Jeśli każdy sukces ma swoją ciemną stronę, to ten japoński już na zawsze będzie skażony cieniem miasteczka Minamata - opowieść o skażonej zatoce, skazanej na śmierć przyrodzie i cierpiących do dziś ludziach
Zaczęło się od kotów. Potykały się o własne nogi, spadały ze stołów. Kręciły się w kółko, coraz szybciej, z coraz większą desperacją, jakby próbowały przed czymś uciec. Z ich pyszczków kapała gęsta ślina. Tańczą, mówiono. Uderzały głową o ścianę, upadały na podłogę. Zrywały się, wściekłe, atakując niewidzialnego wroga. Ale nagle wiotczały im mięśnie, nawet nie potrafiły odbić się od ziemi. Niektóre umierały w drgawkach. Inne biegły w stronę morza i topiły się w wodzie.
Była połowa lat pięćdziesiątych XX wieku. Japonia – po dziesięciu latach od zakończenia II wojny światowej – podnosiła się z kolan. Stawiano nowe huty, fabryki, zakłady elektroniczne i samochodowe. Produkt krajowy brutto wzrastał o 10 proc. rocznie (w tym samym czasie na świecie PKB w ciągu roku rosło średnio o 5 proc.). Ludzie, którzy jeszcze niedawno jedli szarańczę, teraz wybierali auta z katalogów. Ekonomiści przecierali oczy. Cud.
W nadmorskiemu miasteczku Minamata, położonym wśród zalesionych gór u ujścia rzeki na zachodzie wyspy Kiusiu, koty zaczęły tańczyć.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.
Wody w zatoce Minamata od zawsze karmiły ludzi i dawały im zajęcie. Ostrygi, małże, morskie ślimaki i ośmiornice kryjące się pod przybrzeżnymi skałami. Pełno ryb, ciepły prąd, który pielęgnował ponad dziewięćdziesiąt gatunków koralowców. Krewetki pojawiały się w maju, sardele w czerwcu, w lipcu srebrzyste łobany o tłustym mięsie.
Życie było tu proste – woda ze studni, ryż gotowany na ogniu, smażona nad ogniem ryba. Wczesne poranki, kiedy jeszcze przed wschodem słońca dzwon ogłaszał rozpoczęcie połowu. I długie wieczory, gdy trzy pokolenia siadały razem do obiadu.
Kiedy w 1889 w Japonii wprowadzono system wiosek i miast, w Minamacie mieszkało dwanaście tysięcy ludzi. Zajmowali się połowem ryb, uprawą roli i produkcją soli z odparowywanej morskiej wody. Życie w wiosce zmieniło się w 1908 roku, kiedy firma Nihon Chisso Hiryō, nazywana Nichitsu, postawiła tu fabrykę sztucznych nawozów.
Japonia ery Meiji –świeżo otwarta na świat po dwustu latach izolacji – chciała ten świat dogonić. Eksperymentowano z nowymi technologiami. Przyspieszano, ulepszano, zwiększano.
Sztuczne nawozy, w kraju ubogim w ziemię, sprzedawały się z pięciokrotnym przebiciem. Japonia przeżywała gospodarczy cud.
W 1912 roku Minamata zyskała status miasta. Odnowiono główny plac, otworzono nowe sklepy. Zainstalowano elektryczne światła. Z początku towary jeszcze wożono konnym tramwajem, ale szybko pojawił się pociąg – w ramach przeprowadzanej na wielką skalę budowy linii kolejowych (w latach 80 XX wieku Japonia miała tysiąc sześćset kilometrów torów, dwadzieścia lat później pięćdziesiąt pięć tysięcy).
Kremowy budynek dworca zbudowano naprzeciwko głównego wejścia do fabryki Nichitsu. Ojcowie zostawili łowienie ryb dziadkom. Decydowali się na pracę pomimo 24-godzinnych zmian i częstych eksplozji.
W 1932 roku Nichitsu powiększyło swoją działalność o produkcję aldehydu, składnika syntetycznych żywic i tworzyw sztucznych. To dzięki niemu powstaje plastik. Choć produkcja aldehydu ograniczała się do 200 ton rocznie, fabryka w Minamacie i tak była najnowocześniejsza w całym kraju.
