0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Mateusz Mirys/OKO.pressMateusz Mirys/OKO.pr...

Według USA najmodniejszymi halloweenowymi przebraniami w Ameryce będą w tym roku stroje bohaterek „K-Popowych łowczyń demonów”, czarownic z Oz z musicalu „Wicked”, superbohaterów z „Fantastycznej czwórki” oraz straszliwego klauna Pennywise’a z książek Stephena Kinga i ich adaptacji. Wszystko oczywiście ma związek z tym, co aktualnie popularne jest w kinach i w streamingu.

Według innych mediów do aktualnych, modnych kostiumów zaliczają się też dinozaury z kolejnej części „Parku Jurajskiego” oraz gwiazdy drugiego sezonu „Wednesday” Tima Burtona. W dalszej kolejności zaś takie tuzy jak postacie ze „Squid Game” morderca w sławetnej masce z „Krzyku”, a także Mario i Luigi – bohaterowie znani nie tylko z gry Nintendo. Do tego żelazna klasyka: duchy, truposze, wampiry, księżniczki, Batman, Superman i Spider-Man.

To wszystko elementy kodu popkulturowego, który w większości zrozumiały jest – choć niekoniecznie ceniony – także nad Wisłą. A co, gdyby pójść tylko w nadwiślańskie klimaty? Wybór jest doprawdy szeroki i znakomity, nie ogranicza się do Wiedźmina i jego uniwersum.

Przeczytaj także:

Biesy nie tylko w kontuszach

Diabelski kusiciel Mefistofeles to postać znana u nas przede wszystkim z ballady Adama Mickiewicza „Pani Twardowska”. Jego ubiór jest nader charakterystyczny. To nie kontusz, Mefistofeles nosi się po „niemiecku”: w strojach krótkich, ciasnych, z kapeluszem na łbie. Poza tym „Nos jak haczyk, kurzą nogę,/ I krogulcze ma paznokcie”. Jeśli ktoś woli staropolskie stroje i potrzebuje diabłów w kontuszu, do wyboru są Boruta i Rokita. Ten pierwszy to ponurak często pilnujący skarbów po lasach i bagnach, a drugi – tępy rogaty siłacz.

Nie trzeba jednak mieć rogów, by być czartem w kontuszu. Weźmy diabła łańcuckiego, czyli historycznego Stanisława Stadnickiego (1551-1610). Ten pan na zamku w Łańcucie był groźny na wojnie, ale jeszcze straszniejszy dla sąsiadów, których rabował i torturował. Szlachcic bez honoru, kłótliwy warchoł, złorzeczący na lewo i prawo, nawet na króla. Nic dziwnego, że skończył skrócony o głowę przez Tatara.

Dobre towarzystwo stanowi dla Stadnickiego inny szlachcic: poseł upicki Władysław Siciński (1615-1672), znany jako Upiór z Upity. Uważany jest za tego, który pierwszy zerwał sejm, wykorzystując w 1652 roku prawo do „liberum veto”. W rzeczywistości tylko nie pozwolił na prolongowanie obrad po wyznaczonym czasie, co zdarzało się już wcześniej. Został ponoć przekupiony. Dlatego kanclerz Albrecht Stanisław Radziwiłł w „Pamiętniku o dziejach w Polsce” nazwał go „najgorszym z ludzi, który złodziejskim sposobem wyjeżdżając wystawił Rzeczpospolitą na pośmiewisko losu”.

Siciński zyskał złą sławę zdrajcy i sprzedawczyka. Powiadano, że trafił go piorun, lecz to tylko legenda. Niewykluczone jednak, że faktycznie pokarano go po śmierci: ponoć zmumifikowane zwłoki tego Upiora z Upity, ubrane tylko w zgrzebną koszulę, pokazywano po karczmach. Potem, zamknięte w szafie, były atrakcją w kościelnej zakrystii. Nie chciano pogrzebać go w święconej ziemi, a przynajmniej zrobiono to długo po zgonie, ponoć pod progiem kościoła w Upicie.

Przede wszystkim jednak, skoro była mowa o Mefistofelesie, to przepięknie wyglądałby w towarzystwie samego Pana Twardowskiego. Szlachcic i alchemik, wąsacz w kontuszu i z szablą, lecący na kogucie na Księżyc – cóż bardziej staropolskiego? A mógł mieć swój historyczny odpowiednik w XVI-wiecznym magu, z którego usług korzystał król Zygmunt August. Stąd Zwierciadło Twardowskiego. Niewykluczone, że ów Twardowski – znany jako Dor Szwab, Dhur lub z łacińska Durentius, czyli „Twardy” – miał swój udział w wywoływaniu przy pomocy magicznego lustra ducha Barbary Radziwiłłówny. Aczkolwiek przeważa wersja, że widmo zmarłej królowej (a raczej jej żywego sobowtóra) pokazywała czarownica znana jako Wielki Ożóg. Jakkolwiek było, osadzony w polskiej historii straszliwy kwartet Mefistofeles–Twardowski–Radziwiłłówna-Wielki Ożóg, czyli diabeł-czarownik-duch-czarownica, stanowiłby ozdobę każdej halloweenowej imprezy nad Wisłą.

