0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Sławomir Kamiński / Agencja GazetaFot. Sławomir Kamińs...

Trudno na podstawie sondaży dokładnie przewidzieć wynik wyborów – te najwierniej oddające rozkład preferencji pojawią się niedługo przed ogłoszeniem ciszy wyborczej. Coś już jednak wiadomo, zarówno w kwestii frekwencji wyborczej jak i rozkładu poparcia.

Weźmy najpierw pod uwagę historyczne poziomy odniesienia, które dają pojęcie o możliwościach mobilizacji elektoratu.

Bezpośredni sygnał od wyborców

Frekwencja wyborcza w Polsce nigdy nie była przesadnie wysoka – od początku transformacji raczej wyróżnialiśmy się wśród krajów regionu wysokim poziomem absencji. W wyborach parlamentarnych w 2005 roku, gdy do władzy po raz pierwszy doszło PiS (wraz z ówczesnymi koalicjantami, LPR i Samoobroną), do urn poszło ledwie 40,6 proc. uprawnionych.

Ale już po dwóch latach w przedterminowych wyborach parlamentarnych frekwencja wyniosła 53,9 proc. Skok o ponad 13 punktów w ciągu dwóch lat pokazuje znaczną chwiejność uczestnictwa wyborczego i skalę możliwej mobilizacji obywateli, gdy uznają wybory za istotnie rozstrzygające.

Przeczytaj także:

Podobne zjawisko obserwowaliśmy w ostatnich wyborach samorządowych i – w szczególności – w europejskich. Frekwencja była znacznie wyższa niż wskazywałoby zwykłe przedłużenie trendu wyznaczonego przez poprzednie pomiary. Mobilizacja w wyborach samorządowych była o 7,6 pkt. proc. wyższa niż w 2014 roku, w europejskich – o 21,9 pkt. proc. wyższa niż w 2014 roku.

Nie działo się to za sprawą skokowego wzrostu znaczenia polityki samorządowej czy europejskiej w Polsce. Część elektoratu miała dzięki tym wyborom okazję wysłania sygnału, którego adresatem była pierwszorzędna arena konkurencji partyjnej – parlamentarna.

Październikowe wybory dają wyborcom okazję wysłać sygnał dużo bardziej bezpośredni.

Ile zatem osób może zagłosować w najbliższych wyborach?

Poziom frekwencji może przekroczyć 55 proc.

Ciągle niepobity rekord frekwencji w wyborach do Sejmu i Senatu należy do pierwszych, tzw. „kontraktowych” wyborów z 1989 roku – zagłosowało wtedy 62 proc. uprawnionych. Gdyby po prostu przedłużyć lekko wzrostowy (choć niezbyt stabilny) trend liniowy wyznaczony dla wyborów parlamentarnych od 1991 do 2015 roku, wskazywałby on na frekwencję 51,5 proc. 13 października.

To jednak ułomna prognoza. Zachowania wyborców w niedawnych wyborach samorządowych i europejskich, a także ich deklaracje sondażowe, dają mocne podstawy, by twierdzić, że poziom uczestnictwa będzie znacznie wyższy.

Dane z badań CBOS i Kantar dość zgodnie sugerują, że w najbliższą niedzielę poziom frekwencji może przekroczyć 55 proc.

Wiadomo, że deklaracje respondentów są obciążone nadmiarowymi deklaracjami uczestnictwa (turnout overreporting) i trzeba je skorygować w dół, biorąc np. pod uwagę wcześniejsze pomiary. W przypadku CBOS średnia różnica między odsetkiem deklarujących udział w wyborach a faktyczną frekwencją wyborczą wynosiła (w latach 1997-2015) 17,9 punktu proc. Była bardzo stabilna w całym analizowanym okresie.

Pomiar z początku września 2019 (72 proc. badanych zadeklarowało udział w wyborach) skorygowany o wyliczoną średnią, daje oszacowanie frekwencji na poziomie 54,1 proc. Gdyby korygować nie jeden pomiar wrześniowy, ale średnią z lipca, sierpnia i września, to oszacowanie frekwencji byłoby nawet wyższe - 56,1 proc.

