0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Paul Marotta/Getty Images for Sundance/AFP (Photo by Paul Marotta / GETTY IMAgencja GazetaES NORTH AMERICA / Getty Images via AFP)Paul Marotta/Getty I...

Nawet gdyby nie śmierć Philipa Zimbardo, październik byłby dobrym miesiącem na powstanie tego tekstu. To właśnie na początku roku akademickiego studenci i studentki w całej Polsce poznają jego prace jako pierwsze (a czasem także jedne z ostatnich) odkryć nauk społecznych. Warto pójść krok dalej i zastanowić się, co z tym Zimbardo tak naprawdę dziś zrobić.

Nie przedstawimy w tym tekście uniwersalnej recepcji — taka przecież nie istnieje. Nawet wśród dwóch osób piszących ten tekst zdania na temat Zimbardo są rozbieżne. Zależy nam na tym, żeby skłonić do zastanowienia się nad jego pracami.

Chłopak z Bronxu

Żeby zrozumieć, jak to się stało, że Zimbardo stał się tak znany, zacząć trzeba od jego dzieciństwa.

Dorastał na Bronxie, w ubogiej rodzinie z włoskimi korzeniami. Urodził się w 1933 roku, zaledwie kilka miesięcy przed zniesieniem prohibicji, a więc w okresie, gdy Włosi byli stygmatyzowani i oskarżani o sprowadzanie alkoholu i rozpijanie amerykańskiego społeczeństwa. To te doświadczenia – a także choroba, którą przeszedł w dzieciństwie – skłoniły naukowca do próby zrozumienia człowieka, w tym źródeł przemocy. Inny kontekst był oczywisty: kończył studia, zresztą jako pierwszy w rodzinie, w latach pięćdziesiątych, gdy jednym z głównych zadań nauki wydawało się zrozumienie koszmarów poprzedniej dekady.

Od początku swojej kariery był showmanem, jego wykłady przyciągały tłumy studentów i studentek.

Wbrew pozorom, to nie bez znaczenia, bo właśnie potrzeba bycia podziwianym jest jednym z głównych zarzutów wobec niego. W 1971 roku życiu naukowym Zimbardo nastąpił przełom – otrzymał grant z Biura Badań Marynarki Wojennej USA, dzięki któremu mógł zbadać, jak wpływ zachowań, które na ogół budzą odrazę (np. przemocy) ma sytuacja, a także role, zasady czy symbole grupowe. Zimbardo od kilku lat prowadził badania nad deindywiduacją. Skłoniły one go do przerażającego wniosku, że każdego człowieka można nakłonić do zachowań antyspołecznych.

Eksperyment stanfordzki

Żeby udowodnić tę hipotezę, Philip Zimbardo przeprowadził eksperyment, który stał się znany jako stanfordzki eksperyment więzienny. Wspólnie z grupą współpracownic i współpracowników zrekrutował – przez ogłoszenie w gazecie – grupę mężczyzn. Następnie ocenił ich stabilność psychiczną i losowo przydzielił do dwóch grup. Jedni odgrywali rolę więźniów, a drudzy strażników. Dalszy ciąg jest powszechnie znany.

Mający w założeniu trwać dwa tygodnie eksperyment, został przerwany szóstego dnia, gdy Christina Maslach (późniejsza żona Zimbardo) przekonała go, że przemoc grupy strażników nad więźniami wymyka się spod kontroli.

Niemal natychmiast eksperyment stał się słynny. Obraz grupy osób zamkniętych w piwnicy Uniwersytetu Stanforda, który stali się wobec siebie agresywni wyłącznie dlatego, że została im przypisana określona rola, stał się tak sugestywny, że badaniem zainteresowały się media na całym świecie.

Jednak siła tego, co pokazał Philip Zimbardo, nie wynikała wyłącznie z dramatycznej inscenizacji. Zaledwie dwie dekady wcześniej Theodor Adorno opisał osobowość autorytarną – próbując przekonać, że każda jednostka ma wpisany w siebie mechanizm, który odpowiada za posiadanie określonych przekonań politycznych. Niemiecki filozof tak naprawdę powtarzał to, co od wieków głosiły religię – ludzie są źli albo dobrzy, grzeszą lub czynią dobro, wszystko jest w ich rękach (bądź głowach). W ten sposób tak naprawdę zamiatał pod dywan odpowiedzialność za zło. Wskazywał, że za okrucieństwo odpowiada wyłącznie grupa, która naznaczona jest określonymi cechami, a reszta społeczeństwa nie ma z tym nic wspólnego i może uspokajać swoje sumienie.

Zimbardo wywrócił takie myślenie do góry nogami.

