0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Rys. Iga Kucharska / OKO.pressRys. Iga Kucharska /...

Maciej Grzenkowicz jest członkiem progresywnego stowarzyszenia Wspólne Jutro. Współpracuje z posłanką Joanną Wichą, z którą prowadzi podcast „Telewicha!”. Tekst jest indywidualną opinią autora i nie reprezentuje stanowiska stowarzyszenia.

Parę lat temu grałem z przyjaciółmi w grę planszową. Rozgrywka zakładała losowanie pytań dotyczących cech charakteru osób grających i należało ustalić, do kogo ta cecha najbardziej pasuje. W pewnym momencie wyciągnięto karteczkę: “Kto z Was jest najbardziej patriotyczny?”

Ciekawe pytanie.

Obstawiłem swoją znajomą, bez żadnego wyraźnego powodu; tylko dlatego, że różnice w naszym poziomie patriotyzmu wydały mi się subtelne.

Wszyscy inni obstawili mnie.

Zdziwiło mnie to. Byłem wtedy jeszcze wyraziście lewicowym studentem. Patriotyzm wydawał mi się postawą dość daleką od tego, co robiłem: protesty przed kurią warszawską w kontekście prawa do aborcji, manifestacje na rzecz praw osób LGBT, nauka arabskiego, żeby lepiej rozumieć uchodźców z Syrii. Właściwie wydaje się to zestawem stereotypowego antypolaka, wichrzyciela odsądzanego od czci i wiary.

A tutaj: najbliżsi przyjaciele stwierdzają, że jestem patriotą. Dziwne.

Dzisiaj jestem na pół-emigracji: robiąc doktorat w Holandii mniej więcej pół roku spędzam tu, a pół w Polsce. Dalej biorę udział we wszystkich wymienionych aktywnościach. Ale jestem już przekonany, że patriotą jestem. Nie tylko dlatego, że poza krajem stężenie polskości we krwi zazwyczaj wzrasta. Jakkolwiek naiwnie by to nie brzmiało, dopiero niedawno zrozumiałem, że patriotyzm i lewicowość mogą iść w parze. I jakkolwiek smutno by to nie brzmiało: żeby to sobie uświadomić, musiałem opuścić Polskę.

Jestem pewien, że wrócę do kraju. Ale co wtedy stanie się z moim patriotyzmem? Czy znów będę musiał wybierać: lewicowość czy patriotyzm? I czy nasza lewica ma w ogóle pomysł, jak tę dychotomię pogrzebać?

Flaga na urodziny

W Danii na urodziny przynosi się jubilatowi flagi narodowe.

Nie jest to próba nacjonalizacji świętującego lub poświęcenia go ku chwale narodu. Po prostu duńska flaga należy do ludu. To jest flaga Duńczyków, ale bardziej niż znacznikiem “tu jest Dania” służy jako symbol odświętności, czegoś wyjątkowego, specjalnej okazji.

Kiedy pierwszy raz opowiedziała mi o tym moja żona, która mieszkała wcześniej w Kopenhadze, zdziwiłem się i pozwoliłem sobie na następujący eksperyment myślowy:

co by było, gdybym przyniósł komuś na urodziny polską flagę, choćby i małą?

Teoretyczne rozważania doprowadziły mnie do wniosku, że byłoby to dobrze widziane w dwóch przypadkach – środowiska bardzo lewicowego (na zasadzie ironicznego żartu) i środowiska bardzo prawicowego. We wszystkich innych konstelacjach światopoglądowych prezent w postaci flagi byłby przyjęty zapewne z rezerwą, nie wrogością, ale przynajmniej zdziwieniem. Bo dlaczego flaga? Po co mi flaga? Gdyby ktoś przyszedł na moje urodziny z flagą, też uznałbym, że taka osoba jest dziwna.

