosjanie z opowieści Oksany, tak i studenci z Donbasu chodzili po ludziach i szukali wody, pożywienia. Jeden z nich opowiada, że racje chleba, które przywieziono im 11 marca, rozdawano aż do 20-go, kiedy już nie dało się go jeść.

Dostali też hełmy. Z epoki radzieckiej. Jeden z nich się rozpadł po wzięciu do rąk.

Przeczytaj także:

Atakować Rosję? Niby czym?

Mimo ułomności rosyjskiego sprzętu Ukraina nie ma obecnie środków, aby zaatakować terytorium agresora. Ukraińcom udało się, co prawda, doprowadzić do pożaru zbiorników paliwa w Biełgorodzie, co przyznała również rosyjska władza, ale akcja na większą skalę jest niemożliwa.

Jeden z komandorów wywiadu artyleryjskiego, który anonimowo wypowiedział się dla „Hromadske”, mówi:

"My nie mamy czym. Broń o najdalszym zasięgu ataku z ziemi, którą mamy, to „Toczka U”, maksymalna długość lotu rakiety to 120 kilometrów".

Co więcej, nie oznacza to nawet tego, że Ukraińcy mogą atakować 120 kilometrów w głąb Rosji. Sam sprzęt trzeba rozmieścić w pewnym oddaleniu od granicy, aby Rosjanie nie mogli go łatwo zniszczyć. Zasięg nie jest więc duży.

Ukraińska armia nie ma także rakiet powietrze-ziemia o zasięgu nawet stu kilometrów. Jest to skutek ustaleń po rozpadzie Związku Radzieckiego, kiedy to Ukraina oddała Rosji 11 samolotów i niemalże 600 rakiet w ramach zapłaty za gaz.

"Myśleliśmy, że to ustabilizuje sytuację. Jak dla kogo..." - komentuje ekspert wojskowy Mychajło Samuś. - "Dla Rosji ją rzeczywiście ustabilizowało: w kontekście możliwości utrzymywania naszego oporu wobec rosyjskiej agresji".

Jak na razie Ukraińcom zostaje głównie możliwość atakowania obiektów na terenie Rosji przy użyciu swoich agentów działających w Federacji – w tym momencie są oni jednak bardziej potrzebni w kraju.

Ja sobie dam radę

"Ukraina musiała zapłacić za gaz. Teraz do gazu, elektryczności, czy nawet samych surowców w wielu miejscach nie ma dostępu" - komentuje Julia Samajewa na łamach „Dzerkała Tyżnia” - "a to powoduje problemy w funkcjonowaniu firm".

Samajewa przytacza badanie ukraińskiego Europejskiego Związku Biznesowego, z którego wynika, że

  • tylko 17 proc. dużych przedsiębiorstw pracuje w Ukrainie bez zmian,
  • 35 proc. działa w ograniczonym stopniu,
  • 29 proc. nie działa w ogóle,
  • 29 proc. przeszło na pracę zdalną,
  • 27 proc. zawiesiło działanie do momentu, w którym sytuacja się uspokoi.
Co ciekawe, tylko 1 proc. firm zdecydował się na zamknięcie działalności.

Aż 63 proc. dużych przedsiębiorstw wypłaca swoim pracownikom pełną stawkę. Niektóre z nich decydują się na wypłacenie pracownikom pensji na kilka miesięcy do przodu i finansują ewakuację pracowników do bezpiecznych regionów Ukrainy.

Sytuacja wygląda zgoła inaczej w przypadku małych i średnich przedsiębiorstw, z których

  • 13 proc. pracuje bez zmian,
  • 42 proc. nie działa,
  • 31 proc. zawiesiło działalność,
  • 14 proc. ją ograniczyło,
  • 13 proc. pracuje zdalnie,
  • 4 proc. chce się zamknąć.

Na drożenie produktów skarży się pan Stefan, który żyje w okolicy Brzeżan, jak czytamy w tekście „Wysokiego Zamku”. Drogie są nasiona pszenicy, olej napędowy, saletra... A tego wszystkiego musi wystarczyć na 50 arów, na których sieje 73-letni emeryt.

Miał w tym roku nie zbierać zboża, ale przyszła wojna. Słyszał, że może zabraknąć zboża, w związku z tym zabrał się za sianie, aby mieć ziarno na chleb. Dla siebie i dla kogoś jeszcze – ważne, żeby nie odbierać go tym, którzy potrzebują go najbardziej.

Niech państwo w pierwszej kolejności ze swoich rezerw da chleba swoim żołnierzom, ja na jego pomoc nie liczę – postaram się dać radę sam.
;

Udostępnij:

Maciej Grzenkowicz

dziennikarz i reporter, autor książki „Tycipaństwa. Księżniczki, Bitcoiny i kraje wymyślone". Prowadzi audycje „Osobiste wycieczki" i „Radiolokacja" w Radiu Nowy Świat.

Komentarze