Skuteczność in vitro spadnie w Polsce dziesięciokrotnie, a liczba osób, które będą mogły leczyć niepłodność tą metodą zmniejszy się o 20-30 proc. Kobiety zostaną zmuszone do wielokrotnego powtarzania procedury i narażenia swego zdrowia, mając szansę na potomstwo w wieku 40 lat i więcej. Racjonalnym wyborem będzie wyjazd po in vitro zagranicę
6 listopada 2018 do Sejmu wpłynął poselski projekt ustawy ograniczający możliwości stosowania pozaustrojowej metody leczenia bezpłodności - in vitro. Twórcy ustawy - posłowie PiS, Kukiz'15, WiS, PSL i niezrzeszonych na czele z zasłużonym w inicjatywach anty-choice posłem Janem Klawiterem - chcą, żeby:
"Takie zapisy dramatycznie ograniczą dostępność i skuteczność in vitro. A ten kto pisał tę ustawę, nie ma o leczeniu niepłodności bladego pojęcia" - mówi OKO.press Katarzyna Kozioł, prezes Polskiego Towarzystwa Medycyny Rozrodu i Embriologii, od prawie 25 lat pracująca w Przychodni Leczenia Niepłodności nOvum. Ćwierćwiecze przychodni to w sumie 19 tys. ciąż ze wszystkich metod leczenia niepłodności, w tym aż 14 tys. metodą pozaustrojową, z tego więcej niż połowa "autorstwa" dr Kozioł, która własnoręcznie łączyła komórki rozrodcze.
"To wykluczy około 20-30 proc. par korzystających dziś z in vitro" - mówi Katarzyna Kozioł. Co więcej, lekarze nie mają narzędzi i kompetencji, by ingerować w to, w jakim związku pozostają osoby, które zgłaszają się do klinik. "Nie wiem jak w praktyce miałoby to wyglądać. Każdorazowe weryfikowanie oświadczeń w urzędach stanu cywilnego jest niemożliwe. I absurdalne. Czy chodzi o to, żeby wymusić falę ślubów?”.
W uzasadnieniu projektu ustawy czytamy, że "dostępność in vitro dla osób pozostających we wspólnym pożyciu koliduje z konstytucyjnymi zasadami ochrony dobra dziecka oraz ochrony małżeństwa".
"Należy przypomnieć, że rodzina oparta na małżeństwie stanowi naturalne i najlepsze środowisko do rozwoju dziecka" - dodają projektodawcy.
To kolejna próba ograniczenia definicji rodziny do wąskiej, tradycjonalistycznej wykładni. Cały przepis - opierający się głównie na wątpliwej interpretacji art. 18 Konstytucji - ma charakter stricte ideologiczny.
Art. 18 stwierdza, że "Małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej". Nie wynika z niego, że wsparcie macierzyństwa, rodzicielstwa ma się ograniczać do małżeństwa (heteroseksualnego).
Dziś ustawa zezwala na zapłodnienie sześciu komórek - z trzema odstępstwami. Można ich zapłodnić więcej, gdy:
"Taki stan jest niedopuszczalny, bo przepisy powinny gwarantować pełną ochronę życia ludzkiego oraz szanować godność od poczęcia" - uważają projektodawcy i proponują, by zapłodnić można było tylko jedną.
Katarzyna Kozioł polemizuje:
"Obecna ustawa chroni życie od poczęcia, bo żaden zarodek nie może być zniszczony. Poza tym, już dziś mamy jedną z najbardziej restrykcyjnych ustaw na świecie.
W większości państw nie ma ograniczeń w zapładnianiu, bo tylko to zwiększa szanse kobiety na zajście w ciążę. Wiadomo, że metoda zapłodnienia pozaustrojowego nie jest w 100 proc. skuteczna. I tak samo jak naturalne zapłodnienie ma swoje ograniczenia biologiczne. Nie z każdej komórki powstanie zarodek i nie z każdego zarodka powstanie ciąża. Naturalną metodą podnoszenia skuteczności i dostępności jest zwiększanie puli zapłodnionych komórek.