Góry śmieci ku chwale ojczyzny

Flagi wraz z narodowym kolorem pomarańczowym są też wszechobecne podczas największego holenderskiego święta państwowego, czyli Dnia Króla (Koningsdag). Co roku pod koniec kwietnia obchodzi się w Niderlandach rocznicę urodzin holenderskiej księżniczki Wilhelminy. Istotnym elementem obchodów jest, klasyczny dla Holendrów, handel: tysiące małych kramików wystawiają się wtedy w parkach i na chodnikach. W ramach kramików – plejada usług. Wiele osób sprzedaje starocie znalezione w piwnicy. Są też przekąski, rękodzieło. Raz widziałem również wyciętego z kartonu króla Niderlandów, któremu w miejscu przyrodzenia wstawiono wąską, lecz długą metalową rurkę. Gra polegała na tym, że właściciel kramu wsadzał do rury parówkę, która się szybko zsuwała. W odpowiednim momencie gracz miał w nią trafić uderzeniem młotka.

To wybuch holenderskiego patriotyzmu. Tłumy na ulicach są wtedy dzikie, a bardzo wysoki procent uczestników jest ubrany na pomarańczowo – przynajmniej częściowo.

Wiele osób maluje też twarze w holenderskie barwy narodowe. Późnym wieczorem centra miast wyglądają jak pobojowiska. Wracając z imprezy w centrum Amsterdamu, widziałem wtedy największe góry śmieci w moim życiu, a to i tak w miejscach, w których te śmieci były jakkolwiek ogarnięte i uporządkowane. Nocą ma miejsce sprawna akcja sprzątania, w związku z czym nazajutrz nie ma już prawie śladu po bachanaliach.

Nie lubię śmieci. W Dzień Króla widok walających się wszędzie butelek i opakowań po fast-foodach mnie jednak fascynuje. Przesadą byłoby powiedzieć, że każde piwo było wypite na cześć króla. Ale jeśli nawet co dziesiąte? To piwo pili młodzi i starsi, chłopaki, dziewczyny, biali, czarni, w pomarańczowych koszulkach i z czerwono-biało-niebieską opaską.

To nie jest święto, które wyklucza i odgranicza; święto narodowe ustanowione po to, aby stwierdzić: oto jest naród i nic innego nim nie jest. Dzień Króla jest radosny i otwarty, a różne odcienie pomarańczowego tego dnia się mieszają. Oczywiście, są też ludzie programowo mu przeciwni – na przykład antymonarchiści. Stanowią oni jednak zdecydowaną mniejszość.

Dzień Niepodległości na luzie?

Dnia Króla nie trzeba też świętować w żaden konkretny sposób. Można pójść na koncert na głównym placu miasta – nie ma problemu. Można spotkać się ze znajomymi w barze. Albo można iść na domówkę z setką osób, tarasem, DJ-em, i dronem nagrywającym wszystko z góry. Można czuć się patriotą zagorzałym lub umiarkowanym, ale można też nie być Holendrem w ogóle, a i tak przebrać się na pomarańczowo i świętować.

Czy potrafilibyśmy sobie coś takiego wyobrazić na Dzień Niepodległości? Albo na zbliżone przecież chronologicznie święto Konstytucji 3 maja?

Na to drugie – może jeszcze bardziej. Ale znacznie grzeczniej i nudniej. Jakiś koncert w parku miejskim. Parę foodtrucków. Reglamentowane gwiazdy, rozproszone po całej Polsce. Pogadanki o tym, jak ważna jest konstytucja. Przypomina to bardziej inne holenderskie święto narodowe, Dzień Wyzwolenia (Bevrijdingsdag), podczas którego świętuje się oswobodzenie Niderlandów od okupacji niemieckiej. Swoją drogą, czasowo zbliżone jeszcze bardziej niż Dzień Króla, bo ma miejsce 5 maja.

Dlaczego w Polsce nie możemy mieć ładnych rzeczy?

