0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Maciek Jazwiecki / Agencja Wyborcza.plFot. Maciek Jazwieck...

Jakub Szymczak, OKO.press: Od początku obecnego kryzysu inflacyjnego ekonomiści spierają się, co jest głównym źródłem inflacji, jak się zaczęła, co ją dziś napędza. Jak dziś odpowiadasz na te pytania?

Dr Michał Możdżeń, Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie: Oczywiście jest tak, że źródła obecnej inflacji mają charakter powszechny dla większości gospodarek krajów zachodnich, bo wynikają z „zewnętrznych” szoków – pandemii, wojny, które przeorały nasze życie gospodarcze. Spór jest głównie o to, co działo się dalej.

Ekonomiści lubią klasyfikować rzeczy. Mówi się na przykład o inflacji kosztowej — firmom rosną koszty, więc podnoszą ceny. Tylko że to nie do końca ścisłe. Koszty jednej firmy to przychody innej. Ktoś na tym zarabia.

Jeśli na jakimś rynku mamy monopol albo firmy mają dużą kontrolę nad swoimi dostawcami lub pracownikami — one na wysokiej inflacji zyskają.

Patrząc na to, co pokazują dane gospodarcze, jestem skłonny wciąż uznawać, że w krótkim okresie najbardziej adekwatnym określeniem do tego, co działo się ostatnio z inflacją, jest spirala marżowo-cenowa. To pojęcie zamiennie ze spiralą zyskowo-cenową zaczyna być wśród części ekonomistów używane.

Ale jednocześnie uważam, że ta spirala się kończy. Bo za chwilę skończy się wysoki popyt na rynku. Istotne jest jednak to, że bardzo istotnym źródłem tego wyższego popytu były same firmy. Zabezpieczając sobie środki obrotowe, czyli, innymi słowy, kupując dużo zapasów, nakręcały sobie nawzajem sprzedaż. Z drugiej strony w danych o konsumpcji widzimy, że konsumenci mają coraz bardziej ograniczone pole do zakupów. Przecież dochody rozporządzalne gospodarstw domowych realnie spadają. I tych zapasów zaczyna nie być komu sprzedać.

Przeczytaj także:

Jak wygląda mechanizm takiej spirali?

Wyobraźmy sobie reprezentatywną firmę w sektorze produkcji przemysłowej. I ta firma po latach normalnego funkcjonowania nagle natrafia na wysoką inflację. Firma widzi, że wszystkie koszty rosną. I trzeba te rosnące koszty jakoś sfinansować. Jest też jasne, że te koszty będą rosnąć dalej. Czyli firma będzie musiała zabezpieczyć dostawę materiałów do produkcji. Więc taka firma podwyższa ceny powyżej kosztów. W ten sposób sprawdza, czy rynek te podwyżki udźwignie.

No i okazało się, że przedsiębiorcy mają większą siłę przetargową wobec swoich odbiorców, niż się spodziewali. Klienci podwyżki łyknęli. Firma skończyła z dodatkową gotówką. Co z nią zrobić? Można zainwestować albo dać pracownikom. W Polsce ich pozycja przetargowa, pomimo niskiego bezrobocia, jest kiepska. Uzwiązkowienie jest słabe.

Nie trzeba nawet pracowników oszukiwać — sytuacja firm jest obiektywnie trudna. Bo koszty rosły szybko. Więc można było pracownikom brak podwyżek lub niezadowalające podwyżki jakoś wytłumaczyć.

Co taka firma robi z dodatkowymi zyskami?

Przy tak wysokiej inflacji, włożenie ich na konto, które jest oprocentowane w okolicach stóp procentowych NBP, średnio chroni zyski przed utratą wartości. Dodatkowo w czasach niepewności, inwestycje w kapitał trwały nie są zbyt popularne. Co najlepiej chroni przed inflacją w sytuacji dobrej koniunktury? Kupowanie tego, co drożeje, czyli materiałów i towarów celem sprzedaży w przyszłości. I właściwie od końca 2021 roku widać, że firmy te zapasy gromadzą, w pewnym sensie spekulując na inflacji.

