Ministerstwo Zdrowia: „Szefowie stacji pogotowia mają zyski, ale nie chcą się nimi dzielić”. Dyrektor stacji: „Mamy zyski, ale musimy je wydawać na wiele innych rzeczy niż pensje”. Bez dodatkowych pieniędzy z budżetu nie ma mowy o kompromisie między ratownikami a rządem
Protesty ratowników medycznych nabierają na sile. Opisaliśmy szczegółowo w OKO.press sytuację i źródła konfliktu. Od tygodni w wielu mniejszych i większych ośrodkach w Polsce ratownicy składają wymówienia lub idą na L4. 2 września 2021 protest objął też Warszawę – tego dnia nie wyjechało wiele karetek.
Władze do niedawna udawały, że nic się nie dzieje. Ministerstwo Zdrowia powołało zespół, który do połowy grudnia ma przygotować pewne propozycje systemowe.
1 września minister Adam Niedzielski zapytany o bezpieczeństwo ze strony pogotowia ratunkowego w obliczu 4. fali, zapewnił, że sytuacja jest pod kontrolą, a w razie czego sięgnie się po ratowników pracujących w służbach mundurowych – policji, wojsku, straży pożarnej.
2 września odbyło się dawniej planowane spotkanie ratowników z wiceministrem Kraską. W jego przerwie wiceminister powiedział dziennikarzom, że prawie wszystkie stacje pogotowia w Polsce wypracowały w 2020 zysk i że ministerstwo będzie namawiało dyrektorów, by podzieliło się tym zyskiem z pracownikami.
O argumentach ministerstwa zdrowia rozmawiamy z przewodniczącym związku ratowników Piotrem Dymonem i z dyrektorem stacji pogotowia dr. Andrzejem Szmitem.
Poprosiliśmy Piotra Dymona, przewodniczącego Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Ratowników Medycznych o komentarz.
Sławomir Zagórski: Jak pan ocenia dzisiejsze spotkanie?
Piotr Dymon: Zażegnanie obecnych sporów nie było jego głównym tematem. Ale jednym z punktów rozmowy były kwestie finansowe i pan minister Kraska przedstawił wykaz zysków dysponentów za 2020 rok. Okazuje się, że na 320. dysponentów straty wykazało zaledwie 2. Reszta miała zyski i to całkiem spore [np. warszawski Meditrans 6 mln zł.].
Kraska był zdziwiony faktem, że dysponenci twierdzą, iż nie mają pieniędzy i zrzucają odpowiedzialność za brak funduszy na podwyżki i zwiększanie stawek na ministerstwo. Pokłosiem tego jest zwołanie na 3 września spotkania z dysponentami i wojewodami.
Minister musiał wcześniej wiedzieć o tych zyskach.
To jest takie przerzucanie się odpowiedzialnością. Ministerstwo mówi, że przekazuje środki z budżetu państwa. Pracodawcy twierdzą, że nie mają pieniędzy, a potem okazuje się, że ten zysk jednak jest i chyba ich stać na podwyżki.
Pracodawcy - zwłaszcza w zakładach państwowych - nie dadzą jednak więcej niż muszą. Jeśli ustawa im nakaże, to dadzą, ale tylko pracownikom zatrudnionym na umowie o pracę, a nie tym na umowach cywilnoprawnych. Tylko że są stacje, które mają głównie pracowników na umowach cywilnoprawnych. I jeśli oni zrezygnują z pracy, to nie będzie obsady do karetek. A ratowników nie bardzo jest skąd brać.
Tłumaczył mi pan, że w całym kraju sprawę załatwiłoby 30 mln zł. Jak się porówna tę kwotę z wypracowanym przez stacje zyskiem, to trudno zrozumieć opór pracodawców.
No właśnie. Mam wrażenie, że to jest na zasadzie: „My wam mówimy, że nie mamy, ale tylko tak mówimy”. Bo są miejsca, gdzie dyrektor dostaje nagrodę, i to jest takie pokazanie ratownikom miejsca w szeregu. „Nie damy wam tyle, co chcecie, bo jak się ugniemy, to będziecie tak robić za każdym razem, jak będziecie chcieli podwyżkę”.