Historyczne pomiary wskazują, że w ostatnim badaniu przed wyborami rośnie o kilka punktów odsetek deklaracji udziału w wyborach.

Wystarczy, że w realizowanym na początku października sondażu CBOS przekroczy on 73 proc, a wówczas skorygowane oszacowanie frekwencji przekroczy 55 proc. - i to wydaje się bardzo prawdopodobny scenariusz.

Frekwencja w wyborach parlamentarnych
Frekwencja w wyborach parlamentarnych

W badaniach Kantar (prowadzonych techniką CAPI, czyli wywiadów face-to-face, a więc taką samą jak badania CBOS) deklaracje udziału w wyborach bywały nieco rzadsze, zapewne za sprawą nieco innego sformułowania pytań. Średnia różnica oszacowań w latach 2007-2015 wynosiła 12,1 pkt. proc. Ostatni pomiar (66 proc. deklaracji udziału w wyborach) daje oszacowanie frekwencji na poziomie 53,9 proc.

Biorąc pod uwagę dynamikę finiszu kampanii wyborczej i temperaturę sporu politycznego w Polsce, najbardziej prawdopodobne jest, że frekwencja w wyborach parlamentarnych będzie wahać się w przedziale od 55 do 60 proc.

Może się więc okazać rekordowa dla tego typu wyborów po 1989 roku, choć zapewne poziomu uczestnictwa z pierwszych, transformacyjnych wyborów parlamentarnych nie przekroczy. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że ze względów demograficznych dzisiejsze 55 proc. uprawnionych do głosowania to 16,6 mln wyborców, niewiele mniej niż 17 mln głosujących 4 czerwca 1989.

Czynniki kluczowe: poparcie dla PSL i Konfederacji

Nie wnikając w detale publikowanych ostatnio pomiarów preferencji partyjnych (najbliższe dni przyniosą ich jeszcze wiele, będą one najpewniej jeszcze lepiej przybliżać ostateczny wynik wyborów), można podsumować, że sondaże dość jednoznacznie wskazują PiS jako zwycięzcę. Miażdżąca większość respondentów (różnych preferencji politycznych) jest również przekonana, że PiS osiągnie najwyższy wynik.

Wiadomo jednak, że w systemie proporcjonalnym wybory nie zawsze przynoszą „zwycięzcę” i jednoznaczne rozstrzygnięcie polityczne. Wygrywa je naprawdę dopiero ten, kto jest w stanie utworzyć rząd, a więc ma wystarczającą liczbę mandatów w Sejmie.

W tej perspektywie dla wszystkich prognoz wyborczych kluczowe jest to, czy PSL (Koalicja Polska) i Konfederacja przekroczą próg wyborczy.

W przypadku Konfederacji (bardziej niż w przypadku PSL, które ma bardziej skoncentrowane terytorialnie poparcie) decydujące może też być przekroczenie tzw. naturalnego progu wyborczego w niektórych okręgach – w większości 5 proc. głosów zdobyte w skali okręgu nie wystarcza do zdobycia w nim choćby jednego mandatu.

Czy Konfederację może wspierać „efekt nowości”? Wcześniejsze wybory parlamentarne pouczają, żeby być ostrożnym w prognozowaniu wyniku partii wchodzących dopiero na scenę polityczną.

Nowe inicjatywy zwykle dostawały w wyborach do Sejmu lepszy wynik niż w sondażach. W 2015 roku. Kukiz ’15 i Nowoczesna były średnio niedoceniane, podobnie jak Ruch Palikota w 2011 roku. Przede wszystkim jednak trudno powiedzieć, czy Konfederację można uznać za nowy podmiot polityczny w takim samym sensie jak wyżej wymienione. Pouczające, że „efekt nowości” nie zadziałał w przypadku Wiosny Roberta Biedronia w ostatnich wyborach europejskich.

Sprawy nie ułatwia fakt, że ciągle jest sporo wyborców niezdecydowanych i niechętnych do ujawnienia swoich preferencji. W badaniu Kantar z 25-26 września było ich 10 proc.; w Indicatorze (23-25 września) – 7,5 proc., w IBRiS (20-21 września) – 7,1 proc.