Przeczytaj także:

Nie ciekawostka, a przewrót kopernikański

W swoim eksperymencie Zimbardo zobrazował, że o naszych działaniach w znacznej mierze decyduje przypadek. Mężczyźni nie trafili przecież do grupy strażników dlatego, że posiadali określony typ osobowości, tylko zostali wylosowani.

To pokazało, że zachowanie człowieka nie jest związane z moralnością czy osobowością, ale decydujące znaczenie mogą mieć czynniki zewnętrzne.

Stanęło to w poprzek dotychczasowego myślenia o znaczeniu człowieka jako podmiotu, który w pełni o sobie decyduje.

Przebieg eksperymentu unaocznił, jak istotne jest to, jakie role odgrywamy. Podzieleni na grupy mężczyźni niemal natychmiast przestali siebie postrzegać jakieś jednostki, a zaczęli patrzeć na siebie przez pryzmat bycia strażnikiem bądź więźniem. Pierwsi uzasadniali swoją brutalność poprzez odwołanie się do zasad i utrzymania systemu, natomiast drudzy przyjęli swoją podporządkowaną pozycję, utracili poczucie samostanowienia, a nawet pragnienie buntu.

Badanie pokazało, jak ważne jest to, kto posiada władzę – ci, którzy na czas eksperymentu stali się strażnikami, z łatwością odczłowieczali drugą grupę tylko dlatego, że zostały im nadane pewne przywileje.

Przez lata wydawało się, że przemoc władzy wynika z następstw innych podziałów społecznych – wystarczy przypomnieć, jak często władcy karali w imieniu bogów. Od początku poprzedniego stulecia status władzy zaczął skłaniać do refleksji, ale dopiero po eksperymencie stanfordzkim tak głośno wybrzmiało to, że władza sama w sobie może być systemem, który oparty jest na przemocy. Nie przez przypadek Michel Foucault kilka lat później wydał słynne „Nadzorować i karać”.

Pytania o sprawczość jednostki

To, co zrobił Phil Zimbardo wraz z grupą współpracowników i współpracownic, to nie była jakaś ciekawostka, a raczej przewrót kopernikański. Przewrót, którego znaczenie do dzisiaj trudno nam zrozumieć.

Wywodzące się z religii postrzeganie świata przez pryzmat sprawczości jednostki towarzyszy nam od wieków i jest do dzisiaj widoczne w wielu obszarach życia – począwszy od szkolnictwa, przez codzienne postrzeganie moralności, skończywszy na sądownictwie. Psychologia społeczna kwestionuje ten obraz i skłania do postawienia pytań. Jak mamy wystawiać oceny uczniom i uczennicom, skoro tak wiele nie zależy od nich? Jak oceniać jednostki, skoro ich czyny są determinowane przez sytuację?

Jak wymierzać sprawiedliwość, skoro skazanym w określonej sytuacji mógłby być każdy z nas?

Wiele systemów zmienia się pod wypływem tych odkryć – w niektórych krajach edukacja skłania się ku projektom grupowym i odstępuje od indywidualnych ocen, a system sądowniczy w mniejszym stopniu opiera się na karze, a bardziej na resocjalizacji. To także ważny kontekst polityczny, pokazujący, że istotniejsze jest myślenie o strukturach, a nie jednostkach. Niemniej tak naprawdę wciąż nie zrozumieliśmy, jak wielką wagę mają odkrycia psychologii społecznej, których twarzą stał się Philip Zimbardo wraz ze swoim eksperymentem.

Co można zarzucić Zimbardo

W ten sposób dochodzimy do tego, co możemy zarzucić niedawno zmarłemu naukowcowi. Przede wszystkim, gdy rozmawiamy o Zimbardo, tak naprawdę mamy na myśli wiele odkryć nauk społecznych, który został dokonany w drugiej połowie poprzedniego wieku. Do historii przeszły eksperymenty Solomona Ascha czy Stanleya Milgrama, ale sięgnąć przecież można byłoby jeszcze wcześniej, wiele wpływowi środowiska poświęcił w swoich pracach chociażby Kurt Lewin.

Eksperyment stanfordzki jest także krytykowany metodologicznie. Choć Zimbardo losowo przydzielał role strażników i więźniów, proces rekrutacji, nie był odpowiednio zrandomizowany.

Uczestnicy zgłaszali się do udziału w badaniu w odpowiedzi na ogłoszenie o „eksperymencie więziennym”, co mogło przyciągnąć osoby bardziej zainteresowane tematyką przestępczości, przemocy, władzy i karania.

Zimbardo nie wprowadził jednak do metodologii badania grupy kontrolnej, która pomogłaby zweryfikować, czy za agresję strażników odpowiadał nie tyle kontekst ról, w których zostali obsadzeni, ile cechy indywidualne zrekrutowanych do badania uczestników lub aktywny wpływ samego badacza na przebieg eksperymentu.