Japonia wychodziła ze światowego kryzysu o wiele szybciej niż Stany czy Europa. Zarzuciła kraje zachodnie, obok swojego głównego produktu eksportowego – bawełny – tanimi zabawkami, prostymi maszynami i produktami chemicznymi. Kolejny ekonomiczny cud.
Po II wojnie światowej w Minamacie mieszkało już pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Większość pracowała dla Nichitsu, które teraz nazywało się Shin Nichitsu (Nowe Nichitsu) i produkowało pięć tysięcy ton aldehydu rocznie.
Minamata dawno przestałą przypominać wioskę z drewnianymi chatami, w których nad paleniskiem gotowano ryż. Tylko w nielicznych miejscach – na brzegach półwyspów, w niewielkich zatokach – pojedyncze rodziny żyły w tradycyjny sposób: mężczyźni rano wypływali na połów ogłaszany dźwiękiem dzwonu, a wieczory trzy pokolenia spędzały razem. Jedli to, co złowili w morzu i wyhodowali w przydomowym ogrodzie.
Dla reszty Minamaty takie życie było śmieszne. Przecież dzięki pracy dla Nichitsu ludzie mogli budować dwupoziomowe domy z ogrodami od frontu. Minamata to było nie byle jakie miasto. Wielu chciało tu mieszkać. Choć czasem skarżyli się, że tutejsze jedzenie nie ma smaku. Robili się też trochę zapominalscy – przed wyjściem z domu szukali okularów, zostawiali torby z ryżem w sklepie, do pracy przychodzili bez ubrań na zmianę. Bolała ich głowa, czuli się przemęczeni. Ale kto by na to zwracał uwagę?
To rybacy jako pierwsi zauważyli, że dzieje się coś dziwnego. W sieciach pojawiało się coraz więcej szlamu. Woda miała dziwny zapach. Zniknęły ostrygi. I wodorosty. A ryby były jakby takie otępiałe. Pływały zygzakiem. Straciły orientację. Za to dzieciaki były szczęśliwe. Po szkole wbiegały z bambusowymi koszami do morza i łapały ryby gołymi rękami. Szprotki, makrele, dorady. Wystarczyło postać godzinę i kosz był pełen.
W 1955 roku ryby już nie pływały, tylko wypływały na powierzchnię morza brzuchami do góry. Z nieba spadały gołębie, kruki, kaczki i gęsi. Nie mogły ruszać skrzydłami. A potem zaczęły tańczyć koty. Jakby próbowały zagłuszyć palący je ból.
W 1957 roku Emiko Maeda była zdrową i silną dziewczynką. Miała trzy latka, mieszkała na półwyspie Myōjin, na którym stały cztery rybackie chatki – jedna jej rodziców, druga i trzecia kuzynów, czwarta dziadków.
Kiedy spotykam panią Maedę ma 61 lat, a wygląda, jak dziecko. Siedzi przed salą wpatrzonych w nią ludzi, drobna, szczuplutka, z kruczoczarnymi włosami związanymi w kok. Uśmiecha się do nas. Ale swojej historii nie opowiada sama. Jej słowa są bełkotliwe, trudne do zrozumienia, usta i język nieposłuszne. Odpowiada tylko na zadawane przez prowadzącą pytania. Tłumacz ma problemy z tłumaczeniem na angielski.
- Z kim spędzałaś czas w dzieciństwie? - pyta prowadząca spotkanie.
- Z dziadkiem. I z kuzynami.
- Jakim dzieckiem byłaś?
- Radosnym. Biegałam w za dużych buciorach. Chlapałam się z dziećmi w morzu.
Pani Maeda bawiła się ze starszymi kuzynami w szkołę i w dom. Podczas odpływu między kamieniami szukała małży i ostryg. Ale jednego dnia, krótko po swoich trzecich urodzinach, po prostu nie wstała z łóżka. Dzień wcześniej normalnie jadła, normalnie mówiła, normalnie chodziła. A teraz nie mogła podnieść ręki do ust, ruszyć nogami, wypowiedzieć ani jednego słowa. Rodzice zabrali ją do szpitala.
