„Kamień to metafora moich zniszczonych marzeń. To moje rozczarowanie emigracją”. Wioletta Grzegorzewska rozmawia z poetką emigracyjną, dziennikarką, byłą działaczką NSZZ „Solidarność”, Ewą Brzozą Birk, która mieszka w domu opieki na Półwyspie Jutlandzkim
Wioletta Grzegorzewska, OKO.press: Dlaczego wyjechałaś z kraju?
Ewa Brzoza Birk: Wyobraź sobie, że można to, tak z grubsza, nazwać emigracją postsolidarnościową. Był rok osiemdziesiąty szósty czy siódmy, teraz dokładnie nie pamiętam. Z powodów politycznych straciłam pracę, więc rozglądałam się za możliwością wyjazdu. W końcu nadarzyła się okazja, bo moja znajoma pracowała w gazecie emigracyjnej w Szwecji. Byłam gotowa do drogi, kiedy nagle dotarła do mnie wiadomość, że Polak, który mi tę nową pracę naraił, popełnił samobójstwo i niestety nic z tego nie wyszło.
Ale chodziło mi po głowie, żeby gdzieś uciec. I tak jakoś, w rzeczy samej, pasowały mi kraje skandynawskie. Nie wiem, skąd mi to się wzięło, ale zawsze ciągnęło mnie na Północ. A wcześniej, w czasie Karnawału Solidarnościowego, to prawie dwa lata byłam w Londynie.
Jak tam trafiłaś?
Znajoma zatrzymała się u mnie, bo chciała zobaczyć, jak wygląda prawdziwe życie Polaków. W zamian pomogła mi załatwić wizę do Londynu i zatrudnienie u swojego przyjaciela. Nie pracowałam ciężko, bo byłam niepełnosprawna – wiesz, kiedy miałam rok i siedem miesięcy zachorowałam na chorobę Heinego–Medina. To była epidemia w latach 50., od tego czasu kulałam, więc w londyńskiej robocie tylko siedziałam i wycierałam kurze, szybki, ramy obrazów.
To był hotel?
Edward Hotel, niedaleko Stacji Paddington, pięć minut spacerkiem do Hyde Parku.
Posmakowałaś świata za żelazną kurtyną?
Prawdę mówiąc, już go trochę znałam, bo dużo podróżowałam. Byłam na przykład w Grecji, Wenecji.
Mogłaś wtedy tak swobodnie jeździć?
Mój tata był wysoko postawiony w partii i my, znaczy ja i moje siostry, jako dzieci, a potem młode dziewczyny, jeździłyśmy na zagraniczne wycieczki.
Dorastałaś w Warszawie, tak?
Mieszkaliśmy niedaleko komendy żoliborskiej – na Żeromskiego. Tam się przenieśliśmy z ulicy Szwoleżerów, bo ja się wychowywałam przy Parku Łazienkowskim, który był moim placem zabaw. Coś cudownego. Znam tam każdą alejkę.
Ciekawe przetasowania pokoleniowe – jako córka partyjniaka stałaś się opozycjonistką.
Po powrocie z Londynu od razu zapisałam się do „Solidarności”. Leszek Brzoza, mój pierwszy mąż, był historykiem, mocno zaangażowanym w działalność podziemnej oficyny: pisał artykuły, drukował je, a ja mu pomagałam. Mieliśmy powielacz. Bibuła się u nas robiła, broszury, książki z Wydawnictwa Niepodzielność. Drukowaliśmy teksty mojego Leszka, pana Babińskiego i Mackiewicza. Zostało mi po tym zgrubienie na palcu – od cięcia kartek gilotynką.
Pracowałam też w „Przeglądzie Katolickim” – choć, prawdę mówiąc, „kościółkowa” to ja za bardzo nie byłam. Po prostu tam miałam taką niszę, gdzie mogłam przemycać ciekawe historie. Najpierw byłam korektorką, a potem dochrapałam się stanowiska zastępcy redaktora i redagowałam teksty o kulturze. Dzięki temu byłam zapraszana na różne imprezy kulturalne.
Nikt na ciebie nie doniósł?
