0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Jakub Orzechowski / Agencja GazetaJakub Orzechowski / ...

"Wielki Kompromis zawarty u progu transformacji między elitami władzy i Episkopatem, czynił kobiety zakładniczkami modernizacji. W kwestiach intymnych – związanych z ludzką seksualnością, płodnością, rozrodczością – w wolnej Polsce miał decydować Kościół. Wierzono, że bez Kościoła wszystko się rozpadnie. Tak było za UW, za SLD, za pierwszego PiS. Osiem lat rządów PO to osiem lat uników i ustępstw. Dziś wiemy, że rozpadło się właśnie dlatego, że nadmiernie zaufano Kościołowi.

Prawica upiera się, że na ulice wyszła hołota, awanturnicy, barbarzyńcy. Kaczyński zobaczył dzieci manipulowane przez dorosłych. Tymczasem mamy do czynienia z młodymi ludźmi, którzy odmówili uczestnictwa w tej grze" - pisze w artykule dla OKO.press Agnieszka Graff,* pisarka, publicystka, wykładowczyni.

O protestującej generacji Z mówi, że "zachowują się tak, jakby nigdy o Wielkim Kompromisie nie słyszały. Nie uważają Europy za Cywilizację Śmierci. Nie mają odruchu mówienia »pochwalony« na widok księdza. Dla nich Jan Paweł II to postać historyczna, a nie święty. Symbole Solidarności traktują jako źródło pomysłów na memy".

Poniżej cały esej Agnieszki Graff*

Coś pękło, coś się wylało. Skończył nam się w Polsce pewien kompromis. Jednak nie o „kompromis aborcyjny” tu chodzi, bo nic takiego nie istniało, lecz o dużo szerszy kompromis ustrojowy. Wielki Kompromis między państwem i Kościołem, ten na którym opierał się porządek III RP i tożsamość Polski po 1989.

Marta Lempart ujęła rzecz następująco:

„Rewolucja, która się zaczęła, to nie jest tylko walka o aborcję. To walka o wolność, którą w bardzo brutalny sposób naruszono, a aborcja jest jej symbolem”.

Cóż to za wolność, której aborcja jest symbolem? Chodzi o prawo do wyboru w sferze intymności – to jasne. O równość płci, której prawo kobiet do samostanowienia jest istotną częścią – to też oczywiste. I jeszcze wolność od PiS-u, któremu demonstranci każą wyp…ć, a koordynatorki protestów grzecznie zalecają dymisję.

Jednak prawdziwą stawką jest nasze wyobrażenie o sobie jako o społeczeństwie lub, jak woli prezes Kaczyński – narodzie. Protesty zapewne wkrótce wygasną, PiS zrobi w sprawie aborcji to, co zechce, ale zmiana kulturowa będzie nieodwracalna.

„PODMIOT NIE ZGADZA SIĘ Z ORZECZENIEM” to jedno z haseł protestów – świetny żart i genialna diagnoza sytuacji.

Gramatyka Wielkiego Kompromisu

Na naszych oczach rozsypuje się gramatyka, na której przez ostatnich 25 lat oparta była polska umowa społeczna.

Gramatyka Wielkiego Kompromisu, który towarzyszył nam przez dwie dekady. Zawarty u progu transformacji między elitami władzy i Episkopatem, czynił on kobiety zakładniczkami polskiej modernizacji.

Stabilne relacje państwo-Kościół oparte zostały na ogromnej władzy i przywilejach tej instytucji. Episkopat miał stabilizować transformację ustrojową i proces wejścia do Unii w zamian za drastyczne ograniczenie praw kobiet i odrzucenie praw LGBT.

Polska to kraj katolicki – to zdanie powtarzano jak mantrę. Nie był to opis rzeczywistości lecz dekret. A może zaklęcie? Utożsamienie polskości z katolicyzmem miało być naszym wyróżnikiem w Unii. Zależnie od światopoglądu: ceną lub rekompensatą za „powrót do Europy”.