Podobne symptomy pojawiały się w innych rybackich rodzinach wzdłuż całego wybrzeża. Pałeczki wypadały z rąk, nieposłuszne palce nie potrafiły zapiąć guzików. Mężczyźni chodzili zygzakiem. Rybacy wypadali z łodzi do morza, trzeba było ich wyławiać, bo nawet nie machali rękoma – jakby coś ich sparaliżowało. Do tego nerwowe niezrozumiałe okrzyki, bełkotliwa mowa, jakby ktoś się nachlał za dużo sake. Niektórzy wyrzucali ramiona w górę, tłukli talerze, z ust ciekła im ślina. Wpadali w niekontrolowane drgawki.
Furiaci.
Kilka miesięcy przed tym, jak Emiko Maeda przestała chodzić, do szpitala firmy Shin Nichitsu przyjęto pięcioletnią dziewczynkę. Nogi się jej plątały, miała problemy z przełykaniem, bełkotała. Doktor Hajima Hosokawa, dyrektor szpitala, uważnie obserwował pacjentów z dziwnymi symptomami. Bóle głowy. Utrata smaku. Zapominanie. Drętwienie rąk i nóg. Zaburzenia widzenia. Dzwonienie w uszach. Brak koordynacji. Wykręcone stawy.
To on 1 maja 1956 roku powiadomił lokalne władze o czterech pacjentach z chorobą układu nerwowego, nieznanego pochodzenia. Czy to epidemia? Pacjentów odizolowano. Ich domy poddano dezynfekcji. Dziwna choroba, mówiono na mieście. A inni dodawali: choroba biednych. Pewnie nażarli się zgniłych ryb.
Do grudnia 1956 roku zmarło 17 osób. U kolejnych 37 zdiagnozowano nieznaną chorobę, którą nazwano chorobą z Minamaty. Już wiedziano, że nie jest to choroba zakaźna. Podejrzewano, że przyczyną jest ciężki metal zawarty w mięsie ryb i małży z zatoki. Ministerstwo Zdrowia zasugerowało dobrowolne wstrzymanie się od łowienia ryb.
Sprawdzono ścieki wypływające z fabryki Shin Nichitsu. Zawierały ołów, rtęć, arszenik, miedź, tal i mangan. Zidentyfikowanie, czy któryś (i który) z tych metali jest odpowiedzialny za chorobę z Minamaty zajęło kilka lat.
W 1959 roku w innej części wybrzeża, na porośniętym sosnami półwyspie Modo, Eiko Sugimoto wróciła z ojcem do domu po połowie sardeli. W ogrodzie siedziała matka Eiko, Toshi. Na twarzy i rękach miała poparzenia. I nadpalone włosy. Kiedy próbowała zapalić papierosa, jej ręce zatrzęsły się tak, że podpaliła siebie. Ojciec Eiko zabrał żonę do szpitala.
W tym czasie nikt przy zdrowych zmysłach tego nie robił. Ludzie woleli ukrywać chorobę. Susumu postąpił inaczej. Toshi trafiła do izolatki. Szarpała się, biła pielęgniarki. Wiadomość o chorobie pani Toshi podano w wieczornych wiadomościach w radiu.
Kiedy jej rodzice byli w szpitalu, rybacy, którzy od dzieciństwa wypływali z ojcem Eiko na połowy, zabarykadowali dziewczynkę w domu. Pilnowali, żeby na pewno nie wyszła na zewnątrz i nie rozprzestrzeniła zarazy. Obrzucali dom kamieniami. Lekarze przypominali, że to choroba nie jest zakaźna. Ale ludzie wiedzieli swoje. Lepiej było nie ryzykować.
Eiko odwiedziła matkę po kilku dniach. Długo nie mogła znaleźć drzwi, ale kiedy w końcu weszła do szpitalnej sali, zobaczyła ludzi przywiązanych do łóżek. Krzyczeli napinając mięśnie, rzucali się na materacach, twarze mieli podrapane do krwi. Jej matka siedziała bez ruchu. Nie mogła mówić. Miała wykrzywione palce u rąk. Po twarzy płynęły jej łzy.
Rybacy przestali łowić z ojcem Eiko. Sklepikarz nie chciał sprzedawać im ryżu. W nocy słyszeli kamienie odbijające się od okiennic. Rano na ganku znajdowali gówno.
