0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Slawomir Kaminski / Agencja GazetaSlawomir Kaminski / ...

Gdyby, po istotnie haniebnej wypowiedzi szefa izraelskiego MSZ Izraela Katza, Polsce udało się skutecznie udaremnić szczyt V4 w Jerozolimie, kolejny kryzys między oboma krajami udało by się zapewne zażegnać. Izrael zostałby słusznie ukarany, polska znieważona niewinność pomszczona, a przy okazji Warszawa udowodniłaby swą dyplomatyczną skuteczność. Tak się jednak nie stało.

Szczyt V4 odbył się, choć bez Polski i bez nazwy

Polsce udało się jedynie zablokować użycie nazwy „szczyt V4” na określenie serii niemal równoległych rozmów dwustronnych w Jerozolimie premiera Benjamina Netanjahu z jego odpowiednikami z Czech, Słowacji i Węgier.

Podpisano liczne umowy, zapowiedziano otwarcie w Jerozolimie węgierskiego biura handlowego i słowackiego biura informacyjnego („Czeski Dom” w izraelskiej stolicy już działa).

To nie Izrael wyszedł na ukaranego, lecz Polska na izolowaną,

choć Warszawie dano szansę dołączenia do peletonu: szczyt i tak się odbędzie, tyle że w drugiej połowie roku. Okazało się, że dla partnerów z V4 stosunki z Jerozolimą są jednak ważniejsze od stosunków z Warszawą. Zamiast odwetu wyszło fiasko.

Przecież wiadomo było, że nie przeproszą

To zaś, rzecz jasna, znaczy, że kryzys będzie trwał, a nawet – jako że i w Izraelu, i w Polsce będą w tym roku wybory – nasilał się. W żadnym kraju nikomu jeszcze nie zaszkodziło postawienie się temu drugiemu, za to choćby wrażenie, że jest odwrotnie – i owszem. Dlatego też

żądanie Warszawy, by Izrael przeprosił za słowa Katza, ma w roku wyborczym równe szanse, jak oczekiwanie, że Warszawa sama przeprosi, powiedzmy, za obrażanie Niemiec,

i nawet amerykańskie poparcie – wyrażone, zauważmy, na dość niskim szczeblu ambasador USA w Warszawie – niewiele tu zmieni.

Zdumiewa, że nie wzięto tego pod uwagę przy formułowaniu tego żądania: nie wystarczy przecież mieć rację, trzeba jeszcze być skutecznym. Nie chcę nawet brać pod uwagę możliwości, że żądanie to wysunięto właśnie dlatego, że jest politycznie nie do spełnienia, i może być powodem do trwałego zaognienia stosunków, ku satysfakcji dryfującej dalej, ku skrajnej prawicy, części PiS-owskiego elektoratu.

Zresztą z tajemniczych powodów w stosunkach dyplomatycznych powiedzenie „przepraszam” jest, nawet w roku niewyborczym i nawet między sojusznikami, czymś niezwykle trudnym: prezydent Barack Obama na przykład, jedynie wycofał się ze swych słów o „polskich obozach”, ale nie przeprosił.

Zaś od premiera Mateusza Morawieckiego nikt nie zażądał przeprosin za stwierdzenie, że „byli sprawcy polscy, tak, jak byli sprawcy żydowscy czy niemieccy”, zrównujące we wspólnej odpowiedzialności szmalcowników, policję gettową i III Rzeszę. Stwierdzenie równie obraźliwe dla Polaków, jak i dla Żydów.

Skoro zaś w stosunkach polsko-izraelskich zachmurzyło się na dłużej, warto rozpoznać i zanalizować elementy, które nieuchronnie będą się w tej burzy pojawiały – i będą nadużywane po obu stronach sporu.

Katz cytował Szamira, któremu Polacy zabili ojca

Pretekstem do obecnego kryzysu były słowa Katza, a ściślej zawarty w nich cytat z wypowiedzi izraelskiego premiera (1983-1992) Icchaka Szamira, sprzed 30 lat, jakoby „Polacy wysysali antysemityzm z mlekiem matki”.

Zdanie to jest w sposób oczywisty obraźliwe i rasistowskie,

tak jak każde inne zdanie, które przypisuje jakąkolwiek cechę jakiemuś całemu narodowi; jest równie fałszywe jak, powiedzmy „Żydzi nienawidzą gojów”.

