0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Robert Kuszyński/OKO.pressRobert Kuszyński/OKO...

Na zdjęciu: Tadeusz Kaczmarski na szczycie pomnika smoleńskiego po zawieszeniu flagi UE. 22 lipca 2022, Foto Robert Kuszyński / OKO.press

Funkcjonariusze minimum sześć razy robili naloty na mieszkanie Tadeusza Kaczmarskiego, członka Lotnej Brygady Opozycji (LBO), który wywiesił napis – jak twierdzi policja - „nieprzyzwoity”. Wypytywania sąsiadów, najścia późnym wieczorem, telefony i wizyty u rodziców aktywisty były normą. Te działania zakończyła dopiero interpelacja poselska.

Kaczmarski to aktywista opozycji ulicznej, znany z wielu protestów i akcji sprzeciwu obywatelskiego. To on m.in. wywieszał olbrzymią flagę Unii Europejskiej na pomniku smoleńskim w centrum stolicy (na zdjęciu u góry), czy brał udział w protestach antyfaszystowskich na dachu warszawskiej Kordegardy przy Krakowskim Przedmieściu naprzeciw pałacu prezydenckiego.

Od znajomego dostał do przechowania 4-metrowy baner z napisem „Morawiecki chuj zdradziecki”. „Stwierdziłem, że go wywieszę, ale nie chciałem tam obraźliwych słów” - mówi OKO.press Kaczmarski. I „ch” zakleił srebrną taśmą, na której napisał literę „w”. Napis brzmiał już więc „Morawiecki wuj radziecki”. Ale nie był w całości czytelny – niektóre litery zasłaniały ramy okna.

Wysoki blok, 6 piętro, napisu spod bloku nie zobaczysz. Aktywista twierdzi, że już z drugiej strony ulicy nie jest dobrze czytelny.

„Trzeba użyć teleobiektywu, by go sfotografować tak, aby napis był widoczny” - dodaje Robert Kuszyński, fotoreporter OKO.press, który próbował uwiecznić napis zwyczajnym obiektywem. Niektórzy z naszych rozmówców twierdzą jednak, że byli w stanie go odczytać bez wsparcia techniki.

Co istotne dla tej sprawy, mimo wyraźnego przerobienia „ch” na „w” za pomocą taśmy, niektórzy mogą też odczytać oryginalne słowo - „ch” jest dość nieudolnie zasłonięte.

baner w oknie w bloku
Inkryminowany baner

„Ludzie myślą, że jestem bandytą”

Kilka dni później, 14 czerwca ok. godz. 19:00, pies Tadeusza zaczął się kręcić pod drzwiami. Wąchał, piszczał przez jakieś 15 min, po czym zadzwonił dzwonek. Policja. „Mówili, że mam otworzyć, że w sprawie banera. Pytam: macie nakaz? A policjant dalej nalegał na otwarcie drzwi i kazał mi się przedstawić. Dobijali się jeszcze chwilę i poszli” - relacjonuje aktywista.

Okazało się, że „W” ze srebrnej taśmy odkleiło się pod wpływem słońca. Tadeusz dokleił je więc ponownie.

Pod blok zajechały trzy radiowozy i policjanci po raz kolejny próbowali wejść do mieszkania. Aktywista zaalarmował więc fotoreportera i znajomych, że dobijają mu się do drzwi. Ludzie zaczęli się zjeżdżać.

Czarna Kia z tajniakami

Radiowozy zastąpiła nieoznakowana czarna Kia z dwójką policjantów po cywilnemu.

„Chyba chcieli rozpocząć obserwację” - Kaczmarski twierdzi, że z balkonu doliczył się 3-4 tajniaków pod blokiem. I zaliczył kolejną ich próbę wejścia do mieszkania bez nakazu.

Bernard van der Esch, inny aktywista, też tam obecny tego dnia, mówi OKO.press, że policjanci chodzili po sąsiadach i wypytywali ich o Tadeusza. Czy tam mieszka, czy go znają.