Minister Niedzielski zdaje sobie sprawę, że coś trzeba zrobić, ale chce w razie czego sięgać ratowników ze straży pożarnej.
Pan minister chyba nie wie ilu tych ratowników w służbach jest.
A pan wie?
Ja też nie wiem, ale sądzę, że ok. 2-3 tys. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że to są osoby, które mają też co robić w swoich jednostkach macierzystych.
Nie wiadomo ponadto, czy te osoby będą się czuły na siłach podjąć takie wezwanie. Bo część z nich pracuje jako osoby kierujące pojazdami uprzywilejowanymi.
Część pewnie jest zatrudniona w wojsku czy straży, ale nie mają takiego doświadczenia - nazwijmy bojowego - i może się okazać, że pomysł pana ministra będzie trudny w realizacji.
Wystąpienie ministra Niedzielskiego trudno uznać za pojednawcze.
To trochę naginanie rzeczywistości. Takie magiczne wyczarowanie ratowników, którzy są w służbach. Pogrożenie, że jak będziecie kozaczyć, to mamy za was zastępstwo.
Wiceminister Kraska mówił już trochę innym tonem. Może przyczyniła się do tego dzisiejsza sytuacja w Warszawie?
Podobna sytuacja może być niedługo w każdym większym mieście, gdzie pracownicy kontraktowi złożyli wypowiedzenia umów cywilnoprawnych. Te okresy wypowiedzenia umów dobiegną końca i wtedy może być naprawdę niewesoło.
Ministerstwo trochę opieszale podchodzi do rozwiązania tego problemu. Dziś minister Kraska powiedział nam, że jest trochę jest problemów z wyliczeniem stawki za dobokaretkę. Okazało się, że to nie jest takie proste jak zakładano, ale ma być gotowe w ciągu kilku dni.
Mam nadzieję, że na wspomnianym spotkaniu pracodawców, wojewodów i ministerstwa zapadną jednak jakieś decyzje. Że albo okaże się, że pracodawcy mają środki na podwyżki, albo dostaną zapewnienie, że dostaną dodatkowe fundusze z budżetu, żeby jednak te konflikty łagodzić.
O komentarz poprosiliśmy też dyrektora Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Gorzowie Wielkopolskim, konsultanta wojewódzkiego w dziedzinie medycyny ratunkowej, dr. Andrzeja Szmita, który – jak pisaliśmy - stał się bohaterem ratowników w Polsce. Dr Szmit zdecydował ostatnio, że zapłaci swoim ratownikom 55 zł za godzinę, czym naraził się innym dyrektorom (zwykła stawka - jak mówią ratownicy - to 25 zł).
Sławomir Zagórski: Podobno pokręciłem coś w swoim tekście pisząc o pana bohaterstwie?
Dr Andrzej Szmit: Przecenił mnie pan. Ja nie byłem pierwszym odważnym. Pierwsi odważni byli u nas w szpitalu w Żarach. Dali 55 zł ratownikom za godzinę i w Nowej Soli tyle samo.
To była trudna decyzja?
Chciałbym, żeby pan wiedział skąd się wzięło te 55 zł. Otóż dotąd ratownicy medyczni mieli u mnie 31 zł za godzinę. Do tego dochodzi dodatek ministerialny, który dostają już od bardzo długiego czasu w wysokości 10 zł i ja jeszcze dołożyłem do tego ze swoich pieniędzy 14 zł.
Ta podwyżka przysługuje na razie tylko przez 2 miesiące - sierpień i wrzesień. Po pierwsze nie mogłem dać więcej, bo ich wypowiedzenia mogą skutkować od 1 października. Więc nie mogłem wyprzedzać, bo nie było woli wycofania tychże wypowiedzeń. I to nie z mojego powodu nie chcieli wycofać, tylko powiedzieli wprost: „Nie chcemy tego wycofać do momentu, kiedy nie usłyszymy, że będzie zwiększenie systemowe finansowania, czyli ze strony ministerstwa.