Przeczytaj także:

Patriotyzm to nie martyrologia

My, lewicowcy, pod płaszczykiem wyzwalania się od nacjonalizmu stopniowo pozbywaliśmy się kluczowego politycznego narzędzia: patriotyzmu.

Pozbyliśmy się narzędzia, chociaż na bardziej podstawowym poziomie pozbyliśmy się uczuć. Wpadliśmy w pułapkę skrajnie prawicowego dyskursu, który próbuje zawłaszczyć sobie patriotyzm i wmówić nam, że patriotyzm to tylko martyrologia i tęsknota za czystością rasową; że nauczyciel historii z jakiegoś powodu zawsze musi głosować na PiS; że wobec polskości trzeba mieć zawsze postawę fanatyczną.

To nieprawda. Przykłady partii już nie tylko patriotycznych, ale i otwarcie nacjonalistycznych z autonomicznych regionów takich jak Szkocja czy iberyjska Galicja pokazują, że nawet nacjonalizm może być bardzo otwarty i lewicowy.

Weźmy przykład Galisyjskiego Ruchu Nacjonalistycznego (Bloque Nacionalista Galego).

Nie rezygnując ze skrajnie narodowej retoryki na temat Galicji, wyborcy ruchu wspierają prawa kobiet i osób LGBT, odrzucając rasizm i ksenofobię (zostawiając sobie przestrzeń na niechęć wobec hegemonicznej Hiszpanii). Rozmawiając z galicyjskimi nacjonalistami w różnych częściach regionu, odnosiłem wrażenie, że nie byłoby szans, aby dogadali się ze swoimi polskimi odpowiednikami pokroju Krzysztofa Bosaka czy Grzegorza Brauna.

Dobrze wiemy, że nacjonalizm w większości przypadków nie kończy się dobrze. Środkowa Europa obfituje w historyczne przykłady tragedii wynikających ze ślepej nienawiści na tle narodowym i etnicznym. Ale obawiając się powtórzenia historycznych błędów Europy i replikowania obecnego rosyjskiego nacjoimperializmu, lewica próbuje usunąć etniczność z politycznej układanki, co jest sztuczne. Polki i Polacy czują się Polkami i Polakami. Chcą też być reprezentowani przez polityków, którzy nie będą od polskości uciekać.

Lewak Mentzen

Ze strachu przed nacjonalizmem podejmujemy nieopatrznie kroki, aby odebrać ludziom możliwość odczuwania zdrowej, niegroźnej, niedzielnej dumy ze swojego państwa. Próbujemy oferować społeczeństwu bezpieczną alternatywę: historię lewicową, łączącą w sobie ruchy ludowe, postaci kobiece, osoby LGBT. Ale te wątki nie mogą być tylko alternatywą – z dwóch powodów.

  • Po pierwsze: taka opowieść o historii kojarzy się jednoznacznie z dość szczelną bańką inteligenckiej lewicy, co od razu odbiera jej legitymację wśród osób programowo sprzeciwiających się lewicowości.
  • Po drugie: wątki podnoszone przez lewicę są integralną, normalną częścią historii jako całości. Nie można ich odseparowywać od powstania warszawskiego, marszałka Piłsudskiego, czy I Rzeczypospolitej. Przekłamanie prawicy polega na udawaniu, że tylko te ostatnie elementy stanowią historię Polski. Przekłamanie lewicy – że tylko pierwsze.

Wychodząc od wrażliwości wielkomiejskiej, inteligenckiej, progresywiści boją się estetyki Sławomira Mentzena. A w tym momencie to właśnie ona, paradoksalnie, jest najbardziej lewicowa.

Czy potrafimy sobie wyobrazić lewicowców trzymających odpalone flary podczas rocznicy wybuchu powstania warszawskiego? Trzymających je na cześć wszystkich uczestników: mężczyzn, kobiet, osób hetero, gejów, katolików, Żydów, Romów?

Czy potrafimy sobie wyobrazić lewicowe skandowanie: “Cześć i chwa-ła! Bo-ha-te-rom!”, kiedy wspominamy zabitych przez nazistów warszawiaków?