To właśnie wtedy, jeszcze w 1959 roku, naukowcy z Uniwersytetu Kumamoto ogłosili:
„Choroba Minamata to choroba układu nerwowego. Powoduje ją jedzenie skorupiaków i ryb z terenów naokoło zatoki Minamata. Za skażenie zwierząt najprawdopodobniej odpowiada rtęć”.
Rtęć, w postaci metylortęci, powstawała podczas przemiany acetylenu w aldehyd. Chemiczny odpad ekonomicznego cudu produkowany przez Shin Nichitsu od 1932 roku. I razem ze ściekami wylewany do morza.
Kilka miesięcy później powołany przez firmę Shin Nichitsu Specjalny Komitet ds. Choroby Minamata obwieścił: „Teoria na temat rtęci jest spekulacją bez żadnego dowodu. Jest irracjonalna z punktu widzenia chemii i zdrowego rozsądku”.
Ale Shin Nichitsu, żeby upewnić się, że ma rację, przeprowadziło serię eksperymentów na kotach. Naukowcy zamknęli zwierzęta w klatkach i podawali im do picia wodę z fabrycznych ścieków. W siedemdziesiąt sześć dni od rozpoczęcia badań kot numer 400 zaczął chodzić zygzakiem. Ślinić się. A potem rzucać na ściany klatki i dygotać.
Wyników nie ujawniono.
- Pani Maeda, ile czasu spędziła pani w szpitalu?
- Rok.
- Bolało?
- Ależ skąd! No może troszeczkę - kobieta dodaje po chwili zastanowienia.
Emiko Maeda trudno przychodzi wypowiadanie dłuższych zdań. Prowadząca spotkanie opowiada za nią o godzinach ćwiczeń, kiedy trzeba było nieruchome palce zmusić do chwycenia pingpongowej piłeczki. Albo przejść po prostej linii ze szklanką wody w dłoniach. Dzięki bolesnej rehabilitacji pani Maeda nauczyła się na nowo chodzić.
Po powrocie do domu spędzała całe dnie z dziadkiem, który też z dnia na dzień przestał się ruszać. Leżał przez dziewięć lat na podłodze, rodzina zmieniała mu pościel i karmiła łyżeczką. Dziewczynka nauczyła się zapalać papierosy i wsadzać je staruszkowi między wargi. Wciągać dym – to jeszcze potrafił. Nie mówił, ale ona też nie lubiła rozmawiać – z nieposłusznych ust wydobywał się trudno zrozumiały bełkot.
Od 1932 roku metylortęć kumulowała się w mule na dnie zatoki Minamata i w ciałach żyjących tam stworzeń. Ludzie, którzy codziennie jedli to, co dawało im morze – karmili się trucizną, która odkładała się w ich tkankach.
Niewielkie stężenia nie dają objawów. Ale dłuższe spożywanie metylortęci, którą ludzki organizm wchłania zbyt łatwo, kończy się rtęcicą – niewytłumaczalnym pobudzeniem, poczuciem zagubienia, słabnącymi mięśniami, problemami ze wzrokiem i słuchem. To choroba układu nerwowego, chorzy tracą kontrolę nad ciałem.
Jeśli wykryje się ją szybko, zmieni dietę i poda lekarstwa pomagające usunąć nadmiar rtęci z organizmu – wróci koordynacja i skupienie. Jeśli jednak choroby nie zatrzyma się na czas, zmiany będą nieodwracalne. Na rtęcicę nie ma lekarstwa, rehabilitacja może pomóc uśmierzyć ból, ale nie wyleczyć.
W skrajnych przypadkach, gdy poziom rtęci w ciele jest zbyt wysoki, chorzy szaleją. Z ust cieknie im ślina, nie mogą rozprostować palców. Tracą przytomność. Po miesiącu umierają.
Shin Nichitsu, które w 1965 roku zmieniło nazwę na Chisso Corporation (dzisiaj nawet w stosunku do wcześniejszych wydarzeń używa się skrótu „Chisso”) kontynuowało produkcję aldehydu (już nie pięć a czterdzieści tysięcy ton rocznie). Produkcyjne odpady wrzucano do zatoki aż do 1968 roku – jeszcze dziewięć lat po tym, kiedy udowodniono, że to metylortęć odpowiada za chorobę z Minamaty.
- Pani Maeda, co pani sądzi o Chisso?
