W wyborach do rad dzielnic Hongkongu miażdżąco zwyciężają kandydaci demokratycznej opozycji. Następuje to po miesiącach protestów przeciw ustawie, która miała de facto znieść niezależność sądownictwa. Wyniki pokazują, jak szeroki jest opór przeciw chińskiej polityce siły i arogancji. Tymczasem rządowe media tropią zdrajców w szeregach „radykalnej opozycji”
Fala protestów, która ostatnio przetoczyła się przez Hongkong na chwilę przycichła. Stało się tak z uwagi na masową mobilizację Hongkończyków przed wyborami do rad dzielnic. To ostatnie, w pełni demokratycznie obieralne organy jakiejkolwiek władzy w mieście.
Rekordowa, wynosząca 71 proc. frekwencja przyniosła kandydatom demokratycznej opozycji miażdżące zwycięstwo: objęli 388 na 452 mandaty.
To koniec opowieści Pekinu o tym, że protestujący są „garstką odszczepieńców i wichrzycieli” i nie mają realnego poparcia wśród opinii publicznej. Mają - i to duże.
Dość powiedzieć, że podczas poprzednich wyborów w 2015 roku frekwencja na poziomie 47 proc. dała kandydatom popieranym przez władze ChRL aż 299 na 431 mandatów. Nad takim odwróceniem trendów i nastrojów społecznych nie da się przejść do porządku dziennego.
Przez ostatnie cztery lata Pekin na taką reakcję zwykle dość ugodowych i patrzących na świat do bólu realistycznie Hongkończyków – ciężko zapracował. Protesty w Hongkongu nie zaczęły się wczoraj. Pierwsze oznaki, że Chiny pogrywają zbyt ostro pojawiły się już w 2014 roku, gdy miała miejsce tzw. Rewolucja Parasolek.
Był to studencki ruch sprzeciwu wobec proponowanej przez sprzymierzeńców Pekinu reformy systemu wyborczego na wyspie. Według jej zapisów, wybory do Rady Legislacyjnej w 2016 i na szefa hongkońskiej administracji w 2017 roku co prawda miały się odbyć i być “demokratyczne”, ale... z listy wyborczej uprzednio zatwierdzonej przez Pekin.
Studenci masowo zbojkotowali zajęcia na uczelniach. Przez 79 dni prowadzili bierną okupację newralgicznych punktów miasta powodując jego paraliż. Przed gazem pieprzowym, którym próbowała ich rozgonić policja, chronili się parasolkami, co dało całemu ruchowi nazwę. Pod naciskiem protestujących i zagranicznej opinii publicznej, Rada Legislacyjna odrzuciła projekt reformy.
Ale Pekin ani myślał się poddawać.
W tym roku kroplą, która przepełniła czarę goryczy Hongkończyków, okazała się tzw. ustawa ekstradycyjna. Miała ona de facto znieść niezależność hongkońskiego sądownictwa i podporządkować je stolicy ChRL.
Zakładała bowiem, że Hongkong mógłby dokonywać ekstradycji aresztowanych przez siebie osób do krajów, z którymi nie podpisał umów o ekstradycję, czyli np. na Tajwan, czy do kontynentalnych Chin.
Brzmi rozsądnie, ale oznaczałoby możliwość oddania każdego, ujętego przez policję Hongkończyka w ręce chińskiej policji i pod jurysdykcję sądów na kontynencie. W sytuacji, kiedy po 2014 roku stało się jasne, że Chiny dopuszczają się porwań hongkońskich aktywistów (słynna sprawa pięciu porwanych opozycyjnych wydawców, w tym Gui Minhaia), którzy potem, widocznie postarzali, pojawiają się w chińskiej telewizji i okrągłymi zdaniami, wprost z partyjnej rozpiski, składają gorącą samokrytykę oraz przysięgają miłość i lojalność Pekinowi - taki projekt ustawy wywołał burzę.
Najpierw były protesty w postaci całej serii pokojowych marszów przez miasto. W cichych marszach szły miliony ludzi, ale nie udało im się zmusić władz do refleksji. Carrie Lam, szefowa hongkońskiej administracji, tylko zaostrzała retorykę mówiąc o “garstce wichrzycieli, którzy poniosą zasłużoną karę”.
Co więc mieli zrobić ludzie, z którymi władza nie chciała siąść do stołu? Których ostentacyjnie obrażała zamiast wysłuchać i zastanowić nad rozwiązaniem problemu? Na Dalekim Wschodzie ludzie zrobili dokładnie to, co zrobiliby i w Polsce. Zaczęli organizować protesty dużo mniej pokojowe: dotkliwe dla władz, policji i postronnych mieszkańców miasta. Nieproporcjonalnie agresywna reakcja władz i służb porządkowych tylko eskalowała emocje.
