0:00
0:00

0:00

W stosunku do kwietnia 2021 roku ceny wzrosły o 12,3 proc. – ogłosił jeszcze przed weekendem majowym GUS w tzw. szybkim szacunku inflacji (pełny szacunek opublikowany zostanie w połowie maja). W tym:

  • Ceny żywności i napojów bezalkoholowych w rok wzrosły o 12,7 proc. Aż o 4,2 proc. w stosunku do marca 2022.
  • Nośniki energii w rok podrożały o 27,3 proc. W stosunku do marca 2022: 2,4 proc.
  • Ceny paliw do prywatnych środków transportu w rok wzrosły o 27,8 proc. W stosunku do marca 2022 nastąpił niewielki spadek cen.

O inflacji rozmawiają dziś w Polsce wszyscy, ale często rozmowy te grzęzną w nieporozumieniach — wyjaśnimy więc najpierw, o czym właściwie mówimy.

Czym inflacja jest, a czym nie jest

Wskaźnik cen towarów i usług konsumpcyjnych — najpopularniejszy wskaźnik, jaki co miesiąc otrzymujemy od GUS — pokazuje, o ile wzrósł koszt koszyka konsumpcyjnego przeciętnego gospodarstwa domowego.

GUS stara się oszacować, jaką część miesięcznych wydatków przeciętnego gospodarstwa domowego stanowią różne kategorie produktów – żywność, zdrowie, transport, kultura itd. Obecny koszyk wygląda tak:

Następnie na podstawie rzeczywistych danych o wzrostach cen i po uwzględnieniu wag poszczególnych kategorii, powstaje pełen wskaźnik cen towarów i usług konsumpcyjnych – czyli wskaźnik inflacji.

To właśnie te 12,3 proc., które GUS podał na koniec kwietnia. Ale nie oznacza to, że wszystkie produkty wzrosły przeciętnie o 12 proc. Nie oznacza to też, że jeżeli zauważyliśmy, że jakiś produkt zdrożał silniej, to państwo i jego urząd statystyczny nas oszukują. Wzrosty cen towarów poszczególnych kategorii również są zamieszczone w comiesięcznych sprawozdaniach GUS.

Ponadto, nasze koszyki konsumpcyjne się różnią, bo mamy różne budżety i potrzeby. Dlatego nasz osobisty wskaźnik inflacji rzeczywiście może być większy (lub mniejszy).

Każdy ma swoją inflację

„Dziś każdy ma trochę inną inflację, każdy oczekuje czegoś innego, przedsiębiorstwa działają w różnych branżach” – komentuje dla OKO.press dr Wojciech Paczos z Uniwersytetu w Cardiff i grupy eksperckiej Dobrobyt na Pokolenia – „Pod tymi 12 procentami z kwietnia kryje się ogromne zróżnicowanie. Ceny gazu rosną w innym tempie niż ceny żywności, ceny transportu rosną w innym tempie niż ceny produktów i tak dalej”.

Wskaźnik inflacji jest niczym innym jak daną makroekonomiczną, która pokazuje nam, w którą stronę idą koszty życia dla przeciętnego gospodarstwa domowego. Niestety kierunek od miesięcy jest ten sam – ceny idą w górę. W przypadku danych kwietniowych na razie jest to wciąż tylko szybki szacunek. Ale zawsze jest on dosyć dokładny, korekta w połowie miesiąca może nastąpić, ale jeśli tak, będzie nieznaczna.

Co dalej?

Uciekający szczyt

Ignacy Morawski, główny ekonomista Pulsu Biznesu pisze: „Inflacja osiąga kolejne szczyty i pewnie jej główny wskaźnik będzie rósł jeszcze przez kilka miesięcy. Największy impet podwyżek cen możemy jednak mieć za sobą”.

Kluczowe jest tutaj jednak słowo „możemy”. Bo jeśli ktoś śledzi ścieżkę inflacji, odkąd zaczęła wyglądać niepokojąco, to taką prognozę już słyszał.

W czerwcu 2021 pisaliśmy: „Trudno szukać ekspertów, którzy przewidywaliby galopującą inflację i dalsze ostre wzrosty w kolejnych miesiącach.

[…] zespół analityczny banku Pekao również zakłada poziom 4,5-5 proc. w kolejnych miesiącach. Według ekonomistów ING średnia inflacja w 2021 roku wyniesie 4,3 proc., a w 2022 – 3,8 proc.”.

To z kolei fragment z października 2021:

„Niełatwo jest powiedzieć, jak dokładnie będzie wyglądała sytuacja inflacyjna np. na koniec 2022 roku. Znowu możemy odwołać się do analityków gospodarczych. Większość z nich zapowiada obecnie średni poziom inflacji w przyszłym roku w okolicach 5 proc.”.