Zagrywki, które niektórzy komentatorzy określają jako kibolskie, są tymi, które są najbardziej powszechnie zrozumiałe i dzielone. To nie oznacza, że lewica powinna organizować happeningi podobne do Konfederacji. Drastyczna zmiana tego pokroju nie mogłaby być uznana za autentyczną. Ale w obliczu braku takiego patriotyzmu, który widzimy chociażby w Dzień Króla, to Mentzen najlepiej teraz wykorzystuje polskość wsi i małych miast.

Zandberg z rozetką

Lewica, której postulaty z założenia powinny docierać właśnie do ludzi w takich miejscowościach, najlepiej radzi sobie w metropoliach. Taka sytuacja jest odwróceniem stanu rzeczy, który miał miejsce jeszcze w momencie wygrywania przez Aleksandra Kwaśniewskiego wyborów prezydenckich w 1995 r. Wtedy lewicowy – przecież postkomunistyczny – kandydat zdobył ponadprzeciętne poparcie właśnie w małych miastach. W metropoliach powyżej średniej wypadł Jacek Kuroń, kandydat inteligenckiej Unii Wolności. Zdobył wtedy dziewięć procent – tyle, ile w tym roku wszyscy kandydaci lewicowi razem wzięci.

Intelektualne wysublimowanie i akademickość progresywistów jest ich przekleństwem.

To problem, który regularnie wraca w historii ruchów na lewo od centrum. Lewica musi złamać dychotomię, którą narzuciła jej prawica: albo polskość z dobrodziejstwem inwentarza, albo moralna czystość od nacjonalizmu. Nawet jeśli idea świata bez narodów i granic jest szczytna, to jest to koncepcja abstrakcyjna, czysto teoretyczna, niepolityczna. Bo w praktyce nie ma szans, aby taka wizja przyciągnęła większość wyborców. A to ta większość jest potrzebna, żeby wprowadzać lewicowe zmiany na lepsze.

Była osoba, która próbowała dokonać patriotycznego zwrotu w narracji lewicowej: Adrian Zandberg. W swojej kampanii prezydenckiej wpiął do marynarki biało-czerwoną przypinkę i nie bał się występów na tle polskich flag. Częściowo się udało. Niektórzy wyborcy zostali przekonani. Uznali, że Zandberg i Razem reprezentują poglądy nie lewackie, a propaństwowe, propolskie.

Przekaz kandydata Razem był w klasyczny sposób lewicowy gospodarczo, a jednocześnie antyrządowy. Zandberg stawiał się w opozycji do Magdy Biejat, którą środowisko wyborów Razem oskarżało o porzucenie ideałów na rzecz “stołków” w rządzie Donalda Tuska.

Razem wykpiwało polityczną “sprawczość”, którą według ich narracji środowisko skupione wokół Biejat wybrało w zamian za niezależność i ideowość.

Ale nic nie jest za darmo. Próbując usytuować się obok sporu PO i PiS-u, Razem zmniejszyło swoje zaangażowanie w kwestiach światopoglądowych. Długo trzeba było czekać na potępienie przez partię Ruchu Ochrony Granic Roberta Bąkiewicza.

CPK bez flagi?1

Brak poparcia Zandberga dla Trzaskowskiego – zrozumiały z perspektywy drogi, którą obrała partia – spotkał się z silnym oporem części polskiego środowiska LGBT, między innymi skupionego wokół portalu Queer.pl, które pamiętało opowieści Dudy i rządu PiS-u o “ideologii LGBT”. Sławna stała się już też reakcja Pauliny Matysiak na wygraną Karola Nawrockiego w wyborach prezydenckich („dobry dzień dla Polski”). Chwilę później występowała u boku nowego prezydenta podczas konferencji na temat CPK.