7 proc. polskiego PKB w 2022 roku to akumulacja zapasów. A w normalnych czasach to 1-2 proc.

To jest koszmar, ogromna dysproporcja.

Dlaczego większe zapasy to problem?

Firma nakupiła zapasów. Wydała pieniądze. Inna firma, która ich dostarczyła, zarobiła na tym duże pieniądze, bo przy dużym popycie na dobra, które mogą stanowić zapasy, naturalnie będą rosły ich ceny – więc i inflacja! Ta kolejna firma może nawet sama te dodatkowe zyski wydała potem na jakieś środki obrotowe. No ale po co się je gromadzi? Żeby je upłynnić. A to jest zależne od możliwości zbytu. Firma ma ubezpieczenie w postaci zapasów, ale ono działa tylko wtedy, gdy koniunktura jest dobra. Gdy prosperity się kończy, nie da się upłynnić zapasów w normalnej cenie. Więc jesteśmy w momencie, gdy zyski firm zaczynają się kurczyć.

Jednocześnie firma nie daje podwyżek wyrównujących inflację. Pracownicy mają realnie mniej, więc też mniej wydają - popyt konsumpcyjny leci na łeb, na szyję. I to właśnie teraz obserwujemy.

Parafrazując powiedzenie Churchilla do Chamberlaina, można powiedzieć do firm: mieliście wybór między niepodwyższaniem płac a niepodwyższaniem zysków. Wybraliście niepodwyższanie płac, a zyski będą niskie i tak.

Dlaczego firmy wrzuciły większe zyski w zapasy?

Bo nie widziały alternatyw. Być może gdyby NBP silniej podwyższył stopy procentowe, to zachęciłby firmy, by oszczędzały w bankach. To napompowałoby zyski banków. Ale banki mają taką specyficzną cechę, że nie wydają pieniędzy na konsumpcję, ani nie inwestują w nic trwałego. Więc one by te pieniądze trzymały.

I byśmy się na nie wkurzali - w styczniu zyski banków to 3,1 mld zł, co stanowi połowę wyniku finansowego za cały 2021 rok. Przy wyższych stopach byłyby jeszcze wyższe. No i jeszcze mocniej obciążeni zostaliby kredytobiorcy. Ale nie wiem, na ile firmy rzeczywiście skłoniłoby to do rezygnacji ze strategii akumulacji środków obrotowych. Więc ten kontrfaktyczny scenariusz ostatecznie niekoniecznie byłby pożądany.

Rząd mógł coś zrobić, by te ponadstandardowe zyski ograniczyć?

Bez wątpienia wysokie, progresywne opodatkowanie zysków nadmiarowych zmniejszyłoby firmom środki, które mogłyby przeznaczyć na zapasy.

Rząd miałby więcej pieniędzy w kasie. Pytanie, co by z nią zrobił.

Opcje są różne - mógłby obniżyć deficyt, co ostudziłoby koniunkturę, trochę obniżyło wzrost, moim zdaniem sztucznie napompowany zapasami (co nam po wzroście, którego efekty nie są i mogą nigdy nie być widoczne w kieszeni Kowalskiego?) i w efekcie zadziałałoby antyinflacyjnie. Mógłby jeszcze silniej dotować OZE. Albo mógłby wpompować środki w różne, niekoniecznie uzasadnione, wydatki, które mogłyby inflację podbić.

W innych krajach było podobnie z gromadzeniem zapasów?

Mniej więcej w połowie krajów UE wzrosły wydatki na zapasy. Widzimy, że zyski wszędzie są wysokie. Z drugiej strony wszędzie firmy narzekają, że nie mają kasy - prawdopodobnie właśnie dlatego, że silnie zainwestowały w różne materiały.

Jednak pod względem skali tej akumulacji Polska naprawdę jest obecnie drugą Grecją. Bo tylko Grecja zakumulowała więcej zapasów.