W styczniu 2022 roku dr Wojciech Paczos mówił OKO.press: „Obawiam się, że może to być więcej niż 8 proc. Jest spora szansa, że odczyty mogą nawet przebić 10 proc. Potem inflacja zacznie spadać – efekt bazy (wysoka inflacja w drugiej połowie 2021) i efekt podwyżek stóp, bo one działają ze sporym opóźnieniem”.

Dziś nie chce już prognozować.

Prognozowanie nie ma sensu

„Dzisiaj prognozowanie ścieżki inflacji i szukanie jej szczytu w ciągu kilku kolejnych miesięcy nie ma już właściwie żadnego sensu” – mówi nam ekonomista. – „Od początku mówiłem, że z wysoką inflacją są dwa problemy: utrwala się i jest chaotyczna. Każdy przedsiębiorca musi teraz prognozować swoją inflację. Każda będzie inna, a dodatkowo te procesy są tak skomplikowane, że każdy i tak się pomyli”.

Dr Paczos zwraca uwagę, że dwa tradycyjne sposoby prognozowania inflacji przestają się sprawdzać w dzisiejszych warunkach.

„Pierwszy sposób to użycie danych i modeli empirycznych. Patrzymy, jak różne dane makrogospodarcze zależały od siebie w przeszłości i na tej podstawie próbujemy przewidzieć, co będzie się działo w przyszłości. Problem w tym, że nie możemy zakładać stałości tych zależności. Stopy procentowe będą inaczej wpływały na gospodarkę w sytuacji wysokiej inflacji, a inaczej przy niskiej.

Drugi sposób to modele strukturalne — próba uchwycenia tego, jak polityka wpływa na zależności między graczami ekonomicznymi. Wówczas operujemy na innych założeniach: że preferencje graczy są niezmienne, a oczekiwania inflacyjne są dobrze zakotwiczone. Dlatego wszystkie modele strukturalne pokazują spory spadek inflacji w dłuższym okresie z powrotem do mniej więcej 2 proc. Ale musimy to porzucić — w mojej ocenie te oczekiwania się zdekotwiczyły. Tak jednak działają dziś np. Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy NBP. Wartość poznawcza takich prognoz jest niestety niska”.

Inflacja Glapińskiego

Dr Paczos napisał ostatnio na Twitterze, że obecna inflacja zostanie zapamiętana jako „Inflacja Glapińskiego”. Może to być zaskakujące, biorąc pod uwagę, że przyczyny dzisiejszej inflacji są skomplikowane i nie da się wskazać na jeden czynnik. Przypomnijmy: to m.in. wynik programów pomocowych w trakcie pandemii, zależności energetycznej od Rosji, problemów z łańcuchami dostaw w globalnej gospodarce, ale także polityki NBP. Skąd więc „wyróżnienie” prezesa Glapińskiego?

„Ben Bernanke [szef amerykańskiej Rezerwy Federalnej w latach 2006-2014, odpowiednika naszego banku centralnego] powiedział kiedyś, że polityka monetarna to jest 80 proc. słowa i 20 proc. działania. U nas te proporcje są odwrócone. Słowa, komunikacja to jakaś otoczka, a liczą się działania. Tymczasem komunikacja jest kluczowa, buduje zaufanie do banku centralnego.

My - konsumenci, przedsiębiorcy - nie musimy rozumieć wszystkich posunięć NBP. Nie możemy oczekiwać od każdego, że będzie wiedział, czym się różni inflacja kosztowa od inflacji popytowej, a tymczasowa od permanentnej. Rozumieć to musi bank centralny i odpowiednio reagować.

Tymczasem nasz bank centralny długo pokazywał, że ma inflację gdzieś. Taki sygnał szedł do społeczeństwa przez jakieś dwa lata. Jeszcze przed pandemią prezes Glapiński jasno mówił, że żadnych podwyżek stóp nie będzie. To był fundamentalny błąd i jedna z kluczowych przyczyn dzisiejszej spirali inflacyjnej. Gdyby podnosić stopy na przełomie 2019 i 2020 roku, gdy inflacja dobijała do 5 proc., to byłbym dziś dużo bardziej przekonany, że problem inflacji jest tymczasowy, skala byłaby mniejsza. Dziś nie mam takiej pewności”.

Przeczytaj także:

Jest spirala?