Carrie Lam i Pekin, którzy protestujących nazywali “terrorystami” (ciężkie, obarczone paragrafem z kodeksu karnego przestępstwo), “wichrzycielami powodującymi zamieszki” (obciążone karą do 10 lat więzienia) i “zdrajcami” doprowadzili do patu: protestujący mieli zbyt dużo do stracenia, by zaprzestać i dać się schwytać.
Hongkong ogarnęło prawdziwe miejskie powstanie, które ucichło tylko na moment - na czas wyborów do rad dzielnic, które odbyły się 24 listopada.
"Global Times", anglojęzyczna tuba propagandowa Pekinu, ogłosiła zwycięstwo demokratycznej opozycji w tych wyborach, ale nie omieszkała wyraźnie zaznaczyć jak bardzo rola rad dzielnic różni się od roli, jaką ma hongkońska rada legislacyjna, która procedowała kontrowersyjną ustawę ekstradycyjną.
O ile rady dzielnic zajmują się sprawami codziennymi mieszkańców miasta, o tyle to rada legislacyjna odpowiada za porządek prawny na wyspie. Dlatego błędem miałoby być zachodzące właśnie upolitycznienie rad, przestrzega redakcja wprost z urzędniczej dzielnicy Pekinu.
To zawoalowana groźba. Wy się zajmijcie przystankami autobusowymi i kwestią wywozu śmieci, a poważne rzeczy zostawcie poważnym ludziom, czyli zdominowanej przez sprzymierzeńców KPCh radzie legislacyjnej.
Namaszczona przez Pekin szefowa hongkońskiej administracji Carrie Lam lepiej jednak rozumie stawkę w tej grze i nastroje panujące na wyspie. Opanowanie 17 z 18 rad dzielnic przez kandydatów opozycji dość jasno pokazuje powszechny sprzeciw wobec prowadzonej przez nią polityki.
Obiecała więc „zachować otwarty umysł”, bo rozumie, że bunt jej współobywateli to wyraz niezadowolenia z obecnej sytuacji oraz „głęboko zakorzenionych problemów społecznych”. Zobowiązała się „pokornie wysłuchać opinii publicznej i poważnie zastanowić”.
Może gdyby tego rodzaju retorykę zastosowała kilka miesięcy temu to kryzys nie byłby aż tak głęboki. Wówczas jednak sięgnęła po arogancki dyskurs siły i władzy.
Wynik wyborów musiał Pekin bardzo zaboleć, bo redakcja "Global Times" postanowiła wyjaśnić Hongkończykom, o co im samym w życiu – społecznym i politycznym – powinno chodzić: „Jest nie do pomyślenia, żeby większość Hongkończyków popierała przemoc, opowiadała się za polityczną konfrontacją z kontynentem i podchwyciła pomysł na to, aby Hongkong stał się przyczółkiem dla wspieranych przez USA sił politycznych, wykorzystywanym do tego, aby wywierać nacisk na Chiny.”
To ważne słowa, zwłaszcza w kontekście tego, że Pekin od dawna oskarża Amerykanów o podsycanie wrogich nastrojów w mieście. Zdjęcia kilku, zawiniętych w amerykańskie flagi protestujących, czasem trzymających w rękach kartki z napisem; „Ameryko, ocal nas” posłużyło chińskiej propagandzie za pretekst do szerzenia zarówno w Chinach, jak i za granicą opowieści, że za protestami w Hongkongu stoi USA.
Nie wolno też zapominać, że te oskarżenia nie trafiają w próżnię – w sytuacji trwającej wojny handlowej Chin ze Stanami Zjednoczonymi, siłą rzeczy wpływają na ostatnie działania Białego Domu.
Amerykański Kongres co prawda błyskawicznie przyjął Hong Kong Human Rights and Democracy Act, który jednoznacznie wspiera Hongkończyków, ale ustawa zaległa na prezydenckim biurku i kilka dni czekała na podpis.
Donald Trump wcale się z jego złożeniem nie spieszył. Jak wyjaśniał w wywiadzie dla Fox News: „No więc, muszę przyznać, że ja wspieram Hongkończyków, ale wspieram też przewodniczącego Xi. To mój kolega”.
Jego wypowiedź wywołała konsternację nawet wśród prowadzących program w przychylnej mu ideowo stacji. Wzburzyła też szeregi republikanów, zatroskanych o rolę USA jako „obrońcy demokracji” na świecie.
Dla Trumpa to ma jednak marginalne znaczenie: dużo większe ma jego chęć do zawarcia wynegocjowanej niedawno z Chińczykami ugody i zamknięcia jednej z bitew na wojnie handlowej, którą rozpętał. To zresztą kolejny sygnał amerykańskiego prezydenta, że dla jego administracji polityka zagraniczna sprowadza się do gry handlowych interesów.
