0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Lukasz Cynalewski / Agencja GazetaLukasz Cynalewski / ...

Informacja, że łódzki urząd miasta zdecydował się przebadać 3 337 pracowników przedszkoli i żłobków na obecność SARS-CoV-2 wzbudziła wielkie zainteresowanie. Nagłówki mediów były dość sensacyjne: aż 456 pracowników, a właściwie głównie pracownic, bo to chyba najbardziej sfeminizowany zawód w Polsce, miało wynik testu „dodatni lub wątpliwy". „To aż 14 proc." – pisano w mediach społecznościowych. Jedni martwili się, że aż tyle ludzi jest chorych, inni, którzy doczytali się, że jednak chodziło o testy na przeciwciała – mogli się cieszyć, że aż tyle ludzi przechodzi lub przeszło bezobjawowo zakażenie. Budziło również oburzenie, że zorganizowania i sfinansowania takich testów odmówił wojewoda łódzki, miasto musiało zapłacić za nie z własnej kieszeni.

Z tych pierwszych doniesień rzeczywiście trudno było się zorientować, jaki rodzaj testów wykonano pracowniczkom przedszkoli i żłobków. Opisujący sprawę dziennikarze w większości przypadków nie wyjaśnili tego dokładnie, choć prezydent Hanna Zdanowska zapowiedziała, że te 456 osób dopiero teraz zostanie poddanych testom genetycznym, RT-PCR, które jednoznacznie potwierdzą, czy są zakażone.

Powtórne testy trwały ponad dwa tygodnie. Wśród ponad 450 przebadanych nie znaleziono ani jednej zakażonej osoby. Jak poinformował OKO.press rzecznik Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Łodzi Zbigniew Solarz, testowanie personelu żłobków i przedszkoli dobiega końca i do tej pory nie było żadnego wyniku pozytywnego".

Wojewoda docina prezydent Łodzi

Pomysł badań przesiewowych skrytykował już w ubiegły poniedziałek na briefingu prasowym wojewoda łódzki Tobiasz Bocheński: „Do wyników testów trzeba podchodzić odpowiedzialnie, aby nie wywoływać paniki" i dodał, że „każdy może się pomylić."

Prezydent Hanna Zdanowska odpowiedziała na to oświadczeniem:

„Wojewoda, który krytykuje przeprowadzenie przesiewowych badań u pracowników przedszkoli i żłobków, albo uprawia politykę, albo jest bez serca. I szkoda, że nie pomógł ich przeprowadzić, kiedy go o to prosiłam. Te testy to była bardzo dobra decyzja i bardzo się cieszę, że ponad 400 pracowników żłobków i przedszkoli, u których pojawiły się podejrzane wyniki, otrzymało ostateczne potwierdzenie, że są zdrowi i mogą wracać do pracy".

Eksperci są jednak innego zdania. Jak podaje Paweł Walewski w tygodniku „Polityka" , miasto zapłaciło za testy dla przedszkolanek 553 tys. zł. – Testy kasetkowe są zawodne. Dla specjalistów nie jest to zaskakujące. Pytanie, kto oszukał panią prezydent? Kto namówił Urząd Miasta do tego, żeby to zrobić. Te pół miliona złotych można było wydać na coś zupełnie innego – uważa immunolog dr Paweł Grzesiowski.

Z testami z krwi na przeciwciała koronawirusa jest taki problem, że są nadczułe – dają zbyt dużo wyników fałszywie dodatnich. Źle znoszą zmiany temperatury, ale też nie rozróżniają pomiędzy SARS-CoV-2 i jego łagodniejszymi kuzynami, z którymi często mamy do czynienia w postaci zwykłego przeziębienia. Dlatego należy potwierdzić je testami genetycznymi, do dokładności których nauka nie ma wątpliwości.