W walce z liberalizmem gospodarczym obecnego rządu Razem postawiło silny nacisk na politykę społeczną i ekonomię. To oczywiście bardzo ważne, ale stanowi tylko jedną nogę programu lewicowego. Oprócz walki z nierównościami ekonomicznymi, podstawą ruchów progresywnych jest działanie na rzecz uprzedmiotowienia grup społecznych dyskryminowanych w inny sposób: sprawa, której w Polsce bynajmniej nie można uznać za załatwioną.

A i tak zarówno Zandberg, jak i Biejat, którzy osiągnęli podobny wynik końcowy (różnica 0,66% na korzyść Zandberga), zdobyli największe poparcie w wielkich miastach i wśród osób z wyższym wykształceniem. Biejat jednak nie ukrywała, że to jej grupa docelowa. Jeśli zaś chcemy dojść do nowych – nieprzekonanych – osób, trzeba pójść o krok dalej.

Koniec utopii

Przykłady z innych krajów pokazują, że polska prawica dokonała de facto uprowadzenia patriotyzmu, który teraz trzyma w charakterze zakładnika. Udaje, że patriotyzm może być tylko taki, albo żaden. Tylko ten martyrologiczny, Bąkiewiczowski, a-na-drzewach-zamiast-listny patriotyzm jest koncesjonowany. Zamiast się na to nie zgodzić, lewica gra w tę grę, obrażając się na patriotyzm, okopując się na pozycjach przeciwnych, nie widząc, że ich okopy bronią już tylko Wilanowa.

Stąd pytanie: czy nasza lewica wie, jak ponownie stać się ludową? Czy ma plan na ponowne wprowadzenie sztandaru do polskich wsi i miasteczek?

Ale prawdziwy plan. Taki, który nie będzie drogą na skróty, podczas której porzucimy ważne dla siebie postulaty, takie jak aborcja, integracja cudzoziemców, czy prawa osób LGBT, i zbliżymy się do PiS-u. To nie oznaczałoby zmiany jakościowej w polskiej polityce, a reprodukowanie duopolu, który już mamy – taka partia wpisywałaby się w nurt socjalnego konserwatyzmu.

Nie plan pokroju Keira Starmera z brytyjskiej Partii Pracy, który zaskoczył swoich wyborców zaskakująco prawicowymi, jak na polityka lewicy, działaniami. To za jego kadencji brytyjskie Home Office (ministerstwo spraw wewnętrznych) opublikował kontrowersyjny filmik, w którym chwalił się deportacją uchodźców, a sam premier publicznie stwierdził, że “lubi i szanuje” Donalda Trumpa. Chociaż prawicowy wydźwięk polityki Starmera ma chronić laburzystów przed rosnącym w sondażach Reform UK Nigela Farage’a, od początku swojego powołania w 2024 roku nowy rząd systematycznie traci poparcie. Na lewo od niego wyrasta zaś alternatywa, tworzona przez Jeremy’ego Corbyna i Zarę Sultanę Your Party (Twoja Partia), która według wstępnych sondaży mogłaby się cieszyć mniej więcej 5% poparcia. Chociaż działania takie jak te Starmera wydają się politycznie pragmatyczne, na dłuższą metę okazują się nieskuteczne. Wydają się też lustrzanym odbiciem konserwatywnej wolty Platformy Obywatelskiej: równie nieskutecznej i nieautentycznej, której wielu komentatorów przypisuje przegraną Trzaskowskiego w wyborach.

Polak-lewak

Czy mamy plan, jak mówić głosem mniejszości, rolników, pracowników na śmieciówkach, ale i małych i średnich przedsiębiorców, którzy na rozwiązaniach lewicowych przecież też korzystają?

Oczywiście, nie można mówić głosem wszystkich. Taki przekaz z założenia jest wewnętrznie sprzeczny. Polskość jest jednak cechą uniwersalną. Wszyscy wyborcy są obywatelami Polski – to tautologia. Wszyscy ci, którzy idą na wybory, świadomie przykładają rękę do tego, jak to państwo ma wyglądać, czyli nie jest im ono obojętne.