- Dzięki nim nasze miasto się rozwinęło.
Pod koniec lat pięćdziesiątych 48 proc. dochodu miasta Minamata z podatków pochodziło od Chisso. Pracowała dla nich ponad jedna czwarta mieszkańców. Minamatę nazywano osadą Chisso. Pracownicy firmy wściekli byli na rodziny, które żądały odszkodowań, i które stawały pod bramą fabryki w niemym proteście. Nie mieli współczucia dla chorych, chcieli, żeby siedzieli cicho.
To dlatego wielu przypadków zachorowań w ogóle nie zgłoszono. Większość mieszkańców uważała, że przez nagłaśnianie tej sprawy traci cała Minamata. Już się w Japonii mówi o zarażonym mieście. Już się zaczął bojkot produktów. Już ludzie nie chcą tu przyjeżdżać. A jeśli to jest dziedziczne? Zdarzyły się nawet zerwane zaręczyny. I po co szerzyć plotki? Jeszcze zamkną fabrykę i ludzie stracą pracę.
Ale pracę tracili rybacy. Nie znajdywali kupców na złowione ryby – ani w mieście, ani na wyspie Kiusiu, ani w Japonii. Wszyscy wiedzieli, choć rząd ciągle nie wydał oficjalnego oświadczenia, że ta choroba, która odbiera umysł, pochodzi właśnie z morza: z makreli, z łobanów, z sardeli, z barakud, z wodorostów, z krewetek, z ośmiornic, z morskich ślimaków i z krabów.
W 1957 roku rybacy sami na siebie nałożyli zakaz połowów, którego nie chciało wydać ministerstwo. Bankrutowali jeden po drugim. Żądali odszkodowań od Chisso. Kilka razy starli się z policją i pracownikami fabryki. W listopadzie 1959 roku podczas protestów rannych zostało sto osób.
Dzięki mediacjom lokalnego rządu pod koniec 1959 roku Chisso zawarło ugodę z rybakami. Zgodziło się zainstalować filtr na ścieki i wypłacić odszkodowania choć, jak podkreślało, „ciągle nie są znane przyczyny skażenia”. Przy okazji zawarto również ugodę z chorymi i ich rodzinami. Chisso wypłaciło 300 tysięcy jenów rodzinom zmarłych, a chorych objęło roczną wypłatą stu tysięcy jenów. Nie nazwano tego rekompensatą, tylko prezentem. Poszkodowani zrzekali się jakichkolwiek roszczeń wobec fabryki, a jeśli w przyszłości okazałoby się, że to nie ścieki z fabryki są odpowiedzialne za chorobę, wszelkie wypłaty miały zostać wstrzymane.
300 tysięcy jenów to trochę ponad 10,2 tysięcy złotych. 100 tysięcy to 3,4 tysiące PLN.
W grudniu 1959 roku odbyła się ceremonia z okazji zainstalowania filtru na ściekach z fabryki Chisso. Właściciel firmy wypił szklankę oczyszczonej wody. Od tej pory w zatoce miało nie być już więcej rtęci. Dlatego, kiedy rodziły się chore dzieci ze zdeformowanymi ciałami uznawano to za porażenie mózgowe. A kiedy ktoś odkrywał u siebie problemy ze wzrokiem, słuchem albo chodzeniem raczej nie decydował się na wizytę u lekarza.
I co z tego, że filtr nie działał tak, jak powinien? Co z tego, że w próbkach włosów mieszkańców Minamaty badanych na zlecenia lokalnego rządu w 1960 i w 1961 roku poziom rtęci przekraczał dozwolone normy kilkaset razy? Co z tego, że zdrowe matki jedzące ryby rodziły chore dzieci? Przecież choroby z Minamaty miało nie być. I oficjalnie jej nie było. Ludzie umierali z „nieznanych przyczyn”.
Tak, jak w latach trzydziestych, tak samo w latach sześćdziesiątych nic nie było w Japonii ważniejsze od gospodarczego cudu. A dzięki aldehydowi można było produkować samochody, lodówki, telewizory i długopisy.
Niigata to duże portowe miasto na zachodnim brzegu północnej części wyspy Honsiu, przez którego centrum płynie rzeka Agano. W 1964 roku koty z okolic rzeki zaczęły tańczyć. Jakby oszalały. Jeden nawet wbiegł prosto w palenisko.