Dla fundamentalistów religijnych z całego świata oznaczało to, że Polska spełni rolę królika doświadczalnego dla ich wizji świata. Miała być bastionem Chrześcijaństwa w laicyzującej się Europie, polem walki o „wartości rodzinne”. A nasze społeczeństwo miało się na to godzić, bo zakładano, że taki jest nasz „kod kulturowy.”

Wielki Kompromis zawierał dwie zasady główne i kilka zapisów dodatkowych.

Kościół miał mieć monopol w sferze wartości

Zasada Pierwsza: W sferze wartości Kościół Katolicki ma w III RP niekwestionowany monopol. Sfera wartości ograniczona jest w dużej mierze do etyki seksualnej: stąd ustawa antyaborcyjna, obecność symboli religijnych w przestrzeni publicznej i sankcjonowana przez państwo wrogość wobec społeczności LGBT. Kościół decydował też de facto o stopniowym ograniczaniu dostępu do antykoncepcji, jego głos był kluczowy w sporach o refundację in-vitro.

Przekonanie o bezalternatywności katolicyzmu jako źródła moralności Polaków świetnie oddał Jarosław Kaczyński, mówiąc w swoim orędziu, że „depozyt moralny, który jest dzierżony przez Kościół, to jedyny system moralny, który jest w Polsce powszechnie znany. Jego odrzucenie to nihilizm”.

Kościół, zgodnie z tą logiką, nadaje rzeczywistości społecznej sens. Poza Kościołem jest tylko pustka. Kto chodził na lekcje religii, wie, że w Europie panuje „cywilizacja śmierci”.

A kto nie chodzi, temu daje się do zrozumienia, że coś z nim jest nie tak.

W zamian za to Kościół łagodził i uspokajał

Zasada Druga określała, co Kościół powinien w zamian za swoją uprzywilejowaną pozycję robić. Otóż rolą Kościoła miało być łagodzenie niepokojów i konfliktów towarzyszących przemianom ustrojowym.

Z jednej strony tonowanie z nastrojów nacjonalistycznych, z drugiej – uspokajanie niezadowolenia społecznego wynikającego z neoliberalnej transformacji. Kościół miał być swoistym buforem umożliwiającym wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej a następnie w Unii pozostanie.

Dodajmy, że u progu lat 90. rzeczywiście istniały podstawy, by sądzić, że Kościół tej roli sprosta. Żył jeszcze Papież, który patronował wejściu Polski do Unii; istniało w miarę prężne liberalne skrzydło Kościoła; nowo powstała stacja o nazwie Radio Maryja otrzymała już co prawda koncesje lokalne ale ogólnokrajową dostała dopiero w 1994 roku. Neofaszyści stanowili wariacki margines, a neoliberalnej transformacji praktycznie nikt w Polsce nie kwestionował, milczenie Kościoła nikogo więc specjalnie nie dziwiło.

Ustalenia dodatkowe zabezpieczały z jednej strony spokój społeczny (a zatem względną stabilność kolejnych rządów), z drugiej – bezpieczeństwo kleru. Kluczowy był zapis o milczeniu kobiet. Było z góry wiadome, że wszelkie przejawy buntu zostaną ośmieszone lub stłumione.

Stworzono też ważny mechanizm „patrzenia przez palce” – kompromis dotyczył prawa aborcyjnego, ale nie realnie wykonywanych zabiegów. Ani przez chwilę podziemie aborcyjne nie było przedmiotem zainteresowania aparatu państwa.

I wreszcie trzeci zapis dodatkowy, którego istnienie ujawniły w ostatnim czasie filmy braci Sekielskich: bezkarność księży odpowiedzialnych za nadużycia seksualne, oraz biskupów, którzy przez długie lata ich kryli. Krótko mówiąc:

zmowa milczenia wokół pedofilii w Kościele.