Wygląda więc na to, że greckie firmy wykazały się równie dużą siłą przetargową wobec pracowników, jak polskie.

Co nas czeka w najbliższych miesiącach?

Trudno mi sobie wyobrazić scenariusz, w którym unikamy w tym roku recesji. Nie wiem, co mogłoby zastąpić tak dużą dynamikę akumulacji rzeczowych środków obrotowych w PKB. Konsumpcja będzie przez jakiś czas coraz gorsza. Dodatkowo mamy wciąż podwyżki stóp procentowych w strefie euro, czyli u naszych głównych partnerów handlowych. Popyt zagraniczny może nas nie uratować.

Przy takiej recesji z pewnością będziemy mieli do czynienia ze wzrostem zwolnień. Choć niekoniecznie ze wzrostem oficjalnego bezrobocia. Przez ostatnie lata polskie firmy zbudowały sobie rezerwową armię pracy z imigrantów.

No i według GUS dochody rozporządzalne gospodarstw domowych wzrosły w zeszłym roku o 9 proc. Przy inflacji powyżej 14 proc. to bardzo słaby wynik. Skąd więc ma się pojawić popyt? Ludzie nie mają już pieniędzy.

Dlaczego firmy wolały uzupełnianie zapasów, a nie inwestycje?

Gdy firma widzi wysoką inflację i niepewną gospodarczo sytuację, to myśli: realizacja takiej inwestycji trwa, zanim postawię nową halę produkcyjną i praca ruszy, to po drodze może wydarzyć się dużo rzeczy, których nie jestem w stanie przewidzieć. A zapasy mogę upłynnić za kilka miesięcy.

W dyskusji o wpływie firm i marż na inflację często widać silne emocje. Część zwolenników tezy o spirali marżowo-cenowej próbuje odmalowywać obraz firm, które cynicznie żerują na swoich pracownikach. A z tego, co mówisz, wynika raczej obraz firm, które w danym momencie podejmowały racjonalne ze swojej perspektywy decyzje.

Jasne, firmy to nie są złoczyńcy, którzy chcą zadusić wszystkich pracowników. Problem ma charakter systemowy.

Czy można było wcześniej zidentyfikować problem z nierównowagą między zyskami firm i płacami? Dało się zrobić w tym obszarze coś, co obniżyłoby inflację?

Niektórzy analitycy, w tym ja, mówią o tej nierównowadze już od ponad roku, więc nie jest tak, że nie dało się tego wyczytać z danych już sporo czasu temu. Ale drugie pytanie jest już bardzo trudne.

Gdybyśmy mieli strukturalnie silniejszych pracowników, to prawdopodobnie byliby w stanie przechwycić nieco większą część dodatkowych środków wygenerowanych przez wzrost cen.

Ale to mogłoby niewiele zmienić, jeśli chodzi o inflację, bo wówczas nie firmy, a pracownicy karmiliby inflację.

Czyli mielibyśmy spiralę płacową.

Tak jest, nie zamierzam temu zaprzeczać, oczywiście, że takie zjawisko istnieje, choć jego mechanizm jest nieco inny niż opisywanej spirali marżowo-cenowej, która trochę bardziej przypomina bańkę spekulacyjną. Ale nawet jeśli byłoby to inflacyjnie neutralne wobec obecnego scenariusza, to mogłoby to być pozytywne dla koniunktury konsumpcyjnej, która jest z natury stabilniejsza niż ta wywołana inwestycjami, szczególnie takimi jak teraz – w zapasy. Z drugiej strony ona podtrzymywałaby inflację. Błędne koło.

A jest jakiś optymalny poziom równowagi między pracownikami i firmami w czasach inflacji? Jak go znaleźć?