Były podsłuchy. W naszym bloku mieszkała ciekawa ekipa: Basia – prostytutka, sąsiad alkoholik z Łodzi, a mnie nazywali „polityczną”. Kiedy puszczałam na cały regulator piosenkę Andrzeja Rosiewicza „Jadą, jadą chłopcy, chłopcy radarowcy”, to sąsiad wykrzykiwał z dołu: „Te, „polityczna”, oni jadą po ciebie!”.
Basia była czasem opłacana przez klientów kosmetykami. Jak rano się do mnie zdołała przyturlać, to za kromkę chleba czy masło albo mleko dawała mi markowe perfumy. A musisz wiedzieć, że wtedy takie rzeczy kupowało się za dolary w Peweksach. Kiedy skończył się Karnawał Solidarności, Leszka aresztowali, a ja zostałam bez dochodu z dnia na dzień. Pracowałam wtedy w internacie Liceum Księgarskiego jako wychowawczyni. Dyrektorka dostała cynk, zawołała mnie do siebie i mnie opluła. Nazywała mnie „Panią Solidarnościową”, a potem… odwiedzili mnie w mieszkaniu, wypytywali, odstawili krzesło, kazali chodzić bez kul.
Jak po tym wszystkim udało ci się wyrwać do Dani?
Miałam 25 lat. Po rozwodzie z Leszkiem poznałam Andrzeja, alpinistę, którego nazywaliśmy Dębem, bo to był wysoki – prawie dwa metry – facet, dobrze zbudowany. Po drodze do Zakopanego zatrzymaliśmy się w Krakowie. Siedzimy sobie na ławeczce, aż tu nagle, proszę ja ciebie, dobiegają nas krzyki. Kobiecy głos pyta, czy ktoś mówi po angielsku. Wyszło na to, że ja mówię, więc zapytałam, o co chodzi. Okazało się, że to Diana, turystka z Danii, która umiera na ulicy po polskiej wódce. Dąb ją podniósł i przerzucił przez ramię jak worek kartofli.
Biegaliśmy z nią po wszystkich hotelach w Krakowie, żeby ją gdzieś dostarczyć, a ona powtarzała, że „Na rynku! Na rynku!”. No to żeśmy ten rynek przebiegli wokół i wreszcie dobiliśmy do jakiegoś hotelu, ale teraz jego nazwa wyleciała mi z głowy. Okazało się, że tam nocuje jej wycieczka z Danii. Na wszelki wypadek zostawiliśmy jej kontakt do nas.
Po pewnym czasie ona się odezwała, naopowiadała nam, że pochodzi z bogatej rodziny, a jej ojciec jest jakimś potentatem gospodarczo–fabrycznym. Zaprosiła nas do siebie.
Pojechaliśmy promem ze Świnoujścia, ale przez pomyłkę dotarliśmy do duńskiej miejscowości o takiej samej nazwie, ale, wyobraź sobie, na innej wyspie – także zaczął się dom wariatów. Ale po drodze spotkałam przeuroczą panią, prawie dziewięćdziesięcioletnią Dunkę, z cygarem, w wielkim kapeluszu, która nas uratowała, bo dała mi kilka setek koron – a to wtedy były bardzo duże pieniądze – żebyśmy sobie z Dębem kupili bilety i pojechali we właściwie miejsce. Złapaliśmy prom następnego dnia.
To musiało być trudne – bez noclegu, prowiantu.
No oczywiście, bo za dużo ze sobą nie wzięliśmy. Spakowaliśmy tylko trochę ubrań, śpiwory i oczywiście ze dwa litry wódki na prezenty, bo tylko tyle można było przewieźć. Natomiast żadnych kiełbas, puszek czy jakiegokolwiek jedzenia.
Poza tym byliśmy napakowani marzeniami. Po drodze opowiadaliśmy sobie, jak to będzie cudownie, kiedy znajdziemy pracę u tej bogatej Dunki i że jej nadziany ojciec pomoże nam. Ja myślałam, że będę tłumaczką, nauczycielką albo jakoś tak, że będę pracować w swoim zawodzie, jako że kończyłam pedagogikę na Uniwersytecie Warszawskim, a mój Dąb był po technikum, więc liczył, że go zatrudnią przy jakiś maszynach.
