Zdaniem posłów PiS rząd w Berlinie gnębi Polaków w Niemczech, bo nie zwiększa wydatków na naukę polskiego w niemieckich szkołach. Więc zabrali 40 mln zł na naukę niemieckiego w Polsce i przekazali na naukę polskiego w Niemczech. Dlaczego to bez sensu - pisze prof. Klaus Bachmann
Ponieważ Niemcy od lat naruszają traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy z Polską nie zwiększając ofert języka polskiego w niemieckich szkołach, posłowie PiS w Sejmie - z inicjatywy opolskiego posła Solidarnej Polski Janusza Kowalskiego - postanowili zareagować. Skierowali 40 mln złotych dotychczas przeznaczonych dla nauczania języka niemieckiego jako języka ojczystego na dotacje dla nauki polskiego w Niemczech.
Pomysł na pierwszy rzut oka słuszny i sprawiedliwy: skoro Niemcy nie chcą wspierać Polaków w Niemczech, to wydajemy środki przeznaczone dla Niemców w Polsce na pomoc dla Polaków w Niemczech. Jest na to nawet niemieckie przysłowie: jeśli ty bijesz moją ciocię, to ja będę bić twoją.
Na tym logika tego posunięcia się jednak kończy, bo nie chodzi o ciocię, ani nawet o Niemców i Polaków. Polski gest niektórym Niemcom i Polakom w Polsce szkodzi, za to Polakom w Niemczech nie pomaga ani trochę.
Kolejny raz PiS na złość Niemców odmraża swoim obywatelom uszy i wyrzuca pieniądze podatnika w błoto.
Aby poznać kulisy i skutki tej sprawy, trzeba się trochę wgłębić w system oświaty w Polsce i w Niemczech i w to, co właściwie kryje się za hasłami o „Polakach w Niemczech” i „języku ojczystym” w Polsce.
W Polsce żyją Niemcy - obywatele niemieccy (bez podwójnego obywatelstwa) i obywatele z podwójnym (polskim i niemieckim) obywatelstwem. Część tych ostatnich mieszka od ponad 99 lat (prawnie ma to znaczenie) na tym samym terenie - Przed wojną w części należał on do Niemiec.
Są oni więc, w świetle konwencji międzynarodowych, które Polska ratyfikowała, członkami mniejszości narodowej. Przysługują im prawa do nauczania ich dzieci w szkołach w języku ojczystym.
Państwa z reguły mają swobodę decydowania o tym, jakie grupy uznają za mniejszości i jakie prawa im przyznają. Polska (długo przed dojściem PiS do władzy) uznała za takie mniejszości m.in. Niemców i Ukraińców. Zobowiązała się do zapewnienia im szkolnictwa w języku ojczystym. Z tego do dziś się nie wywiązała. Choć jest to akurat zobowiązanie, które wcale nie wynika z Traktatu z Niemcami o dobrym sąsiedztwie i przyjaźniej współpracy, lecz z Europejskiej Karty Języków Regionalnych i Mniejszościowych Rady Europy, które Polska ratyfikowała.
Uczniowie na terenach zamieszkałych przez Niemców - obywateli RP mogą chodzić na dodatkowe lekcje niemieckiego i - rzadko - na kilka przedmiotów po niemiecku (zamiast po polsku).
Samorządy lokalne dostają na to subwencje z budżetu państwa. Zgodnie z ustawą korzystać z tego mogą na danym terenie wszyscy obywatele polscy, którzy zadeklarują, że chcą, aby ich dzieci uczyły się języka niemieckiego jako języka mniejszości narodowej.
Korzystają z tego też dzieci Polaków, to znaczy obywateli RP nie poczuwających się do przynależności do mniejszości narodowej, a którym zależy na znajomości języka niemieckiego.
Obcięcie dofinansowania może się więc też negatywnie odbić na nich, o ile samorządy nie znajdą sposobu, aby to wyrównać. Obcięcie owych 40 mln zł nie oznacza bowiem wcale, że obowiązek ciążący na samorządach, aby zapewnić chętnym dodatkowe zajęcia z niemieckiego, zniknął.
Posłowie nie wypowiedzieli przecież ani konwencji Rady Europy, z których ten obowiązek wynika, ani nie zmienili ustawy o szkolnictwie, czy ustawy o mniejszościach narodowych.
Głównymi poszkodowanymi są więc samorządy - rządzone przez przedstawicieli mniejszości niemieckiej. Ale także te gminy, gdzie żyją wprawdzie członkowie mniejszości, ale ich organizacje nie mają większości w radach.
Dlatego obcięcie subwencji jest przede wszystkim niekorzystne dla samorządów na Śląsku, Warmii czy Mazurach, gdzie żyją obywatele RP chcący swoje dzieci uczyć więcej niemieckiego – obojętnie czy są Polakami, Niemcami czy Ślązakami.