W maju 1965 roku zachorowali pierwsi mieszkańcy domów przy rzece. Miejscowi lekarze pobrali próbki ich włosów. Zawierały metylortęć. W ciągu miesiąca zachorowało siedem osób. Dwie zmarły. W Niigacie wybuchła choroba z Minamaty.
Do rzeki Agano prowadziły ścieki z fabryki Kanose należącej do firmy Shōwa Denkō, w której również produkowano aldehyd. Właściciele fabryki przedstawiali własne teorie (według jednej z nich trzęsienie ziemi z 1964 roku miało uszkodzić położony niedaleko rzeki magazyn, w którym składowano sztuczne nawozy).
Fabryka stała 50 kilometrów w górę rzeki, dwa lata zajęło udowodnienie, że to rzeczywiście jej ścieki zatruwają środowisko i ludzi. W 1967 roku chorzy pozwali firmę Shōwa Denkō w pierwszym krajowym procesie o skażenie. Wygrali. W 1968 roku rząd nie mógł już unikać oficjalnego stanowiska w sprawie choroby z Minamaty: „to choroba centralnego układu nerwowego wywołana metylortęcią. Pojawiła się u obywateli, którzy jedli duże ilości ryb i skorupiaków skażonych tym związkiem chemicznym.
To fabryka Chisso w Minamacie zanieczyściła środowisko ściekami zawierającymi metylortęć, która powstawała jako produkt uboczny syntezy aldehydu”.
Jedenaście lat po tym, kiedy Emiko Maeda przestała chodzić i mówić i dwanaście lat po tym, kiedy pierwszy raz zdiagnozowano „dziwną chorobę” wreszcie oficjalnie uznano jej przyczyny.
W Minamacie zakazano połowów. Zatokę odgrodzono od morza siecią, przez którą miały nie przepływać żadne ryby. Chisso przestało produkować aldehyd.
Pierwszy pozew z Minamaty wpłynął do sądu w 1969 roku. A z nim pojawiły się dalsze podziały. Część pacjentów zamiast iść do sądu zgodziła się na rządowe negocjacje z Chisso. Część z negocjujących uważała, że oferowane odszkodowania są śmieszne. Protestowano. Kilkanaście osób trafiło do aresztu.
W 1973 roku zapadł pierwszy wyrok rozstrzygający na korzyść chorych. Chisso miało wypłacić od 16 do 18 milionów jenów chorym (620-670 tysięcy złotych), a także płacić za koszty ich rehabilitacji. Zaczęły się kolejne procesy – i przeciwko Chisso i przeciwko rządowym zaniedbaniom.
Mieszkańcy Minamaty nie byli zadowoleni z toczącej się przeciwko Chisso walki. Ich pracodawca bankrutował. Od 1978 roku, żeby można kontynuować wypłaty odszkodowań, rząd wspierał firmę specjalnymi bonami. Ci, którzy pozywali Chisso znowu wieczorami słyszeli kamienie odbijające się od okiennic. Pod wycieraczkami znajdywali listy z pogróżkami. Albo z zarzutem: udajesz chorobę, aż tak bardzo zależy ci na kasie? Ktoś nocą przecinał rybackie sieci.
Ale żeby dostać odszkodowanie od Chisso chorzy musieli mieć rządowe certyfikaty. Jeśli nie mieli wszystkich objawów rtęcicy – ich aplikację odrzucano. Do dzisiaj wydano 2280 korzystnych orzeczeń. Odrzucono 15,598 zgłoszeń. 2117 osób wciąż czeka na opinię lekarzy.
W 1995 roku, w ramach ostatecznego rozstrzygnięcia Chisso wypłaciło 10,353 niecertyfikowanym chorym odszkodowania w zamian za zaprzestanie dalszych roszczeń. 2,6 miliona jenów (88,6 tysiąca złotych) jest lepsze niż nic, kiedy nie możesz pracować, bo od 40 lat nie masz kontroli nad własnym ciałem.