Ja negocjowałem z nimi od kilku miesięcy. Starałem się ich powstrzymać, tłumaczyć, że wiem o tym, że są prowadzone rozmowy z ministerstwem, że może coś z tego wyjdzie. Ale oni już stracili cierpliwość. Widzą, że z tych rozmów jak dotąd nic nie wynika.
Zatem powiedzieli: „OK. Wiemy, że to jest dobra wola ze pańskiej strony, szefie, ale nie wycofujemy się”. Ich oczekiwanie to było 70 zł. Ale na zasadzie: 'Oni ustąpią, ja ustąpię', doszliśmy do tych 55 zł.
Pan to zrobił z wypracowanego zysku?
Tak. Ten zysk stał się teraz przedmiotem zainteresowania wielu mediów. Nagle wszyscy zaczęli się interesować tym, że są ZYSKI. Nawet zyski netto.
No więc ja za pierwszych 8. miesięcy tego roku mam skumulowanego zysku 240 tys. zł. W związku z tym uznałem, że bezpiecznie, nie wchodząc w taki groźny element, jakim jest naruszenie dyscypliny budżetowej, mogłem rozdysponować tylko tę kwotę.
Na spotkaniu ratowników z wiceministrem Kraską padła zaskakująca dana, że na 320 dysponentów w Polsce, zysku nie maiło tylko 2.
To taki bardzo fajny element, którym można teraz szermować ze strony ludzi nie będących świadczeniodawcami: „Czego oni chcą ci ratownicy i ci pracodawcy – przecież wykazują zyski!” Za ubiegłe lata. Niech je przeznaczą na podwyżki, prawda?
Trudno nie dostrzec w tym logiki.
Tylko że to jest bardzo nieelegancki zabieg. Bo nikt z nas nie ukrywa, że na koniec roku ma jakieś środki.
Tymczasem nikt nie próbuje się zająknąć, że na dyrektorze takiej jednostki, jak np. na mnie, spoczywa obowiązek kumulowania środków. My mamy obowiązek zakładania rezerw np. świadczenia emerytalne czy świadczenia społeczne wynikające z umów ze związkami zawodowymi i z ustaw.
Mamy też obowiązek zbierać środki na odtworzenie sprzętu. Ja muszę robić co roku odpisy amortyzacyjne.
Czy wie pan, ile kosztuje nowoczesny ambulans? No więc w tzw. konfiguracji bariatrycznej, czyli z noszami hydraulicznymi mogącymi unieść ciężar 325 kilogramowego pacjenta, to jest koszt 650 tys. zł.
Ja muszę te ambulanse wymieniać co 5 lat. Więc jak popatrzymy na taką stację pogotowia ratunkowego w Warszawie, która dysponuje co najmniej 80 ambulansami, to jeżeli oni muszą uzbierać w ciągu 5. lat na każdy z tych ambulansów 650 tys., to wykazanie zysku z wysokości 6 mln w przypadku tak potężnej stacji, to nie są żadne pieniądze.
A tu nie chodzi tylko o ambulanse. To także defibrylatory, których koszt wynosi ok. 100 tys., zł za jedno urządzenie. To kardiomonitory za co najmniej 50 tys. zł. I mnóstwo innego sprzętu wymaganego od nas od NFZ. W większości przypadków nikt go nam nie kupuje, tylko musimy sami go odtwarzać.
Ja nie czyham na ten zysk. Pomyślałem tylko, że jeśli mamy 320 dysponentów i każdy z nich chociaż niedużą część zysku przeznaczyłby dla ratowników, byłoby po sprawie. 30 mln zł w skali kraju, o których mówią ratownicy, to nie są wielkie pieniądze.
30 mln to zdecydowanie za mało. Już tłumaczę. Mówimy o dodatkowych 14 zł, które dodałem do 1 godziny pracy ratownika. Posłużę się tu moim województwem lubuskim. Są w nim 54 ambulanse.