„To forma zniesławienia, bo ludzie myślą, że jestem bandytą” - komentuje Kaczmarski.

Dzielnicowy też dołączył

Laura Kwoczała, aktywistka i asystentka w biurze poselskim dr. Tomasza Aniśki (Partia Zielonych), przyjechała, by być świadkiem ewentualnych działań policji tego dnia.

„Cały czas co najmniej pięciu policjantów było na dole. Obserwowali, coś zapisywali, ktoś z nich próbował się dobić przez domofon, twierdząc, że Tadeusz ma obowiązek im otworzyć” - relacjonuje.

Odwiedziny policji nie zakończyły się na tym dniu. Aktywista twierdzi, że zauważał tajniaków pod blokiem między 14 a 29 czerwca. Oglądali auto Tadeusza, sprawdzali jego stan, numery rejestracyjne. Raz przyszedł dzielnicowy i namawiał go znów do otwarcia drzwi.

Któregoś razu mundurowy wypytywał jego współlokatorkę. „Rozmawiałam z nim przez drzwi. Mówił, że jest dzielnicowym. Szukali ojca Tadeusza” - opisuje Maja.

I dodaje, że to nachodzenie ze strony policji trochę utrudniało jej życie, bo musiała „uważać na klatce” - istniało ryzyko, że policjanci wejdą do środka, zerwą baner i go zabiorą.

Tak zrobili kobiecie, która w Ursusie wywiesiła na balkonie flagę Polski z piorunem Strajku Kobiet. W grudniu 2020 roku policjant w dresie wszedł wieczorem do jej mieszkania i zabrał proporzec. Kobieta miała rzekomo złamać 137 ar. KK. – znieważyć flagę umieszczając na niej wizerunek błyskawicy.

Sąd uznał te działania policji za „niewłaściwe”, z naruszeniem prawa.

29 czerwca miała miejsce kolejna fala nalotów na mieszkanie Kaczmarskiego. Dwóch funkcjonariuszy w cywilnych ubraniach stało pod drzwiami. Według aktywisty przez pięć minut naciskali na dzwonek oraz walili w drzwi, by wymusić ich otwarcie.

Kaczmarski doliczył się w sumie sześciu takich najść policjantów, czasem w późnych godzinach wieczornych, o 22:00 czy 23:00. Jego ojciec – właściciel mieszkania – mieszkający na Podlasiu, miał dostawać kilka razy dziennie telefony z policji w sprawie baneru. Tamtejszy dzielnicowy odwiedził go w związku z tą sprawą.

„Jak napiszę »legia chuj«, to też tak będą się przykładać?”

Nachodzenia policjantów zakończyły się dopiero, gdy interpelację poselską w sprawie tych akcji wysłał poseł Tomasz Aniśko z partii Zieloni. Pytania trafiły do Komisariatu Warszawa-Ursynów, oraz komendanta Komendy Stołecznej Policji nadinsp. Pawła Dzierżaka.

Poseł pytał o najścia funkcjonariuszy tylko w dwóch dniach: 14 i 29 czerwca.

  • Z jakiego powodu podejmowane były owe działania?
  • Ilu funkcjonariuszy brało w nich udział?
  • Czy policja próbowała wysłać na adres mieszkania z banerem wezwanie, a jeśli nie, to z jakiego powodu?
  • Na jakiej podstawie podejmowane są działania funkcjonariuszy nieumundurowanych?

Komendant Dzierżak odpowiedział na pytania po 13 dniach:

  • Działania policja podjęła po telefonicznym zgłoszeniu „w sprawie umieszczenia banera z nieprzyzwoitym napisem w miejscu publicznie widocznym – w oknie jednego z mieszkań przy ul (adres do wiadomości redakcji) tj. o czyn z art. 141 KW”.
  • Policjanci na miejscu „potwierdzili popełnienie czynu zabronionego” i wykonali „czynności procesowe”. Akcję w bloku Kaczmarskiego przeprowadzało w sumie siedmioro funkcjonariuszy, dodatkowo dwóch w cywilu, ale jak twierdzi nadisp. Dzierżak – ci ostatni byli tam w owych datach, ale w innej sprawie.