I tutaj dochodzimy do sedna sprawy: do geopolityki, która dla zrozumienia dzisiejszej sytuacji Hongkongu jest absolutnie kluczowa.
Hongkong znalazł się pod wpływem Europejczyków już w pierwszej połowie XIX wieku. W wyniku pierwszej wojny opiumowej i w ramach ustaleń Traktatu Nankińskiego (1842), imperium dynastii Qing zostało zmuszone do oddania go we władanie Korony Brytyjskiej.
To był nie tylko symboliczny, ale i faktyczny początek końca cesarskich Chin, odciętych od reszty świata. Państwo Środka po raz pierwszy od tysiącleci realnie straciło fragment swojego terytorium na rzecz obcego mocarstwa.
Dziś, ten fakt ma dla Chińczyków kluczowe znaczenie. A dla jednego Chińczyka nawet więcej niż kluczowe - dla niego to kwestia głęboko tożsamościowa. Ten Chińczyk nazywa się Xi Jinping i jest jednocześnie: sekretarzem generalnym Komunistycznej Partii Chin, prezydentem Chińskiej Republiki Ludowej oraz przewodniczącym Centralnej Komisji Wojskowej, czyli zwierzchnikiem chińskich sił zbrojnych.
W 2018 na wniosek Komitetu Centralnego i stosunkiem głosów 2952:2, udawany chiński parlament zmienił chińską konstytucję. Dzięki niej, jako pierwszy człowiek od czasów Mao, Xi będzie stał na czele Chin tak długo, jak zechce – może nawet dożywotnio.
Nie był to pierwszy raz, kiedy chińską konstytucję zmieniono specjalnie dla niego. Niecały rok wcześniej, w 2017, poprawiono ją równie sprawnie i szybko: tzw. filozofia Xi została wpisana do konstytucyjnej preambuły, która stanowi o duchu prawa zawartego na dalszych stronach.
Od 2017 filozofia Xi funkcjonuje tam więc na równi z myślą Mao Zedonga, Deng Xiaopinga i Lenina. O ile do realizacji samych zapisów konstytucji chińska administracja rządowa ma stosunek wybiórczy, o tyle ten „duch” z preambuły to coś, czego autentycznie przestrzega.
Filozofia Xi Jinpinga jest już dostępna w papierze, w tłumaczeniu na angielski, przybiera formę wykładów na uniwersytetach a nawet mobilnej aplikacji o nazwie „Ucz się o potężnym kraju”, która początkowo przeznaczona dla rządowych kadr, jest obecnie jedną z najczęściej pobieranych aplikacji z chińskiego AppStore.
Nikt, kto uważniej obserwuje Chiny, nie ma wątpliwości: Xi Jinping ma ambicje globalne. Skutecznie wprowadza Chiny na geopolityczne salony, z radością wypełnia przestrzeń, jaką zostawiają po sobie USA.
W kraju w - imię ładu i porządku - wraca kult Mao doprawiony kiełkującym kultem Xi Jinpinga, którego można już znaleźć na tych samych breloczkach, przypinkach, notesach i kalendarzach, co Wielkiego Sternika.
Postępuje inwigilacja, zacieśnia się cenzura i kontrola nad społeczeństwem obywatelskim, ale to wszystko społeczeństwo ma przyjąć – i przyjmuje - z pokorą, dumą i podziwem, bo oto w nową erę wielkich, neoimperialnych Chin, wkracza pod przywództwem Nowego Pierwszego Cesarza.
Xi Jinping zupełnie świadomie nawiązuje do historycznej postaci Ying Zhenga, Pierwszego Cesarza Qin, który ponad 2000 lat temu jako pierwszy zjednoczył - na drodze podboju i w imię pokoju - istniejące wówczas na terytorium Chin Walczące Królestwa.
Powrót Hongkongu do macierzy jawi się więc jako dopełnienie i symboliczne zamknięcie okresu, który Xi Jinping określa „stuleciem upokorzeń”, kiedy to europejskie mocarstwa rzuciły starsze i bogatsze od siebie Państwo Środka na kolana. I wszystko mogłoby pójść gładko – ale nie idzie.
"Eskalacja w Hongkongu to nie tylko problem w jednym z wielu chińskich miast" – wyjaśnia dr Katarzyna Sarek, adiunktka w Zakładzie Japonistyki i Sinologii UJ. - "Specjalny status Hongkongu […] od początku był rozwiązaniem czasowym, tylko do 2047 roku. W 1997, kiedy Wielka Brytania i Chiny podpisały umowę o przekazaniu sobie wyspy [Chiny zobowiązały się pozostawić władzom Hongkongu do 2047 roku dużą autonomię we wszystkich sprawach, z wyjątkiem polityki zagranicznej i sił zbrojnych - red.], atmosfera sprzyjała optymizmowi. Chiny otwierały się na świat, nawiązywały współpracę, reformowały i wielu uważało, że Hongkong przyczyni się do demokratyzacji wielkiej macierzy, wystarczy poczekać.