Rozumie to Mentzen, który odnosząc się do konserwatywnego nacjonalizmu buduje mosty ponad podziałami dla grup o skrajnie różnych interesach: od dużych przedsiębiorców do bezrobotnych. Udaje mu się to, chociaż jego program gospodarczy jest niekorzystny dla większości jego wyborców. Udaje mu się to, chociaż kiedy głosujący na Konfederację dowiadują się o poglądach lidera partii na temat aborcji czy osób LGBT, dziwią się i nie zgadzają. Część sukcesu leży w antysystemowości Konfederacji. Ale kluczowy jest też element polskości i języka, jakim się o niej mówi.

Musimy nakreślić sylwetkę lewaka-Polaka. Osoby, która nie boi się swoich progresywnych poglądów i za nie nie przeprasza, a na paradę równości chodzi z polską flagą. Osoby dumnej z polskiej historii, z I Rzeczypospolitej, z podziemia niepodległościowego podczas II wojny światowej, z „Solidarności”. Z konfederacji warszawskiej, ze wczesnych w skali świata dekryminalizacji homoseksualności i praw wyborczych kobiet. Wrażenie, że to się wyklucza, jest złudne.

I trudno uwierzyć, żeby na taką polskość nie było popytu. Tak jak holenderskość w Holandii, tak jak duńskość w Danii, polskość może być czymś włączającym i wspólnym, a nie dzielącym. Na Marsze Niepodległości nie chodzą sami skrajni nacjonaliści, ale też przeciętne rodziny, których patriotyzm nie jest zagospodarowywany przez inne, zrozumiałe, włączające wizje polskości. Wielki pochód 11 listopada jest spektakularny i daje wrażenie uczestniczenia w czymś większym. Czymś, czego nie mają szans odtworzyć silent disco i streamowanie gier.

Odmowa w uczestniczeniu w jakiejś wersji klasycznej, szkolnej polskości, takiej, jaką zna ją większość społeczeństwa, zabiera być może ostatnią platformę porozumienia dostępną dla całego kraju. Tak, ta wersja polskości nie jest idealna. Jest w niej dużo patosu – może zbyt dużo – i brakuje osób, które chcielibyśmy tam widzieć. Ale ta polskość nie jest ustanowiona raz na zawsze. Możemy w nią wejść i ją modyfikować. To będzie znacznie łatwiejsze, niż rozpisywanie lennonowskiej utopii.

***

Nie ma powodu, żeby Polska, kraj kulturowo przecież nie aż tak daleki od Niderlandów i Danii, nie mogła mieć zdrowego, radosnego, włączającego patriotyzmu. Stworzonego na nasz sposób, ucząc się na błędach innych krajów, bo przecież również w Niderlandach partie islamofobiczne cieszą się dużym poparciem. Przemyślanego i krytycznego – również wobec siebie samego. Dającego Polakom poczucie dumy z państwa otwartego i przyciągającego, stale rozwijającego się, skupionego na przyszłości. Ale i nie odmawiającym im zadowolenia z bycia Polakami.

Nie bójmy się kochać Polski. Ona jest po naszej stronie. Jeśli nie odwzajemnimy jej uczucia, pójdzie do innego.

;
Na zdjęciu Maciej Grzenkowicz
Maciej Grzenkowicz

Badacz TikToka na Uniwersytecie w Groningen (Niderlandy). Zajmuje się fact-checkingiem na platformie w kontekście taktyk argumentacyjnych dziennikarzy. Pisał m.in. dla „Gazety Wyborczej", Działu Zagranicznego, czy Ha!-Artu, prowadził też audycje muzyczne i podróżnicze w Radiu Nowy Świat. Autor reportażu „Tycipanstwa. Księżniczki, Bitcoiny i kraje wymyślone" (Wydawnictwo Poznańskie 2021).

Komentarze