Jeżeli teraz ratownicy w województwie wypracowują średnio 78 tys. godzin miesięcznie i pan to przemnoży przez 14 zł, to wychodzi kwota mniej więcej miliona 100, miliona 200 tysięcy. Miesięcznie. Jak pan to przemnoży przez 12 miesięcy, to już się robi ok. 13-13,5 mln. A województwo lubuskie jest jednym z najmniejszych w Polsce.
Dlatego na podwyżki w skali kraju trzeba mniej więcej 360-380 mln zł rocznie.
To 10 razy więcej niż mówią ratownicy.
Ale to też nie jest koszt, który jest w stanie położyć na łopatki ministerstwo finansów.
Wracam do pana postawy. Mówi pan, że inni dyrektorzy postąpili podobnie, ale są i tacy, którzy w całej tej sytuacji zachowują się nieprzyzwoicie.
Doznałem tego na własnej skórze. Kiedy mieliśmy spotkanie z panem wojewodą i gdy część kolegów z konsorcjum, które reprezentuję jako lider, zaatakowała mnie mówiąc, że moje niezrozumiałe i nieprzemyślane działania postawiły ich pod ścianą. I oni teraz muszą dać te pieniądze, zamiast stworzyć jeden wspólny front mówiący: „Nie, nie, nie, nie!”.
I co pan im opowiedział?
W ramach mojego konsorcjum szpital Żary dał ratownikom 55 zł. W Żarach za ratownictwo odpowiada kolega, który sam też jeździ w tych zespołach ratownictwa medycznego. Jest lekarzem.
W drugim miejscu było dokładnie to samo. Ja też jestem takim lekarzem jeżdżącym i wiem o czym mówię. Bo nie mówię z pozycji zza biurka. Nie widzę wyłącznie lewej i prawej strony - wydatki i koszty. A na końcu bilans.
Natomiast większość tych, którzy mówili, że nie wolno tak robić, to są dyrektorzy, którzy nie pracują z ratownikami ręka w rękę. Oni pracują jako dyrektorzy zarządzający. Nie twierdzę, że minister zdrowia, który nie jeździ karetka, (notabene w przypadku pana ministra Kraski, to jest to człowiek, który ciągle jeździ karetką), będzie złym ministrem. Daleki jestem od takich stwierdzeń.
Ale coś w tym jest, że jak pan razem ze swoim zespołem w czasie pandemii siedział pod SOR po 6-8 godzin. Jak pan razem ze swoimi zespołami jeździł od szpitala do szpitala i doznał pan tego, że po 24. godzinach takiego dyżuru nie widzi pan na oczy i zastanawia się, czy jest pan jedynym elementem, który musi dbać o to, gdzie bezpiecznie przekazać tego pacjenta, to zaczyna pan tych ludzi mocno cenić.
Jak zakończa się te obecne konflikty?
Jestem już za starym dyrektorem, żeby nie wiedzieć, że wszelkie negocjacje są związane z grą negocjacyjną. Jedni chcą bardzo dużo, a druga strona, wobec której są wysuwane oczekiwania krzyczy: „Nie, nie, nie ma pieniędzy. A poza tym mamy rozwiązanie - wariant B, C, a nawet D - na wasze miejsce.”
To tak zawsze jest. Jak byłem dyrektorem jednego z największych i najbardziej zadłużonych szpitali w Polsce prowadziłem bardzo często negocjacje z NFZ. Okres negocjacji kończył się 31 grudnia. I zdarzało się, że wyjeżdżałem o godzinie 20. w śnieżycę, nie podpisując kontraktu, żeby po przejechaniu 40 km otrzymać telefon: „Niech pan przyjedzie. Podpiszemy, dostaniecie więcej.”
Idealny kompromis to taki, w którym żadna ze stron wychodząc nie jest zadowolona. Więc myślę, że wcześniej czy później - a wolałbym oczywiście wcześniej, żeby nie było tego wszystkiego, żeby nie było tak nerwowo - obydwie strony wyjdą z tych negocjacji niezadowolone, ale z podpisaną ugoda. Tym bardziej że - jak powiedziałem - nie wydaje mi się, żeby te 360-380 mln rocznie było kwotą rzucają na kolana państwo polskie.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Komentarze