Młodzi ludzie nigdy o czymś takim nie słyszeli

Gdy przedstawiłam zarys Wielkiego Kompromisu podczas debaty publicznej zorganizowanej online przez Uniwersytet Otwarty im. Karola Modzelewskiego, zapytano mnie, jakie mam na jego istnienie dowody.

Najwyraźniej młodzi ludzie nigdy o czymś takim nie słyszeli. Cóż, nie został on nigdzie zapisany. Nie ma go w podręcznikach do historii. Ale dla pokolenia transformacji – zwłaszcza dla kobiet – jego istnienie było oczywiste.

Stanowił powietrze, którym oddychałyśmy, granice rzeczywistości, w której przyszło nam żyć. Panowało wokół niego wstydliwe milczenie.

Nazywając go wprost, próbując zakwestionować jego prawomocność, można się było narazić na śmieszność. Kompromis przetrwał ponad ćwierć wieku. To kawałek polskiej historii – ten, który właśnie dobiega końca.

Szukając źródeł Wielkiego Kompromisu, można sięgnąć wstecz aż do książki Adama Michnika „Kościół, lewica, dialog” (1977), która nadała ton relacjom między kościołem a opozycją demokratycznych w latach 1980-tych. Jednak to w 1993 zaczęła się epoka, która dziś się kończy.

Bo choć Wielki Kompromis dotyczył szeroko pojętej władzy Kościoła w Polsce, to przypieczętowało go właśnie wprowadzenie zakazu aborcji. Na tym Kościołowi zależało szczególnie, tej sprawy nigdy nie odpuszczał.

Ustawa z 1993 roku, czyli granica polskiej demokracji

Przypomnę, że przedtem obowiązywała ustawa 1956 – aborcja była legalna ze względu na uszkodzenie płodu, zagrożenie zdrowia kobiety, gdy ciąża powstała w wyniku przestępstwa oraz – sprawa kluczowa – ze względu na trudne warunki życiowe kobiety.

W 1993 roku wprowadzono zakaz niesłusznie zwany „kompromisem”. Zignorowano wtedy ponad milion podpisów na rzecz ogólnopolskiego referendum zebranych przez tzw. „Komitety Bujaka”. Takie są fakty.

A jaki jest ich głębszy sens?

Otóż dowiedzieliśmy wtedy rzeczy zasadniczej: że w kwestiach intymnych – związanych z ludzką seksualnością, płodnością, rozrodczością – w wolnej Polsce będzie decydować Kościół Katolicki. Tu właśnie leży granica polskiej demokracji.

Dla wielu weteranów i weteranek opozycji to był szok poznawczy. Chodziło o prawa kobiet, ale także, a może przede wszystkim, o położenie kresu mrzonkom o nowoczesnym świeckim państwie.

Powtórzmy: gestem założycielskim relacji państwo-Kościół w III RP była pacyfikacja wielkiego ruchu społecznego – mobilizacji na rzecz referendum w sprawie aborcji

Mówiąc wprost, ludziom, którzy chcieli poddać sprawę pod głosowanie, kazano się zamknąć. Ten gest powtarzano na setki sposobów przez dwie kolejne dekady: temat równości płci i praw seksualnych był w sferze publicznej wyśmiewany, lekceważony, spychany na margines.

Mówiło się – także w mediach liberalnych – że to temat „zastępczy” i „obyczajowy”. Kpiono, że prawa kobiet to jakaś abstrakcja, która interesuje feministki, podczas gdy „normalne kobiety” zajęte są „prawdziwym życiem.”

W tej atmosferze odbywały się kolejne starcia wokół aborcji. Ukazywały się buntownicze odezwy, artykuły i książki, lecz z góry było wiadomo, że nie będą one miały wpływu na bieg historii. A jednak to właśnie jest nasza historia – herstoria której obecną odsłoną są masowe protesty pod znakiem Strajku Kobiet.