– Organizm wytwarza przeciwciała w klasie IgM po to, żeby w pierwszej fazie zakażenia wychwycić wirusa. Na pierwszy ogień nie idą najlepsze oddziały, bo ich jeszcze nie ma, tylko niewyspecjalizowani żołnierze, którzy mają tylko strzelać i biec do przodu – tłumaczy dr Grzesiowski – Przeciwciała w klasie IgM są najmłodsze i najmniej wyspecjalizowane. Kleją się do wszystkiego, co wygląda na obce. W teście kleją się do innych białek niż te wirusowe i mamy wtedy wynik fałszywie dodatni.

Jeśli zaś chodzi o to, czy ktoś już przeszedł infekcję i ma przeciwciała, a więc może ponownie pracować z dziećmi, to trzeba by test po pewnym czasie powtórzyć. Bowiem dopiero co najmniej 4 tygodnie od ustąpienia objawów we krwi będzie można wykryć przeciwciała IgG, sygnalizujące przejście infekcji.

– Z przeciwciałami IgG sprawa jest już zupełnie inna, choć część testów kasetkowych w klasie IgG też jest bardzo mało wiarygodna. Dlatego każdy dodatni wynik trzeba potwierdzić testem Elisa, tzw. ilościowym, z krwi żylnej – tłumaczy Paweł Grzesiowski.

Przeczytaj także:

Tymczasem pomysł testów przesiewowych podjęli samorządowcy z innych miast – wykonano je już w Toruniu i w Wałbrzychu. Prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski i prezydenci Poznania, Gdańska, Sopotu i Białegostoku domagali się w imieniu wszystkich samorządów, by rząd zapłacił za testy przesiewowe dla pracowników przedszkoli i żłobków przed ich uruchomieniem.

W Toruniu wynik dodatni lub wątpliwy miało 30 osób, przetestowano już 25 – wszystkie są negatywne. W Wałbrzychu 60 osób i miasto sfinansuje tam również testy PCR, bo miejscowy Sanepid nie chciał ich wykonać.

Na „Naszej Demokracji" pojawił się też apel, by testować wszystkich maturzystów przed egzaminem dojrzałości. Nie spotkał się jednak z dużym zainteresowaniem.

Prywatne laboratoria rozszerzają ofertę

Zrozumiałe w sytuacji pełzającej epidemii poczucie niepewności powoduje, że marzymy o testach, które raz na zawsze wyjaśniłyby sprawę naszej odporności. Coraz więcej pracodawców – i osób prywatnych – chce wiedzieć, czy się jest już „po". Dlatego laboratoria diagnostyczne mogą na tym dobrze zarobić. W Centrum Damiana w Warszawie testy na przeciwciała IgM i IgG z krwi żylnej kosztują 140 zł, w Łodzi w laboratorium Diagnostyka, które wykonało testy łódzkich przedszkolanek – 110 zł.

Można też testy kupić sobie w internecie i wykonać w domu, samemu kłując się w palec. Takie testy „kasetkowe" kosztują 99 zł za jeden, a w zestawie od 79 zł.

Te szybkie testy ze względu na bardzo dużą niepewność wyników odradzają jednak nie tylko eksperci i nie tylko polskie ministerstwo zdrowia, ale też Światowa Organizacja Zdrowia.

Kiedy badania przesiewowe mają sens?

Nawet na przeciwciała w klasie IgG nadal nie ma takich testów, które pozwoliłyby wystawić „paszport immunologiczny" osobom, które przeszły zakażenie, choć naukowcy na całym świecie pracują pełną parą nad tym, żeby stworzyć jak najlepsze i najdokładniejsze. Dobrą jakością swoich chwali się m.in. farmaceutyczny gigant Roche. Brytyjskie władze sanitarne twierdzą, że ich nowy test serologiczny jest na 100 proc. pewny. Wcześniej wydały na te niedokładne aż 16 mln funtów (ok. 18 mln euro), co stawia wydatek łódzkiego samorządu w nieco innym świetle.

Wiele krajów – Niemcy, Czechy, Wielka Brytania, Hiszpania – albo planuje, albo już przeprowadza przesiewowe badania serologiczne, z różnym skutkiem.