Niemców w Polsce bez obywatelstwa polskiego to w ogóle nie dotyczy, bo oni w świetle konwencji międzynarodowych nie mogą być członkami mniejszości narodowej w Polsce. Oni wysyłają swoje dzieci do polskich szkół publicznych (głównie w dużych miastach, gdzie i tak nauczania w języku mniejszości nie ma) albo do prywatnych szkół z własnym programem nauczania języków, do którego państwo nic nie dokłada (na przykład do szkół brytyjskich, amerykańskich, francuskich, niemieckich albo dwujęzycznych).
Strona polska szacuje, że w Polaków w Niemczech jest dwa miliony. Ale to nie takie proste. Żyją tu obywatele niemieccy pochodzenia polskiego albo, jak niemiecka statystyka ich nazywa, „obywatele z tłem migracyjnym”. 740 tys. mieszkańców Niemiec to obywatele polscy, ale duża, lecz bliżej nieznana ich część, ma też obywatelstwo niemieckie.
Liczbę katolików mówiących po polsku szacuje się na 80 tys., ale to się z kolei ma nijak do obu wyżej wymienionych liczb, ponieważ nie przesądza o tym, czy mają oni obywatelstwo polskie, niemieckie czy oba.
W polskich debatach owe 2 mln „Polaków w Niemczech” pojawiają się zazwyczaj jako odpowiednik tej liczbowo bliżej nieznanej „mniejszości niemieckiej” w Polsce, z czego polscy politycy (i to wcale nie tylko z PiS) wysnuwają wniosek, że powinni oni być traktowani tak, jak „Niemcy w Polsce”.
Ale między Polakami w Niemczech (jakkolwiek ich definiujemy) i „Niemcami w Polsce” nie ma żadnej symetrii.
„Niemcy w Polsce”, o ile mają obywatelstwo polskie, to uznana przez Polskę i spełniająca wymogi konwencji międzynarodowych mniejszość narodowa. Mieszkają w danym miejscu od 99 lat.
Takie kryteria mniejszości narodowej spełniliby też Polacy, którzy emigrowali w XIX wieku do Niemiec, głównie do Zagłębia Rury, i których część do dziś nazywa się Kowalski albo Szymański (lub Schimanski).
Ich przytłaczająca większość nie poczuwa się jednak (już) do polskości i woli uczyć swoje dzieci francuskiego albo holenderskiego.
W Nadrenii-Westfalii w ramach szkolnictwa publicznego 5100 uczniów uczy się języka polskiego. Ale robią to nie jako członkowie mniejszości, lecz jako obywatele niemieccy, którzy lubią język polski.
W innych krajach związkowych jest podobnie.
Nieprawdą jest więc, że Polska wydaje krocie na naukę niemieckiego dla mniejszości niemieckiej, a Niemcy nic nie wydają na naukę polskiego dla Polaków w Niemczech.
Rząd federalny faktycznie nic nie wydaje – robią to natomiast kraje związkowe.
Pozostali Polacy w Niemczech są albo obcokrajowcami (wtedy nie mogą się w ogóle powołać na konwencję dotyczącą ochrony mniejszości narodowych), albo są obywatelami niemieckimi, ale mieszkają krócej niż 99 lat w swoich regionach. Nie żyją w swoich "małych ojczyznach" - tak jak czasem niemiecka mniejszość w Polsce albo uznane przez RFN uznała za mniejszości Serbołużyczanie w Saksonii i Duńczycy w Szlezwiku-Holsztynie.
I tu napotykamy na kolejny polsko-niemiecki mit. Głosi on, że Niemcy odmawiają uznania Polaków w Niemczech za mniejszość, bo obawiają się precedensu dla Turków. Bo oni wtedy też mogliby się domagać uznania za mniejszość narodową.
Jest to jednak czysta projekcja – przeniesienie polskich obaw wobec jakichkolwiek mniejszości. Żaden z niemieckich polityków i urzędników, z którymi w ostatnich latach rozmawiałem na ten temat, nie zrozumiał tego argumentu.
Kurdowie na emigracji mieliby się pojednać się z reżimowymi Turkami ze skrajnej prawicy, którzy chcą ich zabić? Że powstanie w ten sposób jedna „turecka mniejszość narodową”, której państwo niemieckie musiałoby przyznać przywileje, podobne do tych, których polski rząd domaga się dla Polaków?
Grupa, która w polskich dyskusjach pojawia się jako „Turcy w Niemczech”, tak samo nie istnieje jako jedna zwarta grupa, jak i „Polacy w Niemczech”.
Jeśli obywatele niemieccy tureckiego pochodzenia i obywatele tureccy w Niemczech organizują się, to robią to poprzez organizacje wyznaniowe i charytatywne (zrzeszające też wyznawców nie-tureckich). Tworzą też organizacje polityczne, np. jako odnogi partii i ruchów tureckich, od „szarych wilków” po zwolenników Atatürka, Erdogana i Gülena.