Polskie kliniki poradziły sobie z ograniczeniami obowiązującej ustawy i nasza skuteczność nie odbiega od średnich europejskich. Obecnie wynosi ona ok. 30 proc. żywych urodzeń na transfer.
Ale ograniczenie możliwości zapładniania komórek do jednej dramatycznie obniży skuteczność całej metody. Przyjmuje się, że zaledwie 3 proc. komórek powstających w organizmie ma zdolność rozwoju aż do dziecka.
A to oznacza, że skuteczność pozaustrojowej metody leczenia niepłodności spadłaby dziesięciokrotnie.
To by było tragiczne. Kobiety byłyby zmuszone do wielokrotnego powtarzania procedury i narażenia własnego zdrowia. Wydłużenie leczenia oznaczałoby, że zostawałyby matkami w wieku 40 lat - a nawet później. A dla lekarzy w Polsce oznaczałoby to odpływ pacjentów. Kobiety, które na to stać szukałyby wsparcia za granicą".
Według twórców ustawy kriokonserwacja narusza godność człowieka, ponieważ zakłada jego "zamrożenie". To zdanie brzmi jakby projektodawcy - tak jak kiedyś mówił minister Jarosław Gowin - słyszeli "krzyk mrożonych zarodków".
Uważają też, że mrożenie nie jest obojętne dla zdrowia "człowieka". "Przebywanie w hibernacji prowadzi do degradacji, a w konsekwencji obumierania. Śmiertelność zarodków w okresie kriokonserwacji wynosi 15 proc."
Katarzyna Kozioł: "To bzdura. Nawet jeśli mamy zapładniać jedną komórkę, musimy mieć możliwość jej zamrożenia.
Mrożenie chroni zarodki i umożliwia im przeżycie, a nie odwrotnie. To jest podstawowa prawda, nie należy jej kwestionować.
Do chwili obecnej w nOvum mamy 5 698 ciąż z zamrożonych zarodków. Gdyby kriokonserwacja im szkodziła, to ciąże te by nigdy się nie poczęły. Ten, kto pisze te ustawę nie ma na ten temat żadnej merytorycznej wiedzy.
Zdarza się, że zarodek nie przeżywa procesu mrożenia, ale to konsekwencja procesu rozrodu. Zarodek, który nie ma prawidłowego potencjału rozwojowego nie rozwija się, jest słabszy i w końcu samoistnie obumiera. Tak jest w naturze, tak jest też w warunkach laboratoryjnych. Taki zarodek i bez mrożenia nie zapoczątkowałby ciąży".
"Na świecie jest dziś tendencja do dzielenia procedury zapłodnienia pozaustrojowego, nazywane jest to segmentowanym zapłodnieniem pozaustrojowym. Okazało się bowiem, że lepsze warunki do zagnieżdżenia tworzy naturalny cykl. Dlatego pobiera się komórki, zapładnia je i wszystkie zarodki się mrozi. A z zagnieżdżeniem czeka się na odpowiedni moment w cyklu miesiączkowym"
Innymi słowy mrożenie nie szkodzi, a wręcz chroni zarodki i umożliwia stworzenie warunków do korzystniejszego przebieg ciąży, bo warunki naturalnego cyklu bez stymulacji są lepsze dla rozwoju zarodka i całej ciąży.
"W Polsce nie robimy tego rutynowo, ale mrożenie jest niezbędne w sytuacjach, gdy np. w stymulowanym cyklu nie można podać zarodka ze względu na ryzyko przestymulowania czy nieprawidłową śluzówkę w macicy”.