Część ekonomistów ogłosiła już, że mamy do czynienia ze spiralą płacowo-cenową. Mówi tak np. Rafał Benecki główny ekonomista ING Banku Śląskiego, cytowany przez money.pl. To popularna teoria, ale nie wszyscy się z nią zgadzają. Nie mamy do czynienia ze spiralą płacowo-cenową, ona jest mitem - mówiła w kwietniu w trakcie panelu Europejskiego Kongresu Gospodarczego w Katowicach doradczyni prezesa NBP Elżbieta Chojna-Duch.

Wtóruje jej dr Paczos:

„Moim zdaniem nie mamy do czynienia z pętlą płacowo-cenową. Uważam, że skupiając się na tym, co dzieje się z płacami zawężamy sobie obraz. Może to prowadzić do błędnych wniosków, np. to, że sposobem na pokonanie inflacji jest obniżanie płac. Gdy inflacja wynosi powyżej 10 proc., płace realne spadają - to dosyć dobrze udokumentowana zależność.

Potocznie myśli się o tym tak: jeśli rosną ceny, to pracownicy żądają podwyższenia płac, a jak pracownicy żądają podwyższenia płac, to przedsiębiorcy muszą podnosić ceny, więc inflacja się utrwala. Ten mechanizm ma dwa założenia: pierwsze jest takie, że pracownicy żądają zwiększenia płac powyżej poziomu inflacji, a to się nie dzieje. Żądania płacowe zawsze są wobec inflacji spóźnione, to tylko nadrabianie strat. A po drugie zakłada to, że mamy gospodarkę doskonale konkurencyjną, a to nie jest prawda. Być może niektóre branże są do tego modelu zbliżone, ale to tylko pojęcie teoretyczne”.

Winne nie płace, a marże?

W kwietniu pisaliśmy, że wzrost płac w sektorze przedsiębiorstw w marcu wyniósł 12,4 proc. rok do roku, czyli powyżej inflacji, która wówczas wynosiła 11 proc. Wynagrodzenia wciąż rosną więc bardziej niż ceny, ale to dane uśrednione i nie dotyczą wszystkich. Dlatego nie można z tych danych wyciągać prostego wniosku, że rzeczywiście mamy już do czynienia z taką spiralą.

Hasło spirali płacowo-cenowej obciąża odpowiedzialnością pracowników. To oni mają domagać się wyższych płac i przez to powodować wyższą inflację. W odpowiedzi na nie pojawia się analogiczne hasło spirali marżowo-cenowej, które w podobny sposób odpowiedzialnością za inflację obciąża firmy. Bo skoro ludzie spodziewają się wyższej inflacji, to firmy podwyższają swoje marże, wiedząc, że klienci się na nie zgodzą.

Dr Paczos uważa jednak, że brakuje dowodów na taką teorię - dane, jakimi dysponujemy, są zbyt skąpe. Niemniej w teorii tej znaleźć można zalążki problemu, o którym od miesięcy mówi dr Paczos: zła komunikacja NBP powoduje, że ludzie nie wiedzą czego się spodziewać i zaczynają oczekiwać, że podwyżki cen będą wysokie. Bank centralny nieumiejętnie zarządza oczekiwaniami inflacyjnymi i przez to tę inflację nakręca.

Inflacja na dłużej

Wszystko, co powiedzieliśmy wyżej, prowadzi do jednego ważnego wniosku: wszelkie prognozy, które mówią, jaka będzie wysokość inflacji za trzy, sześć czy dwanaście miesięcy, trzeba traktować z dużym sceptycyzmem. Szczególnie że dochodzą kolejne, trudne do policzenia i przewidzenia czynniki, jak chińskie porty zablokowane przez ostrą walkę Chin z pandemią. To może wpłynąć np. na braki elektroniki z magazynach, a więc wyższe ceny. Jest też przecież wojna w Ukrainie, która będzie nie bez znaczenia dla cen żywności. Nie wiem też, jak dokładnie będą wyglądać i w jakim tempie następować kolejne zachodnie sankcje nakładane na Rosję.

W dłuższym okresie może to oznaczać przemodelowanie globalnej gospodarki i chęć większej kontroli nad produkcją przez lokalne rynki. Np. USA już teraz zaczynają budować fabryki półprzewodników, by uniezależnić się od Chin. Taka transformacja będzie jednak trudna i powolna.

Inflacja idzie w górę w całej Europie, a jeśli mamy spadki to tymczasowe. Najpewniej katastrofa nie nadejdzie (wciąż nikt nie przewiduje hiperinflacji), ale na jakiś czas musimy zapomnieć o epoce stabilnych cen.

;
Na zdjęciu Jakub Szymczak
Jakub Szymczak

Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.

Komentarze