Nie ma już zatoki Minamata. Pod przybrzeżnymi skałami nie kryją się ani ostrygi, ani małże, ani morskie ślimaki, ani ośmiornice. Ciepły prąd nie pielęgnuje koralowców. W maju nie pojawiają się krewetki, w czerwcu sardele, w lipcu srebrzyste łobany. Od 1977 roku, przez kilkanaście lat wyciągano z dna zatoki skażony metylortęcią muł. Chowano go do wielkich metalowych beczek, które ułożono na dnie tuż przy brzegu. Beczki przykryto plastikiem. Na całość wysypano ziemię przywiezioną z pobliskich wzgórz. Powstał sztuczny półwysep z parkiem pamięci i muzeum [na zdjęciu].
Trzynastu mieszkańców Minamaty opowiada w nim historie swoje i swoich rodzin. Hajime Sugimoto, jeden z pięciu synów Eiko, mówi o tym, jak po śmierci jego babki Toshi (tej, która zamiast papierosa podpaliła siebie), rozchorował się jego dziadek Susumu. A potem matka Hajime. I jego ojciec. Dzisiaj cała rodzina prowadzi ekologiczną farmę i sad z drzewkami pomarańczy. Mają niewielką rybacką flotę – trzy łodzie – którymi wypływają na połów sardeli.
To właśnie w muzeum spotykam 61-letnią panią Maedę, która krótkimi zdaniami odpowiada na pytania prowadzącej spotkanie. Kiedy skończyła 20 lat, uczestniczyła w seijin-shiki, ceremonii osiągnięcia dojrzałości. Co roku w drugi poniedziałek stycznia, wszyscy, którzy do 1 kwietnia danego roku skończą 20 lat, wracają do swoich wiosek, miast i miasteczek, żeby podczas oficjalnej uroczystości usłyszeć o obowiązkach obywatela, o potrzebie samodyscypliny, cierpliwości i samokontroli, które powinny charakteryzować każdego Japończyka. Specjalnie na tę okazję rodzice Emiko Maedy zamówili kosztowne jedwabne kimono z samego Kioto. Nikt nie wierzył w to, że Emiko dożyje dwudziestki.
- Pani Maeda, a gdzie teraz pani pracuje?
- Sortuję śmieci dla organizacji Global.
W 2001 roku Minamata otrzymała status eko-miasta. Samych kategorii sortowania śmieci jest tutaj dwadzieścia jeden: szkło dzieli się na cztery rodzaje, do tego puszki, plastik, folia, kable, baterie, żarówki, cieńszy plastik, elektronika, niewymiarowe obiekty jak rowery i parasolki, nakrętki od butelek, plastik po oleju, gazety, tektura, papier, torebki foliowe, jedzenie i cienka tekturka.
Ekologiczne są również szkoły, sklepy, domy i fabryki. W jednej zbierana jest elektronika z całego południa wyspy Kiusiu i przerabiana na użyteczne części. W innej przetwarza się zużyty asfalt. W kolejnej jedzeniowe odpadki miesza się z bakteriami mlekowymi i tworzy kompost. W Minamacie przetwarza się szkło, oliwę i ludzkie odchody. Lokalny samorząd ma duże ambicje: „zero waste city” – miasto bez żadnych odpadków.
Minamata już nie będzie kojarzyć się z zatrutym morzem. W 1997 roku usunięto odgradzające zatokę sieci. Miasto jest już czyste – ogłoszono.
Tak samo jak zatokę próbowano zasypać podziały między ludźmi. Odbudowywanie więzi nazywano moyainaoshi – wspólnym cumowaniem łodzi. Liczne spotkania, wykłady, dyskusje, Festiwal Ognia i wspólne upamiętnianie chorych ma pomóc zapomnieć o nieprzyjaznych spojrzeniach, listach z wyzwiskami, kamieniach rzucanych w okna, starciach i odchodach zostawianych na gankach. Sześćdziesiąt lat sporów to naprawdę dużo. Dla niektórych za dużo.
- Z jakim kolorem kojarzy wam się choroba Minamata? - tym razem prowadząca zwraca się do nas. Patrzymy zakłopotani.
- Czarny?
- Szary?
- Srebrzysty?
- A z jakim kolorem kojarzy wam się pani Maeda?
- Różowy.