Orzeczenie TK Zolla: zakaz aborcji jako ochrona macierzyństwa

W 1996 roku Sejm podjął próbę złagodzenia prawa przez dodanie doń przesłanki o trudnej sytuacji osobistej kobiety. Nowelizację zakwestionował Trybunał Konstytucyjny, którego prezesem był wtedy prof. Andrzej Zoll. Orzeczenie uzasadniono w sposób kuriozalny a zarazem charakterystyczny dla tej epoki: zakaz aborcji miały stanowić... konieczną ochronę macierzyństwa.

"Zdaniem wnioskodawcy doszło także do naruszenia art. 79 ust. 1 przepisów konstytucyjnych [uwaga - w orzeczeniu TK opiera się na tzw. małej konstytucji z 1992 roku, która obowiązywała do października 1997 - red.], przewidującego konstytucyjną ochronę macierzyństwa. Macierzyństwo z istoty swojej stanowić musi związek pomiędzy matką a jej dzieckiem. Przepisy ustawowe nie mogą mieć na celu ani rozerwania tego związku, ani też nie powinny stymulować takiego rozerwania (...)

Z uwagi na wspomnianą powyżej funkcję macierzyństwa, konstytucyjna ochrona tej wartości nie jest podejmowana wyłącznie w interesie matki. Równorzędnym podmiotem tej ochrony musi być płód i jego prawidłowy rozwój. Obejmuje to w sposób oczywisty ochronę zdrowia dziecka poczętego i zakaz powodowania rozstroju zdrowia czy uszkodzenia ciała płodu".

Tym samym utożsamiono macierzyństwo z ciążą, prawnie i retorycznie pozbawiając kobiety ciężarne jakiejkolwiek podmiotowości. Nie był to jedyny taki zabieg.

Systematyczne znikanie kobiet

Od połowy lat 90. w mediach, kulturze popularnej debacie publicznej odbywało się systematyczne znikanie kobiet.

W książeczkach dla dzieci i podręcznikach szkolnych królowały „dzieci poczęte” - płody pływające w jakimś kosmicznym limbo, oderwane od rzeczywistości, jaką jest ciąża i decydująca o swoim zdrowiu i życiu kobieta.

Trawestując hasło obecnych protestów: ówczesny podmiot nie mógł się zgadzać ani nie zgadzać z orzeczeniem, bo został skutecznie wymazany ze zdania, w którym orzekano o jego losie. Śledziłam ten proces w osłupieniu, efektem był rozdział „Znikająca kobieta” w mojej książce „Świat bez kobiet” z 2001 roku.

Pierwsza dekada lat 2000 to okres, w którym Wielki Kompromis próbowały podważyć organizacje kobiece (kluczowa była Federacja na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny) i feministyczne inicjatywy uliczne (mam na myśli, rzecz jasna, Manify).

Ciekawe, że pierwsza Manifa była reakcją na zdarzenie, które można uznać za chwilowe odstąpienie od jednej z przesłanek dodatkowych Wielkiego Kompromisu – tej o patrzeniu przez palce na podziemie aborcyjne.

W grudniu 1999 doszło do najścia policji na gabinet ginekologiczny w Lublińcu. Mówiło się że ciało kobiety „zabezpieczono” jako materiał dowodowy. Powiało grozą, wyszłyśmy na ulice.

Sam fakt istnienia ustawy zapewne by nie wystarczył, bo wyrok Trybunału miałyśmy świeżo w pamięci.

W 2002 roku feministki postanowiły ujawnić fakt istnienia Wielkiego Kompromisu na forum międzynarodowym. Porozumienie Kobiet Ósmego Marca skierowało do Parlamentu Europejskiego List Stu Kobiet domagający się wsparcia dla demokratycznej debaty na temat sytuacji kobiet w Polsce, informując, że „doszło do swoistego porozumienia między Kościołem katolickim a rządem w kwestii przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Kościół mianowicie będzie popierał integrację z Europą w zamian za rezygnację rządu z dyskusji nad nowelizacją ustawy antyaborcyjnej". I dalej:

"W kuluarach integracji Polski z Unią Europejską odbywa się zatem swoisty handel prawami kobiet”.