Władzom niemieckim nie zależy na tworzeniu mniejszości polskiej, ponieważ taki status miałby znaczenie tylko dla bardzo nielicznych obywateli niemieckich polskiego pochodzenia. Takich, którzy z powodu ich słabej integracji w Niemczech kierują postulaty nie do Berlina lub swoich samorządów, ale do Warszawy.
Ci ludzie nie są jednak w stanie reprezentować interesów olbrzymiej masy dobrze zintegrowanych obywateli polskiego pochodzenia.
Tych, którzy widzą siebie jako członków większości niemieckiej, którzy znają język polski, ale z polskiego pochodzenia nie wywodzą aspiracji narodowych lub politycznych.
Analogia między sytuacją „Niemców w Polsce” a sytuacją „Polaków w Niemczech” jeszcze z jednego powodu jest fałszywa. Dostęp do nauki języka ojczystego dla mniejszości w Polsce zależy od rządu centralnego i samorządów. Dostęp w Niemczech zależy w pierwszym rzędzie od rządów i parlamentów krajów związkowych. Rząd federalny nie ma w oświacie żadnych kompetencji.
Mimo to polskie rządy (już długo przed dojściem PiS do władzy) wolały kierować swoje postulaty do rządu federalnego. Bo to on jest stroną Traktatu o Dobrym Sąsiedztwie i Przyjaznej Współpracy. Tyle że zarówno obowiązki Polski wobec swoich mniejszości, jak i obowiązki Niemiec wobec swoich, nie wynikają wcale z tego traktatu, lecz z konwencji międzynarodowych, które oba państwa wzięły na siebie dobrowolnie.
Nie są wynikiem bilateralnych targów.
Przekaz „Niemcy biją naszych, więc my mamy prawo bić ich” jest prostszy niż nieco bardziej skomplikowane, ale za to prawdziwe przesłanie, że teraz rząd polski mści się na swoich obywatelach i samorządach, aby Niemcom było przykro.
Niemcom przykro nie będzie. Może się natomiast okazać, że samym posłom w Warszawie będzie przykro, kiedy przyjdzie im wypłacać te 40 mln zł w Niemczech, aby tam wspierać język polski.
W Niemczech nie ma bowiem prawie w ogóle szkolnictwa prywatnego. Aby wspierać finansowo język polski w niemieckich szkołach, posłowie musieliby więc zasilić budżety ministerstw oświaty w tych krajach związkowych, gdzie popyt na lekcje polskiego przewyższa podaż.
Ale w świetle polskiego i niemieckiego prawa budżetowego taka dotacja lub subwencja jest nielegalna.
Poza tym:
czy posłowie PiS naprawdę chcą dać pieniądze polskich podatników ministerstwom niemieckim, które oskarżali o językową dyskryminację Polaków?
Inne opcje to zamawianie albo dofinansowanie kursów języka polskiego w ramach Volkshochschule, niemieckiego odpowiednika akademii trzeciego wieku. Ale one są komercyjne – decyduje popyt, nie podaż. W dodatku dopłacanie do takich kursów oznaczałoby, że polski podatnik będzie wspierał znacznie lepiej sytuowanych obywateli niemieckich.
Zostaje tylko dofinansowanie kursów polskiego poza niemieckim systemem oświaty – w parafiach i misjach katolickich. To nie daje jednak absolwentom żadnego liczącego się na rynku pracy dyplomu. Popyt na to będzie nader umiarkowany.
W latach 90. Niemcy wspierali naukę niemieckiego na Śląsku, wysyłając tam emerytowanych nauczycieli z Niemiec, którym dopłacali do pensji. Oni wtedy pracowali w polskich szkołach. To samo polski rząd też może robić, jeśli ma lepsze rozeznanie od regionalnych ministerstw oświaty, kto tam chciałby, a nie może uczyć swoich dzieci polskiego w szkole. Bez takiej wiedzy posłowie co najwyżej zafundują polskim nauczycielom wycieczki krajoznawcze do Niemiec.
Zostaje jeszcze jedna opcja: można wesprzeć finansowo wydmuszkę lojalnych wobec PiS, ale kompletnie pozbawionych znaczenia w Niemczech patriotycznych działaczy polonijnych. Będą teraz udawać, że uczą setki tysiące polskich dzieci języka polskiego - nie będzie tego jednak widać na ich świadectwach szkolnych.
Porozumienie takie, zrzeszające cztery malutkie stowarzyszenia utworzone według prawa niemieckiego, już powstało we wrześniu. Poinformował o tym natychmiast portal rządowy www.gov.pl. Postulaty tych stowarzyszeń nieco rozbiegają się z postulatami organizacji zajmujących się sprawami Polaków w Niemczech na co dzień, ale dziwnie współbrzmią z postulatami, które PiS głosi od lat.
Komentarze