W badaniu przeprowadzonym przez Thomasa Carnahana i Sama McFarlanda (2007) wykazano, że mężczyźni wyrażający swoje zainteresowanie wzięciem udziału w eksperymencie o tematyce więziennej wykazywali istotnie wyższy poziom cech narcystycznych, makiawelicznych, a także silniejsze tendencje do dominacji i zachowań agresywnych w porównaniu z uczestnikami grupy kontrolnej, którzy odpowiedzieli na ogłoszenie o jednakowej treści, z pominięciem wyłącznie wzmianki o osadzeniu badania w kontekście zakładu karnego. W związku z tym istnieje ryzyko, że w grupie badanej przez Zimbardo mogły znaleźć się osoby o specyficznych predyspozycjach osobowościowych, charakteryzujących się silniejszą tendencją do poszukiwania intensywnej stymulacji i skłonnością do agresji, które mogły zniekształcić wyniki i ograniczyć możliwość generalizacji wniosków na szerszą populację.

Nadzorca więzienia

Choć żaden z uczestników eksperymentu nie był studentem Uniwersytetu Stanforda, to – ze względu na presję autorytetu i strukturę hierarchii akademickiej – ochotnicy biorący udział w badaniu, będący w większości studentami okolicznych uczelni, mogli ulec wrażeniu, że środowisko naukowe jest na tyle hermetyczne, że stawianie jawnego oporu badaczom lub przedwczesna rezygnacja z dalszego udziału w eksperymencie może zostać odczytana jako niesubordynacja i zaważyć na ich dalszej karierze akademickiej, lub prowadzić do innych negatywnych konsekwencji, nawet jeśli nie miałyby one formalnych podstaw.

W przypadku eksperymentu stanfordzkiego Zimbardo pełnił nie tylko rolę badacza, ale również nadzorcy więzienia, co dodatkowo intensyfikowało jego bezpośredni wpływ na uczestników.

W toku badania Zimbardo stał się demiurgiem – głęboko zaangażowanym reżyserem świata stworzonego na potrzeby eksperymentu, który nie tylko bada ludzką psychikę, ale także aktywnie ją modeluje poprzez kreowanie zasad i nadawanie biorącym w nim udział osobom ich ról. Pozostaje przy tym zarazem częścią stworzonej przez siebie rzeczywistości i stopniowo zaciera granicę pomiędzy pozycją badacza a rolą tytułowego Lucyfera, podszeptującego uczestnikom fragmenty rozpisanego uprzednio w hipotezach badawczych scenariusza.

„Każdy klinicysta wiedziałby, że udawałem”

W licznych relacjach uczestników, po zakończeniu eksperymentu, pojawiały się głosy, że traktowali oni swoje zadania jako grę, w której mieli zachowywać się zgodnie z rolą, jaką im przypisano.

Jeden z uczestników, który pełnił funkcję strażnika – Dave Eshelman – przyznał, że działał zgodnie ze stereotypowym obrazem więziennych strażników, opierając się na zachowaniach postaci, które kojarzył z filmów fabularnych.

Eshelman twierdził, że celowo eskalował napięcie i – naruszając momentami własne wartości moralne – stosował coraz bardziej agresywne metody, aby sprawdzić, jak daleko może się posunąć, a także jak zareagują na to inni uczestnicy eksperymentu – zarówno więźniowie oraz strażnicy, jak i sami badacze.

Jego przykład dowodzi, że część osób biorących udział w badaniu mogła świadomie nadawać swoim rolom cechy zaczerpnięte z kultury popularnej, co sugeruje, że ich zachowania mogły wynikać nie tyle z warunków eksperymentu, co z wyuczonych i zakorzenionych w społecznej świadomości wyobrażeń o tych rolach.

Inny z uczestników, Douglas Korpi, który w eksperymencie więziennym został obsadzony w roli więźnia, wyjawił po latach w rozmowie z Benem Blumem (The Lifespan of a Lie), że jego zachowanie – interpretowane początkowo jako autentyczne załamanie psychiczne – zostało przez niego w rzeczywistości zainscenizowane ze względu na chęć doprowadzenia do konieczności wcześniejszego zakończenia badania przez Zimbardo i jego współpracowników. Swoje dramatyczne reakcje opisał jako wynik frustracji i chęci przerwania udziału w eksperymencie, a nie faktycznego załamania emocjonalnego. („Każdy klinicysta wiedziałby, że udawałem”).

Korpi wyznał ponadto, że choć jego zachowanie było wyolbrzymione, to jego źródłem był realny lęk – nie został on jednak wywołany zachowaniem strażników, ale brakiem wprowadzenia przez badaczy transparentnych reguł związanych z udziałem w eksperymencie oraz informacji o warunkach, w jakich przebywać będą jako „osadzeni”.