Zauważmy, dla porządku, że równie nieprawdziwe są zdania „Żydzi są mądrzy”, czy „Polacy są bohaterscy”, ale o nie na ogół nikt się nie obraża.

Premier Szamir tak mówił, bo podczas wojny Polacy zabili pod Różanami (dziś na Białorusi) jego ojca; to go tłumaczy lecz nie usprawiedliwia; miałem zresztą okazję pokłócić się z nim o to (po polsku!).

Szamir wycofał się zresztą później z tych słów, a ich użycie dziś, i to przez szefa MSZ, jest niewybaczalne. Tym niemniej stawianie Katza za to w jednym szeregu z autorami „Protokołów Mędrców Syjonu”, jak mówił przedstawiciel polskiego rządu, jest oczywiście demagogicznym nadużyciem.

Katz (skądinąd minister transportu, mianowany kilka dni wcześniej p.o. szefa MSZ przez Netanjahu po tym, jak Sąd Najwyższy orzekł, że nie może w nieskończoność równolegle z funkcją premiera piastować tej funkcji, jak również ministra obrony) wypowiedział się na znak poparcia dla Netanjahu, który oznajmił 14 lutego 2019 w Warszawie, że „Polacy kolaborowali z nazistami”. Zdaniem Katza, premier słusznie powiedział – tyle tylko że sam premier zaprzeczył, aby dokładnie tak powiedział, a następnie odsyłał do rzecznika prasowego.

Poszło o to, że podirytowany Netanjahu, odpowiadając na pytanie dziennikarza „Haarec” o nowelizację polskiej ustawy o IPN, wygłosił zdanie o kolaboracji na dowód, że można to w Polsce powiedzieć, i że nie zna „nikogo, kto by za to stanął przed sądem” [poprawiona przez władze pod presją całego świata ustawa o IPN nadal dopuszcza składanie cywilnych pozwów przeciwko osobom oskarżającym polski naród o udział w zbrodniach wojennych - red.]

Dla izraelskiej opinii publicznej największym skandalem nowelizacji było to, że dałoby się interpretować jej osławiony art. 55a, jako nakładający sankcje karne na świadków Zagłady, którzy by mówili o popełnionych przez Polaków zbrodniach na Żydach, których doświadczyli.

To zaś pokazuje, że obecny kryzys ma dłuższą genezę, i tyczy się fundamentalnych kwestii historii II wojny.

Co naprawdę powiedział Netanjahu

Społeczeństwo polskie w znacznej swej części jest przeświadczone, że Polacy cierpieli wówczas na równi z Żydami (3 miliony polskich ofiar żydowskich i 3 miliony nieżydowskich), i heroicznie stawiali opór Niemcom, pomagając Żydom, kiedy było to możliwe.

Eksponowanie żydowskiego cierpienia Polacy postrzegają jako odbieranie polskiemu cierpieniu należnego uznania, zaś zwracanie uwagi na polskie zbrodnie na Żydach miałoby jakoby na celu odbarczenie Niemiec z odpowiedzialności za Zagładę, i zniesławianie Polaków, których reprezentują przecież Sprawiedliwi, nie szmalcownicy.

W tle zaś czają się żydowskie dążenia do restytucji mienia, czy wręcz płacenia przez Polskę „odszkodowań za Zagładę”.

Roztropny polityk o tym wszystkim wie i stara się mówić o tych kwestiach w sposób wyważony i precyzyjny – roztropny właśnie. Ale ustawa o IPN i debata, jaką wywołała, tę zasadę roztropności dramatycznie naruszyła, forsując jedną tylko, zarysowaną powyżej, wizję historii, i nadając jej sankcję karną. Dla Izraela usunięcie tych sankcji było kwestią kluczową, właśnie ze względu na rzekomo zagrożone bezpieczeństwo świadków Zagłady, i Netanjahu powiedział to, co powiedział, żeby pokazać, że zagrożenia takiego nie ma.