Podpisany przez wybitne kobiety nauki, kultury i sztuki list nie doczekał się odpowiedzi unijnych instytucji – Unia unikała wtedy debat na tematy „światopoglądowe”, de facto była więc przychylna Wielkiemu Kompromisowi. Natomiast strony opisanej w liście zmowy zareagowały mieszanką paternalizmu, szyderstwa i groźby.

Biskup Życiński orzekł, że to „najbardziej niepoważny list protestacyjny, jaki czytał w ostatnim czasie”, dodając, ni to żartem ni to serio, że biskupi mogliby w takim razie zrezygnować z poparcia dla integracji.

Szef działu krajowego "Gazety Wyborczej" Rafał Zakrzewski potwierdził istnienie kompromisu: „Kościół to mocny sojusznik w naszej drodze do Unii.

I jestem przekonany, że to, abyśmy się we wspólnej Europie znaleźli jak najszybciej, jest ważniejsze od wzniecania teraz płomiennego sporu”.

Kolejne odsłony tego dramatu to mniej lub bardziej udane próby przebicia się z głosem kobiet do mediów i opinii publicznej (wizyta statku Langenort w 2003 roku, kolejne manify), do instytucji europejskich (sprawa Alicji Tysiąc w Strasburgu - rok 2007) i do świadomości społecznej, skutecznie uśpionej przez kościelną nowomowę i niewywrotność stanu prawnego (2011 – aborcyjny coming-out Katarzyny Bratkowskiej).

O protestach 2016 roku opowiem za chwilę, bo stanowią kolejny rozdział tej historii – początek końca Wielkiego Kompromisu.

Nie drażnić Kościoła, bo wszystko się rozpadnie. Stało się odwrotnie

Mówiąc o Wielkim Kompromisie, nie mówimy o otwartym sporze światopoglądowym, który można wygrać lub przegrać, o debacie na kontrowersyjny temat w demokratycznym państwie. Mówimy o braku debaty. O zmowie milczenia.

O państwie, które oddało pewnej niedemokratycznej instytucji prawo do decydowania o życiu intymnym swoich obywateli, jednocześnie nakazując tym obywatelom wstydliwe milczenie.

To opowieść o kraju w środku Europy, którego elity polityczne scedowały na Kościół władzę w sferze wartości. Wielki Kompromis był chwiejny, musiał być jednak wciąż na nowo sankcjonowany przez polityków. Czyniono tak przy różnych okazjach i z różnych pobudek: prawica dlatego, że te wartości podzielała, liberałowie i lewica - bo byli przekonani, że Kościół to potęga, której nie należy drażnić.

Spróbujmy odtworzyć motywacje tych, którzy strzegli Kompromisu. Wracaliśmy do Europy, to był wielki dziejowy proces. Panowało głębokie przekonanie, że bez wsparcia Kościoła może się nie udać. Europa zaś była gotowa wrogość wobec praw kobiet uznać za naszą „różnicę kulturową”.

Zresztą obiecywano, że po akcesji będzie lepiej – miał nadejść czas równości. Gdy jednak znaleźliśmy się w wytęsknionej Unii, okazało się, że Wielki Kompromis obowiązuje nadal. Dlaczego? Bo Kościół – on i tylko on – może zapobiec wejściu na scenę skrajnej nacjonalistycznej prawicy. A wtedy ostatecznie skończy się sen o Europie i demokratycznej Polsce.

Temat płci – nie tylko praw reprodukcyjnych kobiet, ale także przemocy domowej, edukacji seksualnej i praw mniejszości seksualnych – przez długie lata wyciszano po to, by nie drażnić Kościoła.