Nie wystarczyło.
Globalny kryzys finansowy 2008-2009 zachwiał wiarą w zachodni, neoliberalny model rozwoju. Chiny postanowiły pójść własną - wewnętrznie opresyjną, zewnętrznie ekspansywną - drogą. Naiwnością było oczekiwać, że w tej odległej im kulturowo sytuacji, bez słowa protestu odnajdą się Hongkończycy.
150 lat to w życiu narodu niby nie tak dużo, a robi ogromną różnicę. Przez pierwsze dekady Hongkończycy mało mieli powodów, żeby „lubić” swoich brytyjskich kolonizatorów. »Zatęsknili« za nimi dopiero w 1941, kiedy miasto znalazło się pod czteroletnią japońską okupacją.
Tysiące ludzi umarło z głodu, setki tysięcy deportowano, 10 000 zginęło w egzekucjach. Liczba ludności w Hongkongu spadła o… 75 proc. Powojenny spokój w regionie, wyraźny trend demokratyzacyjny i emancypacyjny w ramach Korony Brytyjskiej, geograficzne położenie miasta i dwujęzyczność jego mieszkańców okazały się wspaniałymi atutami w realiach drugiej połowy XX wieku a Hongkończycy potrafili je wykorzystać.
Brytyjski imperializm nałożony na starą, tradycyjną kulturę południowych Chin sprawił, że w Hongkongu narodziło się coś wyjątkowego: tożsamość. Całe pokolenia urodziły się i dorosły nie w Chinach, nie w Wielkiej Brytanii, a właśnie w Hongkongu. Kształtowały się w opozycji do białych kolonizatorów i jednocześnie w dużej odległości – mentalnej, gospodarczej, językowej i historycznej – od Chin, z którymi często nie miały już żadnego, nawet rodzinnego, związku.
Dlaczego w tej sytuacji Pekin zdecydował się na szybsze niż przewidziano w umowie z 1997 roku rozmontowanie systemu „jeden kraj, dwa systemy” i skrócenie sznurka?
"W całej swojej mądrości i przenikliwości władze Chin nie przewidziały, że nowelizacja prawa o ekstradycji to zły projekt?" – pyta retorycznie dr Sarek. "Nie przewidziały, że polityka siły i arogancji nie zadziała w Hongkongu?".
I dodaje: "Najwidoczniej nie i dalej nie mieści im się w głowach, że ludzie poza potrzebami ciała i portfela mają również inne: potrzebę godności, szacunku, sprawczości".
Pekin w swojej retoryce zdaje się iść w zaparte. W artykule wprowadzającym z 27 listopada redakcja "Global Times" pryncypialnie grzmi: „Skoro siły prodemokratyczne zdobyły wpływ na życie miasta w ostatnich wyborach, to teraz są odpowiedzialne za utrzymanie w nim porządku”.
I ubiera opozycję w szatki zdrajców: „Pewne postaci z radykalnej, hongkońskiej opozycji spiskowały ze Stanami Zjednoczonymi i innymi siłami zewnętrznymi. W dłuższej perspektywie, przyjdzie im drogo zapłacić za otrzymane, doraźne korzyści. Zasada »jeden kraj, dwa systemy« oznacza, że Hongkongiem powinni rządzić Hongkończycy, nie Zachód”.
Dlatego na jednoznaczną ocenę tego, co przyniesie Hongkończykom zwycięstwo opozycji w tych wyborach przyjdzie nam jeszcze poczekać. Na odpowiedź, czy Carrie Lam faktycznie wyniosła z ostatnich zdarzeń jakąkolwiek naukę i czy cokolwiek jako szefowa administracji faktycznie jeszcze może, też poczekamy – choć zapewne krócej.
Absolwentka lingwistyki stosowanej na UW (języki francuski i angielski), studiów z zakresu języka chińskiego i kultury Chin na Zhejiang University of Technology oraz studiów podyplomowych w Kolegium Gospodarki Światowej SGH. Pisała o literaturze i kinematografii chińskiej dla Kultury Liberalnej. Zawodowo zajmuje się energetyką.
Absolwentka lingwistyki stosowanej na UW (języki francuski i angielski), studiów z zakresu języka chińskiego i kultury Chin na Zhejiang University of Technology oraz studiów podyplomowych w Kolegium Gospodarki Światowej SGH. Pisała o literaturze i kinematografii chińskiej dla Kultury Liberalnej. Zawodowo zajmuje się energetyką.
Komentarze