Mówił po hebrajsku, w którym nie ma, jak i w polskim, rodzajników, więc użyte przezeń słowo „Polanim” (Polacy), mogło oznaczać tak cały naród polski, jak i jakichś Polaków – ale „Jerusalem Post” przełożyło to jako „the Poles”, a więc „naród polski” – i zrobiła się burza. Burza by się pewnie uśmierzyła, gdyby nie słowa Katza, który być może chciał się podlizać szefowi, a na pewno nacjonalistycznym wyborcom.

W całej tej zawierusze zniknęło to, że Netanjahu chciał pokazać, że w Polsce nie jest tak źle, jak się obawiano – nie pakują Żydów do więzienia za mówienie prawdy o II wojnie światowej – a to dzięki wynegocjowanemu przezeń porozumieniu z Morawieckim. Reguła Primakowa – „chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zawsze” – po raz kolejny zatriumfowała.

Deklaracją Netanjahu załatwił sobie dwie sprawy: bezpieczeństwo świadków, ważne z przyczyn wewnętrznych (choć nigdy zapewne niezagrożone; nie sądzę, aby autorzy nowelizacji mieli takie intencje, ani, że przyszło im to nawet do głowy), oraz bezpieczeństwo szczytu V4, ważne ze względów międzynarodowych.

Szczyt V4, czyli pierwsza międzynarodowa konferencja w Jerozolimie

Spotkanie to, zaplanowane podczas wizyty Netanjahu na szczycie V4 w Budapeszcie latem 2017 roku, byłoby pierwszą międzypaństwową konferencją odbywającą się w Jerozolimie, i stanowiłoby ogromny sukces Izraela oraz osobiście Netanjahu.

Ale z niezmienioną ustawą o IPN Polska nie miałaby czego w Jerozolimie szukać, więc – chcąc osiągnąć sukces – Netanjahu musiał doprowadzić do zmiany ustawy. Morawiecki w zamian wymusił na nim deklarację z czerwca 2018 (czytaj o niej - tutaj), która podtrzymywała fundamentalny element polskiego rządowego punktu widzenia na losy Żydów w okupowanej Polsce: że to ratowanie, a nie zdrada, było dominującą polską postawą. Tymczasem z badań historycznych jednoznacznie wynika, że było odwrotnie.

Netanjahu podpisał czerwcową deklarację z pełną świadomością, że firmuje nieprawdę – lecz szczyt V4 był ważniejszy.

Odrzucił krytykę historyków, stłumił debatę w Knesecie, a zwłaszcza nie podał deklaracji pod żadne głosowanie; podobnie zresztą zrobił Morawiecki. Pozostała wyrazem prywatnych poglądów obu panów, a zarazem triumfem dyplomatycznym polskiego rządu – choć, przez propagowanie nieprawdy, dokumentem szkodliwym dla Polski. I wreszcie, jak miało się okazać, sukces Netanjahu pozostał nie do końca skonsumowany: szczyt w pełnej formie się nie odbył.

Netanjahu zjadł żabę za frajer. I w Warszawie został potępiony nie za to, co trzeba. Polacy – w sensie: „liczna grupa członków narodu polskiego”, lecz przecież nie cały naród – istotnie uczestniczyli w niektórych niemieckich zbrodniach na Żydach, ale nie „kolaborowali”, jak powiedział izraelski premier.

Jak Netanjahu fałszuje historię

To zresztą nie pierwszy przykład bezceremonialnego traktowania historii przez izraelskiego premiera. W 2015 roku oświadczył, że to mufti Jerozolimy Hadż Amin al-Husseini podsunął Hitlerowi ideę Zagłady. Mufti, owszem, był proniemiecki i rozmawiał z Hitlerem, ale – jak przypomniała Netanjahu kanclerz Merkel – Zagłada była jednak niemieckim pomysłem. Te jej słowa warto przypomnieć tym, którzy twierdzą, że Niemcy jakoby chcą zrzucić na innych odpowiedzialność za tę zbrodnię.

Przez „kolaborację” zaś należy rozumieć zinstytucjonalizowaną współpracę na poziomie państwowym, jak n.p. we Francji, czy choćby reprezentatywnych ruchów społecznych, jak na Litwie. W okupowanej Polsce niczego takiego nie było; nie było też, powtórzmy dla porządku, „polskich obozów”.