Moim zdaniem mielibyśmy z nim do czynienia, gdyby udział płac w PKB utrzymywałby się na stałym poziomie. Chociaż wcale nie uważam, że byłoby to nieinflacyjne. To w obecnej sytuacji było w zasadzie nie do uniknięcia. Ale przynajmniej można by uznać, że przetargi między pracownikami i pracodawcami mamy poukładane w cywilizowany i względnie korzystny dla pracowników sposób.

Jak podnieść udział płac w PKB?

To wymaga wzrostu płac szybszego niż wzrost nominalnego PKB, a wtedy, gdy PKB nie rośnie po prostu wzrostu płac realnych. Trzeba przyznać - on podniósł się po 2015 roku między innymi przez regularne, stosunkowo wysokie podwyżki płacy minimalnej i rozszerzenie zakresu jej stosowania. Jeśli chcemy wrócić do poziomu z 2019 roku, czyli ostatniego roku przed obecną serią poważnych kryzysów, to oznacza, że pracownicy muszą ostro walczyć o podwyżki i utrzymywać je powyżej inflacji. A to oznaczałoby oskarżenia o to, że pracownicy rozpętali spiralę cenowo-płacową.

To się nie stanie?

Nie wiem. Modele banków, w tym NBP sugerują, że realne płace zaczną rosnąć wraz z obniżaniem się inflacji. Inflacja będzie spadać, ale ludzie będą otrzymywać zaległe podwyżki.

Jeśli jednak rzeczywiście jest tak, jak to przedstawiłem - firmy przedobrzyły, koniunktura spada, zanosi się na recesję - to wtedy pracownicy niewiele dostaną.

Nieco wzrośnie bezrobocie, zluzuje się rynek pracy, ludzie zaczną obawiać się zwolnień.

Jesteśmy w bardzo specyficznej sytuacji. Jeśli rzeczywiście poziom środków obrotowych w firmach spowoduje nam recesję, to będzie to w zasadzie bezprecedensowe.

A jednak uważasz, że to możliwe.

Tak. Choć cykl związany z akumulacją zapasów jest dostrzegany w modelach ekonomicznych, to tak wysokiej dynamiki tego procesu nie widzieliśmy od dekad. Ale to oczywiście nic tu nie jest pewne. Może uda się jednak upłynnić te zapasy przynajmniej w znaczącej części. A może rząd zacznie więcej wydawać i podbije koniunkturę. Może wzrost płac realnych i konsumpcja nastąpi szybciej. Może wraz ze spadkiem dynamiki tej akumulacji środków obrotowych okaże się, że duża ich część pochodziła z zagranicy i równocześnie zmaleje import. Ale na podstawie danych, które znam, i które potrafię interpretować, przyszłość nie wygląda ciekawie.

Kto na wysokiej inflacji zyskał najbardziej?

Zwykle z inflacji największe korzyści czerpią podmioty, które mają najsilniejszą pozycję na rynku. To dziś dobrze widać choćby na przykładzie Orlenu. Nawet gdy odliczy się Lotos i PGNiG, to dalej mamy wyraźny wzrost marż płockiego giganta. Tak samo jest w sektorze handlu detalicznego, w górnictwie.

Często mówi się też o tym, że to rząd jest beneficjentem inflacji, że ściąga „podatek inflacyjny”.

W pewnym sensie tak - oprocentowanie długu publicznego jest w czasach wysokiej inflacji z reguły radykalnie niższe niż nominalny wzrost gospodarczy, co mechanicznie obniża relację długu do PKB.

Ale jeśli chodzi o wpływy z podatków, to tych zysków właściwie obecnie nie ma. Realne zyski z VAT spadły istotnie. Obniżka VAT to podbicie zysków firmom paliwowym — bo ceny wzrosły ponad tę obniżkę. Więc mamy tutaj właściwie transfer środków z budżetu do Orlenu.

Tymczasem wpływy z CIT wzrosły ponadproporcjonalnie — dochody firm o 20 proc., dochody z CIT — ponad 30 proc. To z kolei mówi nam, że rząd mógł nieco bardziej docisnąć firmy, choć na tą dysproporcję mogły też wpłynąć decyzje samych firm optymalizujących moment zapłaty podatku.