Monstra arcystraszliwe

Kogut Twardowskiego to zwierz niezwykły, ale nie aż tak jak bestia wykluta z jaja koguta, a wysiedziana przez ropuchy. To bazyliszek, który ze świata śródziemnomorskiego trafił do legend w Warszawie, Wilnie i Krakowie. Trochę wąż, a trochę kogut, zabijający ludzi swoim odorem i wzrokiem. O tym, jak za czasów zygmuntowskich poczynał sobie na warszawskim Krzywym Kole wspominał wrocławski profesor Daniel Sennert w dziele „Epitome naturalis scientiae” (1618). Bazyliszek mordował po piwnicach dzieci, póki nie wytropił jego nory straceniec obwieszony lustrami. Bestia spojrzała sama na siebie bazyliszkowym wzrokiem i padła trupem. Diaboliczny indyko-wąż z grzebieniem w kształcie korony i oczami jak u ropuchy, w towarzystwie bohatera w lustrzanym stroju z pewnością zrobiłby furorę i na ulicy, i na domówkach.

Takich monstrualnych potworów mamy więcej. Pierwsze miejsce okupuje Smok Wawelski, ale ze względu na gabaryty ciężko za niego się przebrać. Chyba że skombinujemy strój smoka-automobilisty z „Podróży Baltazara Gąbki”. Oczywiście można zdecydować się na kostium w odpowiedniej skali, w końcu w sprzedaży są nawet przebrania japońskiej Godzilli.

Także spod renesansowego Wawelu pochodziło tajemnicze diabelskie monstrum, które najpierw opisał ks. Gabriel Rzączyński w dziele „Historia naturalis Regni Poloniae” (1721), a potem przypomniał Julian Tuwim w „Czarach i czartach polskich”. Był to „potwór arcystraszliwy, z płomiennymi błyszczącymi oczyma, z byczymi nozdrzami, grzbietem obrośniętym psią sierścią, z małpim pyskiem na piersi, z kocimi ślepiami na podbrzuszu, z ponurymi łbami psimi na łokciach i na stopach, z łabędzimi nogami i podwiniętym ku górze ogonem półłokciowym”.

Biskup-ryba, syrena i gliniany człowiek

Nie zawsze monstra są groźne. Mogą być osobliwe niczym przybysze z kosmosu. Taki był duchowny pokryty rybią łuską, który pojawił się na dworze Jagiellonów. Opisywał ową rybę-biskupa, po kilku wiekach, m.in. francuski historyk Henri Spondanus (1568-1643). Dziwadło złowione na wybrzeżu Bałtyku w roku 1433, ubrane w coś przypominającego mitrę i ornat, zawieziono przed oblicze samego Władysława Jagiełły. Stwór nie potrafił jednak wydusić z siebie słowa. Król kazał go więc wypuścić z powrotem do morza. Sto lat później podobna historia miała wydarzyć się na dworze Zygmunta Starego. Polska nie miała jednak monopolu na rybę-biskupa: jakiegoś „mnicha morskiego” wyłowiono z fal u wybrzeży Zelandii w roku 1546. Ów jednak nie miał szczęścia i zmarł.

Więcej seksapilu może w trakcie Halloween wnieść syrena. Sęk w tym, że w języku polskim tą nazwą określa się dwa mityczne stworzenia i w zasadzie oba znajdowały się w herbie stolicy. Ta współczesna syrenka bardziej przypomina kopenhaską, Andersenowską i Disneyowską: to raczej milutka mermaid. Tak wygląda w stołecznym herbie od wieku XIX. Wcześniej przez kilkaset lat symbol Warszawy bardziej przypominał potwora: ze szponami i błoniastymi skrzydłami. Czyli klasyczną syrenę z mitologii greckiej, arcyniebezpieczną nie tylko dla żeglarzy zasłuchanych w jej śpiew. Wizerunki i legendy związane z syrenami trafiły do Polski za sprawą średniowiecznych bestiariuszy i tutaj doczekały się własnych mutacji.