Niemieckie obozy były zakładane w Polsce, bo tam było najwięcej Żydów do zabicia; Polacy nie mieli udziału w ich powstawaniu i funkcjonowaniu. Dodajmy, że gdyby Hitler chciał mieć polskich kolaborantów, to by ich pewnie miał (była grupa lizbońska, był premier Leon Kozłowski); od tej hańby ochroniło nas szaleństwo przywódcy III Rzeszy.

Ale oskarżenia o kolaborację czy o obozy niewątpliwie będą się po stronie izraelskiej pojawiać w miarę zaogniania się kryzysu; należy je kategorycznie odrzucać, bez względu na to, że grozi to moralnym uwiarygodnieniem stanowiska polskiego rządu, który również będzie, rzecz jasna, je potępiać – a zarazem propagować także, choć inaczej, zafałszowaną historię II wojny.

Przeczytaj także:

Morawiecki o odszkodowaniach dla Żydów - bije własny rekord fałszu

Wśród tych oficjalnych wyrazów oburzenia znajdzie się niewątpliwie miejsce na oskarżanie Żydów o niskie, bo finansowe pobudki ich krytyki polskich postaw. Przedsmak mieliśmy, gdy Morawiecki z oburzeniem odrzucił słowa sekretarza stanu Mike’a Pompeo na warszawskiej konferencji bliskowschodniej, w których amerykański dyplomata wezwał Polskę do przeprowadzenia restytucji mienia ofiar Zagłady.

Do przeprowadzenia takiej restytucji Polska, wraz z 46 innymi państwami, zobowiązała się w 2009 roku w Deklaracji Terezińskiej, politycznie – choć nie prawnie – obowiązującej. Jest też jedynym państwem UE, i – obok Bośni – jednym z dwóch na kontynencie europejskim, które nie przyjęło stosownego ustawodawstwa.

Przykład Bośni wyjaśnia, w czym rzecz. Tam uregulowanie statusu mienia ofiar Zagłady musi zaczekać, aż unormowany zostanie stan prawny ofiar ostatniej wojny, w której połowa ludności kraju uciekła lub została wypędzona, i często nadal boi się powrócić. W Polsce na przeszkodzie stoi skala trudności związanych z rozmiarami zbrodni i powojennymi zmianami granic. Owszem, antysemityzm jest jednym z czynników, które blokują restytucję – ale większość roszczeń tyczyła by się własności nieżydowskiej. Mimo to, nie ma politycznego konsensu, że własność ta winna ulec zwrotowi lub kompensacji; o to rozbijały się wysiłki kolejnych sejmów.

Tyle tylko, że w świetle prawa międzynarodowego te polskie wewnętrzne trudności są bez znaczenia.

A gdy premier Morawiecki odpowiada sekretarzowi Pompeo, że sprawę roszczeń amerykańskich obywateli załatwiło porozumienie międzypaństwowe z 1960 roku, to bije własny rekord fałszu, jakim była deklaracja o przyjęciu przez Polskę miliona ukraińskich uchodźców.

Porozumienie to tyczyło się bowiem mienia, które w momencie jego zawłaszczenia należało do obywateli USA. Tymczasem potomkowie polskich Żydów po wojnie nabyli różne obywatelstwa, w tym także amerykańskie, lub pozostali przy polskim – i ich mienia porozumienie to się nie tyczy. To o nich mowa m.in. w Deklaracji Terezińskiej i o nich upomniał się Pompeo. Niemożliwe, żeby tego premierowi nie wyjaśniono. Sekretarz stanu musiał uznać, że Warszawa usiłuje go wprowadzić w maliny. To zła podstawa do zabiegów o poparcie w sporze z Izraelem, o marzeniach o Fort Trump nie wspominając.

Warszawa jest na solidniejszym gruncie, gdy stwierdza, że uregulowania wymaga sprawa całego mienia zawłaszczonego, nie tylko mienia żydowskiego. Ma oczywiście rację, i kryteria muszą być jednakie – ale nie może to być powodem do niepodjęcia stosownych działań.

Podobnie jest z kwestią mienia bezspadkowego. Polska nie jest prawnie zobowiązana do tego, by bezspadkowe mienie żydowskie traktować w sposób szczególny – ale w Deklaracji Terezińskiej 47 państw uznało, że „w niektórych przypadkach mienie bezspadkowe może posłużyć jako podstawa zaspokojenia materialnych potrzeb ocalałych z Zagłady”. Istnieje więc podstawa, by o tym rozmawiać – choć oczywiście nie, by żądać czegokolwiek.