Dochody z PIT nie ruszyły nawet nominalnie, co oznacza realny spadek o kilkanaście procent względem funduszu płac w gospodarce, bo mamy reformy podatkowe i obniżone stawki.

Może rząd chciał się w ten sposób podzielić wyższymi dochodami w czasie wysokiej inflacji?

Ale budżet państwowy i tym samym możliwość realizacji celów publicznych na tym cierpi. Rząd chce wydawać 3 do 4 proc. PKB na obronność. Do 7 proc. zwiększyć wydatki na opiekę zdrowotną, buduje elektrownie atomowe. Do tego potrzeba pieniędzy. Piszemy o tym w raporcie Centrum Polityk Publicznych UEK, który zaraz po świętach ujrzy światło dzienne.

Możemy się ratować długiem, ale wysoki deficyt w czasach względnie ograniczonych mocy wytwórczych w gospodarce utrudnia walkę z inflacją. Jednocześnie wysoki deficyt może nam uratować koniunkturę, choć nie wiem, czy w tym, nawet wyborczym roku. Wydaje mi się, że od października, gdy koszty zadłużenia chwilowo gwałtownie skoczyły w górę, w rządzie panuje obawa przed kolejnym wystrzałem rentowności obligacji. Zadłużenie się może być konieczne, by ratować firmy i koniunkturę. Gdy koniunktura wróci, firmy się odbudują, tak to w gospodarce działa. Ale najpierw upadek ich większej liczby oznaczać będzie jednoczesny znaczny wzrost bezrobocia.

Znowu więc beznadziejny dylemat – zadłużać się i podtrzymywać inflację, ale uratować koniunkturę, albo zduszać inflację, ale kosztem koniunktury i pracowników.

Wygląda na to, że nie ma dziś prostego rozwiązania, które inflacyjną pętlę przerwie.

Jeśli będziemy redystrybuować środki od firm do pracowników, jest możliwe, że spowolnimy spadek inflacji. Pytanie o efekty takiego działania sprowadza się do tego, kto ma większą skłonność do oszczędzania - firmy czy gospodarstwa domowe. W warunkach kilkunastoprocentowej inflacji należałoby te środki powierzyć tym, którzy chętniej trzymaliby je w banku.

Ale dziś sytuacja gospodarstw domowych jest fatalna. Według danych GUS nigdy nie było tak niskiego odsetka oszczędności gospodarstw domowych względem dochodów rozporządzalnych.

Bo ludzie nie mają pieniędzy, ale chcą utrzymać poziom życia. Może - ale to tylko spekulacja - gdyby wzrosły płace, wzrosły dochody rozporządzalne, to zamiast wszystko włożyć w konsumpcję, udałoby się gospodarstwom domowym odbudować oszczędności.

Czy jeśli twoim zdaniem wrócimy do celu inflacyjnego NBP, to wrócimy też do czasów sprzed 2021 roku?

Moim zdaniem to jest czkawka, która będzie nam się odbijała coraz częściej. Rosnący brak zasobów w naturze będzie wywoływał turbulencje gospodarcze, których obecnym źródłem jest dostęp do paliw kopalnych. W przyszłości może to być problem dostępu do litu, miedzi i innych metali ziem rzadkich potrzebnych do produkcji baterii i wiatraków, drewna, z którego pozyskujemy pelet, czy po prostu ziemi, na której stawiamy farmy wiatrowe.

Wzrost gospodarczy oparty jest na rosnącym zużyciu energii i materiałów pochodzących z ograniczonej planety podtrzymującej wiele kruchych i połączonych ze sobą ekosystemów. Jeśli nie zmienimy paradygmatu wzrostu, to dalej w kryzysach będzie tak, że ci, którzy są mocni, będą na tym korzystali, a słabi będą tracić, a w końcu stracimy wszyscy.

;
Na zdjęciu Jakub Szymczak
Jakub Szymczak

Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.

Komentarze