A jak było naprawdę?
Na miejscu się okazało, że Diana zwyczajnie zrobiła nas w konia. Opowiadała w zwidzie alkoholowym, że pochodzi z rodziny co najmniej Rockefellerów, co nie było prawdą. Cała jej rodzina nie miała pracy i po prostu żyła z duńskich zasiłków. Polska nie była jeszcze w Unii Europejskiej i traktowali nas jak przyjezdnych z Trzeciego Świata.
Jak wyobrażałaś sobie życie za granicą?
Po prostu myśleliśmy, że nie będzie, tak jak w kraju, problemu ze wszystkim, że uda się coś zarobić, kupić małe mieszkanie. W Polsce cały czas wynajmowałam, dwoiłam się i troiłam, a że byłam dziennikarką, dużo nie zarabiałam. Wszystkie moje wypłaty i honoraria szły na czynsze. Cały czas byłam członkinią spółdzielni mieszkaniowej na Gocławiu, ale gdy dostałam w Danii pozwolenie na pobyt, trzeba to było skasować. To, co się oszczędzało przez kilkanaście lat, wystarczyło potem na dobry obiad. Moi rodzice zakładali mi tę pieprzoną książeczkę mieszkaniową – ale po transformacji ustrojowej starczyłoby z tego tylko na pół litra.
Kiedy pomyślałaś, że chcesz pisać i zostać poetką?
Od dziecka pisałam, na początku takie śmieszne rymowanki, Wars i Sawa i te sprawy. Potem, w latach nastoletnich, były oczywiście wiersze o miłości, które teraz mi nie wychodzą, natomiast wtedy przygody mojego serca spisywałam skrupulatnie w notesikach, które sama spinałam zszywkami i dawałam koleżankom z gimnazjum do czytania.
Nawet Mira, która mieszka teraz w Szkocji, cudowna moja psiapsiółka, wciąż te notesy trzyma, i kiedy to czyta, to płacze, bo zakochaliśmy w tym samym facecie. Może trudno będzie ci w to uwierzyć, ale ja na początku dałam sobie ksywkę Birk, a przecież jeszcze wtedy nie nazywałam się Brzoza, bo to przecież było moje nazwisko po Leszku, pierwszym mężu. Z domu jestem Kaczmarska, tak, z tych Kaczmarskich. Jacek Kaczmarski był moim kuzynem, znałam go i – jak był Warszawie – bawiłam się z nim w chowanego pod stołem.
Kiedy ukazał się twój pierwszy wiersz?
W dziwnych czasach. To był już nowy wiek. Wysłałam wiersz do Karola Maliszewskiego, wtedy polskiego dyżurnego krytyka, który prowadził w dodatku do „Odry” „Pocztówki poetyckie”. W tym samym czasie ukazał się w innym piśmie mój drugi wiersz o lunaparku Ogrodów Tivoli. Pamiętam, że jakiś krytyk skomentował go: „co za świeży głos młodej poetki”, a ja wtedy miałam już pięćdziesiąt lat. Jak mnie potem zobaczyli, to nie mogli uwierzyć, że mam taką młodą duszę poetycką. Fakt, że klasycyzująca to ja nie nigdy nie byłam. Cha, cha.
A potem moje wiersze próbowałam publikować pod pseudonimami na różnych portalach poetyckich. Czasem jako facet, bo strasznie chciałam sprawdzić, jak będę wtedy odbierana.
Czy pod męskim pseudonimem było łatwiej?
Cały proces akceptacji, wejście w środowisko poetyckie i symboliczne przyklepanie trwało znacznie krócej, gdy podawałam się za faceta. Kobieta zawsze dostawała w komentarzach mocniejsze cięgi.
W Polsce trudniej się wybić kobietom?
Tak, nawet w matriarchalnej Dani trudniej. W Polsce było to bardzo widoczne.
Co myślisz o matriarchacie?
Jestem feministką, ale podobni jak Arystoteles cenię sobie równowagę.