Projekt przewiduje dwa rodzaje odpowiedzialności za złamanie przepisów. Odpowiedzialność osobowa to kara finansowa od 20-50 tys. zł, którą na lekarza może nałożyć każdorazowo sam minister zdrowia. Odpowiedzialne będą też ośrodki leczenia niepłodności i banki komórek, w których dojdzie do mrożenia. Za naruszenie ustawy stracą pozwolenie na prowadzenie leczenia metodą in vitro. Przepis nie dotyczy zarodków, które dziś są przetrzymywane w stanie kriokonserwacji.
Twórcy ustawy chcą też zlikwidować anonimowość dawców komórek rozrodczych. Dostępne ma być pełne dane dawcy: imię, nazwisko, rok i miejsce urodzenia oraz PESEL. Te zmiany mają „czynić zadość konieczności zapewnienia dzieciom poczętym z wykorzystaniem in vitro prawa do poznania swoich rodziców (tj. do poznania własnej tożsamości)”.
Katarzyna Kozioł: „Faktycznie na świecie jest tendencja do znoszenia anonimowości dawców. Oczywiście pod restrykcyjnymi warunkami. Dane dawcy są absolutnie chronione do czasu aż dziecko poczęte nie uzyska pełnoletniości. Dopiero wtedy może zwrócić się do instytucji krajowej przechowującej te dane. Może to zrobić, by poznać swoje korzenie genetyczne. Ma to uzasadnienie nie tylko medyczne, ale też psychologiczne i społeczne.
Nasza ustawa zapewnia anonimowość dawców, bo myślę, że nie byliśmy jeszcze przygotowani na konsekwencje jawności. Większość dawców nie zdecydowałaby się na oddanie komórek, gdyby wiedzieli, że w którymś momencie może się z nimi kontaktować dziecko poczęte.
Myślę, że potrzebujemy tu dużej debaty społecznej i etycznej, czy jesteśmy gotowi na jawność dawstwa. Na pewno nie powinien o tym decydować poseł Klawiter. I co ważne – dostęp do danych powinno mieć tylko dziecko, nikt inny".
13 listopada 2017 roku Ministerstwo Zdrowia poinformowało, że w wyniku rządowego programu in vitro, który trwał od 1 lipca 2014 do 30 czerwca 2016 za czasów premiera Tuska i premier Kopacz, urodziło się w Polsce łącznie 8395 dzieci, z tego:
Mimo że były minister zdrowia Konstanty Radziwiłł program zastopował to dzieci wciąż rodzą się z zamrożonych zarodków. Kosztami ich przechowywania obciążeni są rodzice.
Według danych ministerstwa zdrowia, jakie dostała dr Kozioł, 28 lipca 2017 było ich 7947. Skoro do 13 listopada ich liczba wzrosła do 8395, to oznacza, że w trzy i pół miesiąca urodziło się 448 dzieci.
Zdaniem dr Kozioł ostateczna liczba dzieci z rządowego in vitro przekroczy 10 tysięcy. Tylko w warszawskiej klinice nOvum czekają zamrożone zarodki „kilkuset, może nawet 1000 par” z rządowego programu.
Obecne wyliczenia są zgodne z szacunkami OKO.press z połowy 2016 roku, kiedy mieliśmy tylko dane z czerwca 2016 – 5285 dzieci. Ekstrapolując liczbę ciąż z in vitro określiliśmy ilość „pewnych” dzieci z programu na 7049. Pisaliśmy jednak, że ta liczba „nie uwzględnia ani przyszłych ciąż z zamrożonych komórek, ani z transferów w trakcie realizacji. Realny efekt rządowego in vitro może sięgać 8, a nawet 10 tys. dzieci”.
We wrześniu 2016 roku OKO.press zapytało Polki i Polaków o decyzję Konstantego Radziwiłła (zobacz wykresy niżej).
Aż 70 procent badanych uznało, że rząd źle zrobił, wycofując się z finansowania in vitro, przy czym surowsze w ocenie były kobiety (73 proc.) niż mężczyźni (67 proc.).
Nawet elektorat PiS prawie w połowie był przeciwny wycofaniu rządowego finansowania.
Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.
Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.
Komentarze