Efekt interpelacji był też taki, że policja wysłała Tadeuszowi Kaczmarskiemu wezwanie do stawienia się w charakterze świadka w sprawie naruszenia art. 141 kodeksu wykroczeń: „Kto w miejscu publicznym umieszcza nieprzyzwoite ogłoszenie, napis lub rysunek albo używa słów nieprzyzwoitych, podlega karze ograniczenia wolności, grzywny do 1500 złotych albo karze nagany” - mówi przepis.

W drugiej połowie lipca aktywista zeznawał w komisariacie. Odmówił odpowiedzi na wiele pytań. Na przesłuchaniu – jak twierdzi Kaczmarski - policjant potwierdził, że jego mieszkanie było pod stałą obserwacją.

Mundurowy pokazał mu też zdjęcia napisów z okna. „Foty żyleta. Z teleobiektywem musieli robić” - uważa aktywista.

„Zapytałem, czy jak napiszę »legia chuj«, to też do sprawy przydzielą takie siły i tak będą się przykładać. Policjant nic nie odpowiedział” - relacjonuje.

„Czy u funkcjonariuszy nie występuje wojeryzm?”

Pełnomocnik prawny Kaczmarskiego, adwokat Radosław Galusiakowski, twierdzi, że nieważne, co wisi w tym oknie. Ważne jest co innego - dlaczego funkcjonariusze tajni i jawni zaglądają człowiekowi w okna i robią to przy pomocy urządzeń wspomagających oczy.

„Tego napisu nie da się przeczytać gołym okiem. Trzeba użyć lornetki albo zooma. Dlaczego więc policja gapi się komuś w okna? Kto normalny w ogóle to robi? Robią to ci, którzy chcą zajrzeć obcym do mieszkania, gdy chce się kogoś okraść, albo zwyczajnie podglądać. Czy więc u funkcjonariuszy, którzy gapili się w okna Tadeusza, nie występuje taka parafilia jak wojeryzm? Ja bym to badał” - mówi mecenas.

Dodaje, że policja powinna raczej zainteresować się podglądaczem, który zgłosił napis, a nie nachodzić i niepokoić Kaczmarskiego, bo ten ma dużo ciekawsze zajęcia, niż „użeranie się z policjantami”.

Mecenas Galusiakowski zwraca uwagę na dwie bardzo istotne kwestie:

„Nikt nie ma obowiązku otwierania drzwi swojego mieszkania tylko dlatego, że policjant tego żąda”.

Poza tym przepis, na który powołuje się policja, tj. art. 141 k.w. mówi nie o wystawieniu na widok publiczny, a o umieszczeniu „w miejscu publicznym”.

Wnętrze prywatnego mieszkania nie jest miejscem publicznym. "Jeżeli kogoś razi widok czegoś, co znajduje się wewnątrz mieszkania, zalecam przestać się gapić" - dodaje adwokat.

Zarówno on jak i Tadeusz Kaczmarski spodziewają się, że mimo tego policja i tak postawi aktywiście zarzut z art. 141 kw. bo wiele działań mundurowych wobec aktywistów prodemokratycznych ma charakter represji politycznych, lub „wynika z czystej złośliwości” - dodaje prawnik.

Od czasu tych najść aktywista nie czuje się bezpiecznie w swoim mieszkaniu. „Ustaliliśmy z prawnikiem, że przy każdym wyjściu z domu mam sprawdzić, czy ktoś nie stoi za drzwiami i włączać dyktafon, by w razie czego nagrać zajście. Włączam też lokalizator w telefonie, gdyby mieli mnie zgarnąć. Nie wiadomo, co zrobią” - mówi Kaczmarski.