W jednym z najnowszych wierszy pt. „Powroty” napisałaś o kobietach z twojej rodziny: „Pierwsza za dużo pali. To moja siostra. Druga młoda, uwielbia ciuchy, maluje czarnym lakierem paznokcie — nie mówi zbyt wiele. To moja córka. Trzecia zawsze wie najlepiej, to moja matka. Czwarta ma w sobie kamień — nie w nerce, ale, jak twierdzi, znalazła go. Na emigracji. To ja.”
Czasem tak mi się coś napisze i nie wiem, skąd się to bierze. Potem się dziwię, czytając to.
Co znaczy, że masz w sobie kamień?
To moje zniszczone marzenia. Ten kamień ciąży mi w środku – staje w gardle. Ten kamień to moje rozczarowanie.
Emigracją?
W Polsce mi się udawało. Tam byłam lubiana, bo ilekroć wracałam do Warszawy, zawsze mnie ciepło przyjmowali – nie tylko moi czytelnicy. Wrocław, Poznań – był taki czas, że jeździłam na wieczory autorskie. W Warszawie mieszkali wszyscy moi bliscy, z których niestety część już nie żyje. Oni żywo reagowali na moją poezję, w której poruszałam też tematy polityczne. W wierszu „Errata” opowiedziałam o tym, jak bawiliśmy się w demokrację i Solidarność.
A jeśli chodzi o motyw kamienia, to on często pojawia się w moim pisaniu – kamieniste plaże w Danii. To jest też taki kamień Syzyfa, kula u nogi, czyli oczywiście moje kule, z których czasem robię sobie zabawę słowną.
Dlaczego twój debiutancki tom ma tytuł „Krajobraz po meblach”?
To jak krajobraz po bitwie. Traciłam po drodze wszystko, co zbierałam – a jestem chomikarą, bo zbieraczami stają się ludzie, którym czegoś w życiu brakowało, a ja Danii byłam często bardzo biedna i głodna. Miałam swoje mieszkanie, miałam meble, stolik do nauki w kuchni, ale wszystko po drodze traciłam. Często musiałam zmieniać swoje umeblowane życie.
A gdybyś mogła cofnąć czas, czy wsiadłabyś znowu na prom w Świnoujściu i popłynęła na duńską wyspę
Zostałabym.
Naprawdę? Przecież byłaś wagabundką, ciągnęło cię w świat.
Zostałabym w Anglii. W Londynie nie miałabym takich perturbacji, bo naprawdę mówiłam już nieźle po angielsku i to mi pomagało. Poza tym byłam wkręcona w ciekawe środowisko – ludzi, którzy byli na moim poziomie, z którymi dobrze się dogadywałam. Wiesz, ja gadałam z Michaelem Davisem, piłam wódę z Niemenem na Jazz Jamboree, ze Krzysztofem Ścierańskim to nawet kiedyś przez chwilę zagrałam, bo potrafiłam grać na fortepianie. Rodzice posłali mnie na prywatne lekcje.
Pisałaś też wiersze po duńsku?
Tak, i to dużo, bo byłam w takiej wyjazdowej szkole pisania – ubłagałam urzędniczkę i ona wysłała mnie na rezydencję do Odense. Oczywiście starałam się też tłumaczyć z duńskiego na polski. Raz pewna dziewczyna szukała kogoś do pomocy, bo chciała ściągać Polki do Danii i potrzebowała tłumaczki, która przekładałaby ogłoszenia Duńczyków na polski. Miałyśmy zrobić wspólny biznes ze swataniem.
To była agencja matrymonialna?
Tak, prywatna agencja. Ale szybko domyśliłam się, że w tym całym biznesie chodzi o to, żeby Polki były w Danii służącymi – i mnie to wkurzyło. Powiedziałam mojej niedoszłej wspólniczce, żeby pocałowała się nos. Nic z tego, ponieważ kobiety w Polsce są w wykształcone, a poza tym my jesteśmy w Unii Europejskiej, więc nie ma o czym gadać.
Czemu nie wydali ci książki w Danii?
Musiałabym za to zapłacić, bo nie mam duńskiego obywatelstwa – i nie dlatego, że nie mogę o nie prosić. Ja po prostu nie chcę. Dzięki temu, że tak długo tu mieszkam, dostałabym obywatelstwo przez „naturalizację”, ale nie o to chodzi. Nikt nie pomógł mi opublikować tomu, bo po prostu nie byłam ich, rozumiesz, nie byłam duńską, tylko polską poetką.