Dla porządku dodajmy, że osławiona Uchwała 447 Kongresu tyczy się jedynie obowiązku raportowania przez rząd USA postępów w restytucji mienia ofiar Zagłady, zaś rzekome żydowskie żądania wobec Polski odszkodowań w wysokości jakoby 350 mld dolarów (czy choćby 5 centów) nie istnieją. Nie ma nikogo, kto mógłby je zgłosić, czy ustalić ich wysokość, zaś jedynym możliwym adresatem mogły by być Niemcy, które w rozmaitych formach odszkodowania wypłaciły i wypłacają. Bzdurne zarzuty o wymuszaniu nienależnych roszczeń będą się jednak z całą pewnością po polskiej stronie pojawiały, tak jak po izraelskiej oskarżenia o obozy.

Słaba Polska może zrujnować dorobek trzech dekad porozumienia polsko-żydowskiego

Polska o mocnej pozycji międzynarodowej mogłaby o tym wszystkim rozmawiać bez obaw. Polska skłócona z Unią, uzależniona od USA (konferencja bliskowschodnia służyła wyłącznie celom politycznym administracji Trumpa), a zarazem próbująca, jak Pompeo, oszukać sojusznika, i nie mogąca nawet liczyć na sojuszników z V4, takiego komfortu nie ma. To prawda, że generalnie Jerozolimie zależy bardziej na Warszawie, niż odwrotnie: jako piąte, po Brexicie, co do rangi państwo unijne, Polska mogłaby sporo załatwić dla Izraela, gdyby chciała.

Nie jest jednak jasne, czy rząd PiS tak bardzo tego chce: inaczej niż Węgry i Czechy, Polska ani nie odrzuciła unijnego zalecenia o specjalnym znakowaniu izraelskich produktów z terytoriów okupowanych, ani też nie blokowała aktywnie unijnego potępienia przeniesienia ambasady USA do Jerozolimy. Inaczej zaś niż nawet Słowacja, nie zamierza otworzyć w izraelskiej stolicy swego biura.

Netanjahu może uznać, że dywersję w Brukseli może uprawiać i bez Warszawy, a cena za utrzymanie jej generalnej życzliwości jest zbyt wysoka – tym bardziej, że szczyt, wprawdzie nie V4, ale izraelsko-czesko-słowacko-węgierski, jednak się już odbył. Zwłaszcza jeśli antysemickie emocje wybuchną w Polsce ponownie z taką siłą, jak rok temu.

A wówczas grozić może nie podważenie, ale po prostu zrujnowanie dorobku politycznego, historycznego, ale przede wszystkim moralnego ostatnich trzech dekad w stosunkach polsko-izraelskich i polsko-żydowskich. To zaś, że Warszawa będzie mogła – jeśli się odważy – powiedzieć Jerozolimie, żeby sobie o kolaboracji porozmawiała raczej z Budapesztem i Bratysławą będzie w takiej sytuacji doprawdy niewielką satysfakcją.

;
Na zdjęciu Dawid Warszawski
Dawid Warszawski

Dawid Warszawski (Konstanty Gebert) - ekspert i publicysta, założyciel i pierwszy dyrektor warszawskiego biura think tanku ECFR (European Council on Foreign Relations). W latach 70. współpracownik KOR, w latach 80. publicysta (ps. Dawid Warszawski) podziemnej „Solidarności”, sprawozdawca rozmów Okrągłego Stołu (książka „Mebel”). Wspierał Tadeusza Mazowieckiego jako specjalnego wysłannika ONZ do Bośni (1992-1993; książka „Obrona poczty sarajewskiej”). Jeden z głównych animatorów odrodzenia życia żydowskiego w Polsce (założyciel pisma „Midrasz”, 1997). Specjalizuje się w tematyce bliskowschodniej, opisuje naruszanie praw człowieka w wielu miejscach świata. Dla OKO.press napisał kilkadziesiąt przenikliwych analiz o Turcji, Izraelu, polityce USA. Demaskował też politykę zagraniczną prezydenta Dudy, czy premiera Morawieckiego.

Komentarze