Wierzono, że bez Kościoła wszystko się rozpadnie. Tak było za Unii Wolności, za SLD, za pierwszego PiS. Osiem lat rządów Platformy Obywatelskiej to osiem lat uników i ustępstw.

Dziś wiemy, że była to kalkulacja błędna.

Rozpadło się WŁAŚNIE dlatego, że nadmiernie zaufano Kościołowi.

PiS wygrał wybory przy jawnym wsparciu Kościoła. Dorobek III RP zniszczono przy jego pełnej aprobacie. Czy dało się to przewidzieć na początku lat 90., gdy budowano podwaliny Wielkiego Kompromisu? Zapewne nie do końca. Kościół skręcał w prawo stopniowo. Tadeusz Rydzyk stopniowo wznosił swoje imperium.

W międzyczasie rozwinęły się, zauważone przez nielicznych, potężne międzynarodowe ruchy ultrakonserwatywne. Ich lokalne odnogi to Ordo Iuris, Kaja Godek i liczne organizacje działające na rzecz „wartości rodzinnych”, a de facto przeciw równości płci. Są one mocno splecione z sieciami międzynarodowymi, Światowym Kongresem Rodzin, TFP, Citizen Go – żadna z nich nie istniała, gdy w Polsce budowano Kompromis.

Wszystkie te zmiany sprawiły, że Wielki Kompromis kończy się na naszych oczach, bo jego przemocowy charakter stał się oczywisty dla wszystkich.

Pamiętacie Czarny Poniedziałek?

Obecny przełom nie jest dzieckiem Julii Przyłębskiej, lecz Czarnych Protestów z lat 2016-2018. Koordynatorki są po części te same – Marta Lempart i Ogólnopolski Strajk Kobiet, lokalne grupy Strajku i Dziewuch.

Emocje też są w znacznym stopniu kontynuacją ówczesnego buntu, choć znacząco zmienił się język.

Cztery lata temu poznaliśmy prawdziwe zamiary religijnych fundamentalistów z Ordo Iuris, bezwzględność Episkopatu i rządu, a także – i to może jest ważniejsze – naszą własną siłę i gniew.

Pamiętacie Czarny Poniedziałek? 3 października 2016 protesty odbyły się w 200 miastach, tysiące kobiet poszły do pracy ubrane na czarno. To wtedy w deszczu, pod parasolkami, w wielotysięcznym tłumie na Placu Zamkowym i innych polskich placach ukonstytuował się nowy podmiot polityczny – gniewne kobiety.

Wiele kobiet krzyczących dziś na ulicy „W…ć” i „To jest wojna” zaczynało swój bunt w 2016 roku. Były tam jako dziewczynki i bardzo młode dziewczyny, z matkami, babciami, starszymi siostrami. Teraz wróciły w sporym towarzystwie i z dużo bardziej radykalnym zestawem haseł.

Nie ma już nawiązań do tradycji Solidarnościowej, nie ma przerobionej na feministyczną modłę symboliki powstańczej – jest bluzg, ironia i złośliwy żart.

„Mama pozwoliła mi dziś przeklinać” – to hasło w rękach młodej dziewczyny wiele mówi o atmosferze tych protestów i międzypokoleniowej kobiecej więzi, z których wyrastają.

Podmiot bez orzeczenia

Wielki Kompromis skończył się nieodwołalnie. Rozpadał się po kawałku. Mniej więcej dekadę temu Kościół sam abdykował z roli sojusznika demokracji i modernizacji (a może przestał udawać, że nim jest), a potem posłuszeństwo wypowiedziały kobiety – 2016 rok przejdzie do historii jako narodziny masowego ruchu kobiecego w Polsce.

Miesiąc temu Kaczyński zagrał va bank, chcąc przelicytować Ziobrę i odwrócić uwagę od porażki rządu w mierzeniu się z pandemią – stąd orzeczenie pseudo-Trybunału.