W twoich tekstach trafiłam na „Obrazki z przytułku”.
Tak nazywam dom opieki, w którym teraz mieszkam na Półwyspie Jutlandzkim. Jestem tu już dwa i pół roku. Pozwolili mi tu zabrać swoje pamiątki, kolekcję kamieni, które kocham. Mam taki pokoik z łazienką, jak w akademiku.
Jak się tam czujesz?
Mówiąc wprost, nie czuję się tu jak w domu, jestem samotna, biedna i zapomniana przez wszystkich. W dodatku mam galopująca cukrzycą. W tym domu jest jak więzieniu, bo traktują tu ludzi dość przedmiotowo, jakbyśmy wszyscy mieli demencję. A ja, choć jestem na wózku, sama daję radę. Wyobraź sobie taką scenę: przekręca się klucz. Jakaś baba wchodzi bez pukania, kiedy akurat jestem w toalecie i zagląda do łazienki z pielęgniarzem, żeby mi pobrać krew. Byłam przerażona, że nieznany mi koleś odwiedza mnie w kiblu. Żadnej intymności.
Powiedz mi na koniec, jakie są teraz twoje marzenia.
Marzenia? Boję się marzyć. To są tylko małe tęsknoty, jak śpiewała Krystyna Prońko. Marzy mi się przegonić cukrzycę i zjeść bez wyrzutów na przykład sernik albo polską krówkę. Jakieś fajne spotkania – posiedzieć, wypić sobie troszeczkę czerwonego wina, pogadać z ludźmi, pojechać na mały spacer.
Przed śmiercią chciałabym pospacerować w Parku Łazienkowskim.
Polska pisarka publikująca za granicą jako Wioletta Greg. W 2006 roku wyemigrowała do Wielkiej Brytanii. Opublikowała kilka tomów poetyckich, książkę prozatorską „Guguły” (2014) i powieść „Stancje” (2017). Laureatka Tyskiej Zimy Poetyckiej, Złotej Sowy Polonii, Nagrody Brytyjskiego PEN Clubu, Nagrody Miasta Częstochowy oraz finalistka międzynarodowej Nagrody Poetyckiej im. Scotta Griffina. „Guguły” znalazły się także w finale Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody Nike; w przekładzie Elizy Marciniak jako „Swallowing Mercury” były nominowane do Nagrody Bookera oraz trafiły do finału Nagrody im. Jana Michalskiego, nagrody uniwersytetu Warwick dla najlepszej książki autorki obcojęzycznej i nagrody Amerykańskiego Stowarzyszenia Tłumaczy Literackich. Utwory Grzegorzewskiej były przekładane na angielski, hiszpański, kataloński, koreański, holenderski, niderlandzki, niemiecki, francuski, słowacki, słoweński, walijski i włoski.
Polska pisarka publikująca za granicą jako Wioletta Greg. W 2006 roku wyemigrowała do Wielkiej Brytanii. Opublikowała kilka tomów poetyckich, książkę prozatorską „Guguły” (2014) i powieść „Stancje” (2017). Laureatka Tyskiej Zimy Poetyckiej, Złotej Sowy Polonii, Nagrody Brytyjskiego PEN Clubu, Nagrody Miasta Częstochowy oraz finalistka międzynarodowej Nagrody Poetyckiej im. Scotta Griffina. „Guguły” znalazły się także w finale Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody Nike; w przekładzie Elizy Marciniak jako „Swallowing Mercury” były nominowane do Nagrody Bookera oraz trafiły do finału Nagrody im. Jana Michalskiego, nagrody uniwersytetu Warwick dla najlepszej książki autorki obcojęzycznej i nagrody Amerykańskiego Stowarzyszenia Tłumaczy Literackich. Utwory Grzegorzewskiej były przekładane na angielski, hiszpański, kataloński, koreański, holenderski, niderlandzki, niemiecki, francuski, słowacki, słoweński, walijski i włoski.
Komentarze