Według członków opozycji ulicznej policja traktuje Tadeusza bardzo brutalnie, gorzej niż innych protestujących. Widać to na wielu nagraniach z akcji z jego udziałem.

W maju podczas kontrmiesięcznicy smoleńskiej policja jego i innych nie chciała dopuścić na miejsce legalnego zgromadzenia. W pewnym momencie, w obecności dziennikarzy, przewrócili go brutalnie na ziemię i skuli kajdankami. Musiano mu udzielić pomocy medycznej.

Przeczytaj także:

Rok wcześniej, tuż po demonstracji wsparcia dla Palestyny pod ambasadą Izraela, policja zaatakowała grupę rozchodzących się ludzi. Tadeusz osłaniał swoim ciałem zatrzymywaną Katarzynę Augustynek zwaną Babcią Kasią.

I on został brutalnie potraktowany. „Podczas zatrzymania zetknąłem się z innym policjantem, więc stwierdzili, że to naruszenie jego nietykalności. Szurali mną po ziemi, tak że miałem ciało zdarte do kości. Uszkodzili mi okulary” - opisuje. Po tej akcji policji zrobił sobie obdukcję.

Nie pierwszy raz. Podczas składania wieńca pod pomnikiem smoleńskim na pl. Piłsudskiego przez Zbigniewa Komosę mundurowi też go poturbowali. Robił obdukcję i prześwietlenie łokcia. „Uszkodzili mi go wykręcając ręce do tytułu”, opisuje.

Gdy po drugim proteście aktywistów na dachu Kordegardy, policja zabrała go na komisariat na ul. Żytniej, aktywista był w tak kiepskim stanie, że wezwano do niego karetkę. Podczas miesięcznic smoleńskich był wielokrotnie zatrzymywany przez policję za demonstrowanie, czy udział w legalnych pikietach lub akcjach ośmieszających obecną władzę.

Gdy jako członek Lotnej Brygady Opozycji 10 października 2021 roku demonstrował na drzewie pod Zachętą, wykrzykując hasła przez megafon, policja wezwała antyterrorystów, by ściągnęli go z tego drzewa. Protest członków Lotnej Brygady Opozycji tego dnia był wyjątkowo dobrze słyszalny przez prominentów władzy pod pomnikiem smoleńskim i pomnikiem Lecha Kaczyńskiego. Być może dlatego Kaczmarskiego zatrzymano „na dołku” aż na 36 godzin. Na ostatniej miesięcznicy, 10 sierpnia, ponownie trafił do więźniarki skuty kajdankami, z obrażeniami.

18 czerwca 2022, pod Wawelem, kiedy miał tam przyjechać Jarosław Kaczyński ze świtą, funkcjonariusze zatrzymali Tadeusza, gdy poszedł się wysikać do restauracji obok. „Na glebę i zaciągnęli mnie do radiowozu, tylko po to, by mnie wylegitymować bez podania żadnej przyczyny”. Podobne sytuacje zdarzały mu się w Warszawie, np. bez podania przyczyny poddawano go rewizji.

Kaczmarski szacuje, że mundurowi zatrzymywali go już ok. 100 razy, relatywnie często używając do tego siły, wykręcając ręce i skuwając je kajdankami. Twierdzi, że podczas demonstracji Strajku Kobiet zdarzało się to nawet trzy razy dziennie.

„Po każdej ostrzejszej akcji wysyłają mi hurtem po kilka wezwań za sprawy zaległe. To próba zastraszenia mnie” - dodaje. Szacuje, że policja założyła mu ok. 50 spraw za protesty i akcje, z czego sądy umorzyły między 10 a 15. „Prawomocnie nie skazali mnie jeszcze ani razu. Tylko nakazowe wyroki były” - mówi OKO.press.

Udostępnij:

Krzysztof Boczek

Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.

Komentarze