I wreszcie wkroczył nowy bezkompromisowy gracz – generacja Z.

  • Dwudziestolatki zachowują się tak, jakby nigdy o Wielkim Kompromisie nie słyszały.
  • Nie uważają Europy za Cywilizację Śmierci.
  • Nie mają odruchu mówienia „pochwalony” na widok księdza.
  • Dla nich Jan Paweł II to postać historyczna, a nie święty.

Symbole Solidarności traktują jako źródło pomysłów na memy.

To bunt pokolenia smartfonów: króluje w nim indywidualizm, sieć i specyficzne poczucie humoru. Każdy i każda wypowiada posłuszeństwo osobiście i po swojemu. Wspólnie tworzą historię i są tego świadomi.

Zapewne wkrótce ktoś policzy akty apostazji i okaże się, że były ich tysiące. Jednak kluczowe dla potężnej kulturowej zmiany są obrazy – memy, filmiki, fotki, kliki.

  • Grupka młodych dziewcząt w Szczecinku krzyczy na księdza, każąc mu wracać do kościoła.
  • Dziesięć osób stoi pod oknami arcybiskupa Jędraszewskiego z ułożonym z potężnych liter napisem: „DOM SZATANA”.
  • Warszawskie licealistki w sadzawce przed Muzeum Narodowym pozują jako potencjalne ofiary rzucającego głazem papieża.

Są też zmiany w krajobrazie i zdjęcia tych zmian: błyskawice na murach, napisy „Macie krew na rękach”, wieszaki i plakaty na kościelnych płotach. Te obrazy są ulotne, ale razem składają się na nowy zapis w zbiorowej pamięci tego społeczeństwa. I on już do podręczników historii trafi nieuchronnie.

Prawica upiera się, że na ulice wyszła hołota, awanturnicy, barbarzyńcy. Kaczyński zobaczył w nich dzieci zmanipulowane przez dorosłych. Tymczasem mamy do czynienia z młodymi ludźmi, którzy odmówili uczestnictwa w grze, którą dorośli im próbują narzucić.

Historię tworzy dziś samoświadomy zbiorowy podmiot, który pokoleniom transformacji mówi „sprawdzam”. Wyłania się na naszych oczach, kwestionując podstawy umowy społecznej, którą zastał. Aborcja była zapalnikiem, a hasło „J**** PiS” zmusza do namysłu nad przyszłością partii rządzącej.

Na dłuższą metę chodzi o dużo grubszą sprawę niż prawo aborcyjne i kariera prezesa Kaczyńskiego: młodzież odrzuciła kulturową hegemonię Kościoła w Polsce. Zabawne, że ustalenia poprzednich generacji w tej sprawie odrzuciła młodzież nazywana czasem pokoleniem JP2, młodzież, której zafundowano w szkole więcej lekcji religii niż informatyki.

*Dr hab. Agnieszka Graffwykładowczyni Ośrodka Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego, członkini Zarządu Polskiego Towarzystwa Genderowego, Członkini zespołu "Krytyki Politycznej" oraz rady programowej stowarzyszenia Kongres Kobiet. Znana feministyczna publicystka, felietonistka (m.in. "Wysokich obcasów") i pisarka. Autorka takich książek, jak: "Matka feministka" (2014), Jestem stąd (2014), Rykoszetem. Rzecz o płci, seksualności i narodzie" (2014), Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym (2001).

Przeczytaj także:

;

Udostępnij:

Agnieszka Graff

Profesorka w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego, badaczka feminizmu i ruchów anty-gender, znana feministyczna publicystka, felietonistka (m.in. „Wysokich obcasów”) i pisarka. Członkini rady programowej stowarzyszenia Kongres Kobiet. Autorka takich książek, jak: „Matka feministka” (2014), Rykoszetem. Rzecz o płci, seksualności i narodzie” (2008), Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym (2001).

Komentarze