Zimbardo twierdził jednocześnie, że każdy z uczestników eksperymentu mógł w dowolnym momencie zrezygnować z dalszego udziału, jednak żaden z nich wprost nie wyraził takiej woli. W ocenie badacza, słowa wypowiadane przez więźniów, takie jak „Chcę wyjść” („I want out”), „Potrzebuję lekarza” („I want a doctor”) wskazywały raczej na próby wpłynięcia na strażników, poprzez wzbudzenie ich empatii, nie zaś na realną chęć przerwania udziału w badaniu. Badacz starał się przez lata bronić tego stanowiska, utrzymując, że żaden z uczestników nie wypowiedział słów „Rezygnuję z udziału w eksperymencie” („I quit the experiment”). Reguła ta nie została jednak ujęta w formularzu zgody przekazywanym uczestnikom przed rozpoczęciem badania.

Mistrz gry

Po zapoznaniu się z powyższymi narracjami można odnieść wrażenie, że Zimbardo obsadził się w roli łudząco przypominającej funkcję „mistrza gry” RPG, rozdysponowującego uczestnikom eksperymentu podprogowe wytyczne, niezbędne do odegrania przez nich ról pożądanych do potwierdzenia tez zawartych w jego projekcie badawczym.

Zajął kluczową pozycję w kreowaniu własnej legendy – obsadzając się w roli „naczelnika” więzienia, zajmował się jednocześnie medialnym nagłaśnianiem wyników i wniosków z badania, i promowaniem własnego nazwiska jako badacza-celebryty.

Przez wiele lat unikał też bezpośredniego odnoszenia się do zarzutów o błędy metodologiczne przeprowadzonego eksperymentu, co dodatkowo nakręcało spiralę zainteresowania zarówno ze strony jego entuzjastów, jak i krytyków. Sprawiało też, że eksperyment nie schodził z afisza najważniejszych konferencji o zjawiskach społecznych oraz stopniowo stawał się przedmiotem coraz liczniejszych publikacji i dyskusji naukowych. Dotyczyły one zarówno wątpliwych etycznie metod wykorzystywanych w badaniu, jak i postaci samego badacza.

Darwin, Marks, Zimbardo

W ten sposób dochodzimy do pytania: co wobec tego począć z Philipem Zimbardo w roku jego śmierci? Współcześnie świat skłania do stawiania radykalnych tez, cancelowania bądź stawiania na piedestał. Problem w tym, że w rzeczywistości sprawa rzadko jest tak prosta. O Zimbardo warto pamiętać, próbować zrozumieć i czytać, a jednocześnie krytykować, bo wielu aspektach na tę krytykę zasługuję.

Z pewnością Philip Zimbardo był wybitnym naukowcem.

Być może należałoby go w naukach społecznych postawić gdzieś obok Karola Marksa, a w innych dyscyplinach tam, gdzie znajdują się Karol Darwin czy Albert Einstein.

Wcale nie dlatego, że wszystkim trudno cokolwiek zarzucić. Wręcz przeciwnie – prace Marksa cierpią przecież na szereg niedostatków metodologicznych. O Darwinie czy Einsteinie trudniej nam się wypowiadać, ale pewnie współcześni naukowcy i naukowczynie mieliby ich za co krytykować. Także nie dlatego, że byli tak wybitni, że na własną rękę dokonali przełomowych odkryć. Dzisiaj wiemy, że nauka jest procesem, który trudno sprowadzić do jednostki. Przed Darwinem o ewolucji pisał Jean-Baptiste de Lamarck, a podwaliny pod teorię względności stworzył między innymi Hendrik Lorentz.

Porównanie do tak wybitnych naukowców jest trochę prowokacyjne, ale dobrze pokazuje pewien mechanizm – podobnie jak Zimbardo, tak pozostali też byli celebrytami na miarę swoich czasów i stali się symbolami badań, które zmieniły świat.

Wpływ sytuacji na działania człowieka z pewnością do takich odkryć należy.

Czy zasługuje na sławę, którą się cieszy? Trudno powiedzieć. Przy wszystkich zarzutach do bohatera tego tekstu – pewnie sam przyznałby, że to w dużej mierze szereg sprzyjających okoliczności sprawił, że biedny chłopak z Bronxu stał się najsłynniejszym psychologiem społecznym w historii. Gdyby jego życie potoczyło się inaczej, mógłby przecież stać się – jak głosi podtytuł „Efektu Lucyfera” – jednym z dobrych ludzi, którzy czynią zło.

;
Jan Radomski

Socjolog, doktor nauk społecznych, pracuje jako psychoterapeuta

Maja Smolarz

psycholożka, kryminolożka, seksuolożka, pracuje jako psychoterapeutka

Komentarze