Nikt nie ma wątpliwości, bo pani Maeda ma różową gumkę we włosach, różowy zegarek i różową chusteczkę. Wyraźnie ucieszyła ją nasza odpowiedź. To kolor marzeń, dorzuca prowadząca spotkanie. I dodaje: - Pani Maeda rzeczy dzieli na takie, które może zrobić i takich, których zrobić nie może. Szczęście płynące z tego, że jest samodzielna jest znacząco większe niż ból i trudności, które temu towarzyszą.
Czy są jakieś pytania?
Nikt z zebranych na sali nie podniósł ręki. Rozsunięto zasłony. Przez szklaną ścianę spojrzeliśmy na ołowianoszare morze.
Dzisiaj w Minamcie żyje 26 tysięcy osób. Firma Chisso w 2011 roku zmieniła nazwę na Japan New Chisso. Produkuje ciekłe kryształy używane w wyświetlaczach LCD. Ma siedzibę w tym samym miejscu – naprzeciwko kremowego dworca w Minamacie. Na oficjalnej stronie firmy Japan New Chisso nie ma żadnej wzmianki o spowodowanej przez nią chorobie.
W XX wieku w Japonii cztery razy doszło do zatrucia środowiska przez człowieka na wielką skalę. Za każdym razem rząd i firmy odpowiedzialne za skażenie próbowały udawać, że nic się nie stało. Za każdym razem skażenie prowadziło do chorób i śmierci setek ludzi.
Dzisiaj chorobę z Minamaty, Niigaty, a także o astmie z Yokkaichi i itai-itai („auć-auć”) z Toyamy – nazywa się Czterema Wielkimi Chorobami Przemysłowymi Japonii. Walka lokalnych społeczności przeciwko trucicielom doprowadziła do utworzenia specjalnych praw przeciwko zanieczyszczeniu środowiska – w latach siedemdziesiątych były to jedne z najbardziej progresywnych praw na świecie.
Napisałam ten tekst kilka lat temu, kiedy pracowałam nad książką o japońskim tsunami i katastrofie w elektrowni jądrowej w Fukushimie – kolejnym wielkim skażeniu, które natychmiast przywołało wspomnienia z Minamaty – zwłaszcza, że rządowy przekaz dotyczący promieniowania nie był przejrzysty.
O przeszłości Japonii pisałam w relacji do nowej katastrofy, mając w tle głowy historię Erin Brockovich, katastrofę w Bhopalu i wycieki ropy w Zatoce Meksykańskiej. Naiwnie myślałam, że czasy tuszowania skażenia środowiska mamy już za sobą.
Pisarka i reporterka. Pisze o kryzysie klimatyczno-ekologicznym, żałobie i o bytach pozaludzkich. Autorka nagradzanych książek „Ganbare! Warsztaty umierania" o Japonii po potrójnej katastrofie i „Auroville. Miasto z marzeń", w której sprawdza. czy zmiana społeczna jest możliwa. Razem z Wojciechem Tochmanem napisała „Kontener" o życiu/nie-życiu syryjskich uchodźców w jordańskich obozach. Za teksty o klimacie i żałobie była nominowana do polskich i europejskich nagród. Za esej o potrzebie żałoby w czasach pandemii, napisany dla „Dwutygodnika", została wyróżniona Grand Press w 2021 roku. O ekologii i perspektywie osób nie-ludzkich pisze również dla dzieci w bajce „Ośmiornica Zośka". Pracuje nad książką o tym, co tracimy w globalnym kryzysie.
Pisarka i reporterka. Pisze o kryzysie klimatyczno-ekologicznym, żałobie i o bytach pozaludzkich. Autorka nagradzanych książek „Ganbare! Warsztaty umierania" o Japonii po potrójnej katastrofie i „Auroville. Miasto z marzeń", w której sprawdza. czy zmiana społeczna jest możliwa. Razem z Wojciechem Tochmanem napisała „Kontener" o życiu/nie-życiu syryjskich uchodźców w jordańskich obozach. Za teksty o klimacie i żałobie była nominowana do polskich i europejskich nagród. Za esej o potrzebie żałoby w czasach pandemii, napisany dla „Dwutygodnika", została wyróżniona Grand Press w 2021 roku. O ekologii i perspektywie osób nie-ludzkich pisze również dla dzieci w bajce „Ośmiornica Zośka". Pracuje nad książką o tym, co tracimy w globalnym kryzysie.
Komentarze