Z kolei polskim odpowiednikiem supersilnego kamiennego Stwora z „Fantastycznej czwórki” może być gliniany Golem. Owszem, kojarzy się z Pragą, ale tak naprawdę pochodzi z Polski. Ten uformowany z gliny człowiek, ożywiony przez rabina przy pomocy kabalistycznego zaklęcia, narodził się w Chełmie. Nie uformował go praski rabin Jehuda Loew ben Becalel (1520-1609), notabene urodzony w Poznaniu i przez lata tam przebywający, lecz chełmski rabin Eliasz ben Jehuda, zwany Baal–Szem (1514-1583). O tym, że golem jest dziełem Żydów z Polski, donosili m.in. XVII-wieczni hebraiści Christoph Arnold i Johann Wuelfer. Nic więc sobie nie przywłaszczamy: niebezpieczny gliniany siłacz jest nasz.

Słowiańskie strachy

Nie sposób podczas Halloween ominąć też strachów sięgających głębokich słowiańskich, przedchrześcijańskich korzeni Polaków. Mamy do dyspozycji wszelkiego rodzaju urokliwe rusałki, złośliwe topielice, groźnych płanetników (demony z chmur, zsyłające grad i burzę) oraz straszące dzieci niewysokie brzydale zwane babokami. Są też nocne zmory, dusiołki, nieco przypominające wampiry.

Nie zapominajmy także o przerażającej Babie Jadze, wiedźmie wymyślonej być może przez mężczyzn, gdy walczyli z pradawnym matriarchatem i chcieli zohydzić kapłanki starej religii. Paskudna jest także kikimora – duch będący wrednym domowym szkodnikiem (aczkolwiek nie w prozie Andrzeja Sapkowskiego, gdzie jest pająkowatym bagiennym potworem).

Albo bardzo piękna, albo bardzo brzydka, może być Południca. Jej nadejście zwiastuje falowanie łanów zbóż i wirujące słupy kurzu na drodze. Południca, owinięta w płócienny strój, unosi się nad ziemią. Jest nieszczęśliwa: to duch dziewczęcia, które odeszło z tego świata tuż przed lub tuż po ślubie. Ma worek i sierp. Napotkane dziecko porwie, śpiącemu żniwiarzowi odetnie głowę. Czasem da ofierze szansę na przeżycie, zadając zagadkę.

Marsz strzygoni

Ze starych pogańskich wierzeń, połączonych z chrześcijańską wiarą w zmartwychwstanie, wyłoniły się strzygonie. Jeśli chcemy iść na Halloween w grupie, wyglądać jak zombie, a jednak zachować patriotyczny sznyt, są idealnym wyborem.

Strzygoń to człowiek wracający z grobu. Rewenant. Żywy nieboszczyk. Zwano go także upiercem, wąpierzem, martwcem. „Niekiedy chodzi tylko nocą koło swego domu, lub po innych miejscach, nie czyniąc nikomu nic złego, wydając tylko przerażające jęki. Czasami jednak nocą wysysa krew z ludzi lub nawet zwierząt domowych, np. koni lub krów. Bardzo częste są opowiadania, że strzygoń kogoś co noc dusił i wysysał z niego krew. Nieraz w ten sposób doprowadzał ludzi do śmierci”, pisał badacz folkloru Bohdan Baranowski. „Dość często wypadki nagłej śmierci, wywołanej prawdopodobnie zawałem, tłumaczone były uduszeniem przez strzygonia. Kilkakrotnie w różnych okolicach (Wieluńskie, Pajęczańskie, Radomszczańskie, Podlasie nad Biebrzą) słyszałem opowiadania o tym, jak strzygoń nawet w biały dzień dusił swą ofiarę”, dodawał.

Archeolog i etnograf Jarosław Kolczyński zaznaczał, że „takiego demonicznego człowieka rozpoznawano zwykle już za życia: rodził się z zębami bądź podwójnymi rzędami zębów, lub też dopiero potem wyrastały mu podwójne rzędy zębów, miał na ciele sine znaki, zwłaszcza na plecach i często w kształcie nożyc, nie rosły mu włosy pod pachami i w kroczu, nie miał brwi”.

Badacze trafiali na ślady strzygoni jeszcze w XX-wiecznej Polsce. Jakim cudem? To efekt zabobonów, zacofania oraz kiepskiej opieki medycznej. Bywało nieraz, że dochodziło do przedwczesnego pogrzebu człowieka, który nie zmarł, lecz tylko zapadł w letarg. Jeśli nieszczęśnik obudził się w trumnie podczas uroczystości, ryzykował, że zostanie dobity widłami i siekierą. Jeśli budził się w trumnie, czekały go katusze.

Halloweenowy marsz strzygoni zamiast marszu zombie byłyby z pewnością niezwykłym polskim wkładem w popkulturę grozy. Pozostawałoby tylko pomalować halloweenowe dynie na biało-czerwono.

;
Na zdjęciu Adam Węgłowski
Adam Węgłowski

Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.

Komentarze