29 maja rzecznik Ministerstwa Zdrowia Wojciech Andrusiewicz zapowiedział, że w najbliższych miesiącach również w Polsce zostaną przeprowadzone badania przesiewowe, aby przeanalizować, ile osób przeszło chorobę bezobjawowo. Decyzja o tym ma zapaść w ciągu najbliższych dni.

Testować jak górników na Śląsku

Podobnie różne opinie panują wśród ekspertów, jeśli chodzi o testowanie przesiewowe testami genetycznym RT-PCR. Takie badanie przeprowadzono właśnie na Śląsku, gdzie przebadano 3600 górników i ich rodzin, wykrywając infekcję u 10 proc. z nich. Było to jednak konieczne, bo koronawirus w kopalniach szerzył się bardzo szybko, co mogło skończyć się katastrofalnie dla całego Górnego Śląska – najgęściej zaludnionego regionu w Polsce. I rzeczywiście przyniosły one bardzo wysoki odsetek testów pozytywnych, ok. 10 proc., podczas gdy w skali całego kraju było to poniżej 3 proc.

Tu nikt nie ma wątpliwości, że testy były potrzebne.

Podobna sytuacja miała miejsce w wielkopolskim Kępnie, gdzie doszło do zakażenia w fabryce mebli tapicerowanych „Wersal". Również tam trzeba było szybko „wymazać" – jak mówi się w żargonie medyczno-sanepidowskim – wszystkich pracowników, żeby zapobiec rozprzestrzenianiu się tego ogniska.

Z inną sytuacją mamy do czynienia, jeśli chodzi o testowanie przesiewowe w szpitalach, Zakładach Opiekuńczo-Leczniczych, czy Domach Opieki Społecznej. Część ekspertów, w tym Paweł Grzesiowski, uważa, że nie jest to potrzebne, bo przecież można się zarazić już kilka minut po pobraniu wymazu. Inni, jak epidemiolog z Polskiego Zakładu Higieny Rafał Halik, są zdania, że pomoże to we wczesnym wykryciu infekcji – bo przecież zakażają osoby bez objawów.

Jak na razie ministerstwo zdrowia stoi na stanowisku, że testy personelu medycznego powinny być wykonywane tylko w przypadku symptomów COVID-19 lub kontaktu z osobą zakażoną. Praktycznie daje to możliwość przeprowadzenia badań przesiewowych tylko dla personelu szpitali jednoimiennych i oddziałów zakaźnych.

Paradoksalnie tam zakażeń personelu jest najmniej, bo wszyscy tam dobrze wiedzą, jak chronić się przed SARS-CoV-2 i rzadko łamią sanitarny protokół. Do największej ilości zakażeń dochodzi w „zwykłych" szpitalach.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o „dywanowe" testowanie. – Zdrowy rozsądek mówi, żeby nie testować ludzi na ślepo. Jakim czynnikiem ryzyka jest szkoła czy przedszkole, jeśli były dotychczas zamknięte? Trzeba zadać pytanie, kto, co i z kim robił przed otwarciem szkoły. Róbmy testy osobom, które miały kontakt z chorymi, czy z osobami w kwarantannie, a nie przypadkowo spotkanym na ulicy czy przyjmowanym do szpitala z domu.

To są osoby, zapewne głównie kobiety, z różnych dzielnic miasta i miejscowości podmiejskich, z różnych środowisk. Skoro wszystkie powtórzone testy były ujemne, to nie jest kluczem, że ktoś pracuje w przedszkolu czy w żłobku.

Statystycznie codziennie w Polsce mamy kilka tysięcy aktywnych przypadków, dlatego prawdopodobieństwo trafienia wyniku dodatniego w przypadkowym teście u osoby bez objawów przypomina grę w totka. Dlatego powinniśmy stosować zasadę: ustal kontakty, testuj kontakty, chroń otoczenie osób zakażonych przez izolację i kwarantannę – tłumaczy dr. Grzesiowski.

;

Udostępnij:

Miłada Jędrysik

Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też m.in. w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Culture.pl. Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój".

Komentarze