Aż 15 proc. deklarujących udział w wyborach nie ujawniło swoich preferencji w badaniu CBOS z 12-19 września. W badaniach face-to-face zwykle mniej osób ujawnia preferencje. Dodatkową rolę może odgrywać fakt, że ankieterzy CBOS mogą być utożsamiani przez niektórych badanych z przedstawicielami administracji.

Mobilizacja ostatniej chwili

Jak pokazują badania, małym partiom najbardziej grozi zjawisko znane jako efekt „wozu z orkiestrą” (bandwagon effect). To „ucieczka” wyborców ugrupowań i kandydatów, których postrzegane szanse na mandat są małe, do większych ugrupowań „drugiej preferencji”.

Wiele wskazuje na to, że ewentualna „mobilizacja ostatniej chwili” działa bardziej na korzyść większych niż mniejszych ugrupowań.

Przed wyborami do Parlamentu Europejskiego nawet ostatnie, najbardziej wiarygodne sondaże wykazywały niższe poparcie dla największych partii niż to, które otrzymały w rzeczywistości. Średnie niedoszacowanie w ostatnim przedwyborczym pomiarze kluczowych ośrodków (Indicator, IBRiS, Estymator, Kantar, IPSOS, CBOS, Dobra Opinia i IBSP) wynosiło dla PiS prawie 5 pkt. proc., dla Koalicji Europejskiej – prawie 1,5 pkt. proc. Mniejsze ugrupowania były z kolei przeszacowane względem ostatecznych wyników o 1-2 pkt. proc.

Wyniki sondażu CBOS z końca sierpnia 2019 roku sugerują, że dezercja wyborców najbardziej grozi właśnie wyborcom PSL i Konfederacji. Mają najmniej wyborców w 100 proc. przekonanych, że wezmą udział w wyborach, najmniej pewnych w 100 proc. głosowania właśnie na tę partię i stosunkowo wielu, którzy deklarują, że mają w zanadrzu „partię drugiego wyboru”.

PiS już pod koniec sierpnia miało elektorat najlepiej zmobilizowany – tzn. pewny tego, żeby pójść do wyborów, a także – najbardziej lojalny – tzn. pewny głosowania właśnie na tę partię i deklarujący brak alternatywnych opcji, „partii drugiego wyboru”.

Oczywiście, może to wynikać po części ze skłonności do udzielania bardziej kategorycznych odpowiedzi – ale też widać tu jasno ograniczenie pola działania partii opozycyjnych i jednocześnie poważną polityczną pokusę: zwolenników PiS trudno zdemobilizować i trudno przekonać do zmiany preferencji; partykularne korzyści można łatwiej osiągnąć z przeciągnięcia na swoją stronę wyborców innych partii opozycyjnych.

Amerykańscy badacze opisywali również zjawisko odwrotne, występujące rzadziej i słabsze – efekt „przegrywającego” (underdog effect). Polega on na przerzucaniu preferencji w kierunku partii i kandydatów, którzy są bliscy przegranej. Podatni na niego są przede wszystkim wcześniejsi wyborcy danej partii, którzy zmienili swoje preferencje.

W obecnym kontekście oznaczałoby to, że efekt ten może pojawić się bardziej w odniesieniu do PSL niż do Konfederacji – ta partia istnieje dłużej, straciła też wielu wyborców wśród mieszkańców wsi na rzecz PiS. Dotychczasowe badania CBOS pokazywały jednak dość stabilne poparcie dla partii rządzącej w tym segmencie elektoratu.

Sondaże udowodniły wiarygodność

Wypada przypomnieć, że sondaże przedwyborcze to narzędzie, które w historii (nie tylko polskiej polityki) udowodniło swoją wiarygodność w prognozowaniu rozkładu preferencji politycznych. Wbrew wielu obiegowym opiniom sondaże przynoszą dość dobry ogląd rozkładu opinii publicznej – a sondaże przedwyborcze są jednym z niewielu przypadków, w których rzeczywistość przynosi weryfikację dokładności badań społecznych. Wątpiącym polecam choćby dokumentację konkursów „o puchar Pytii”, organizowanych przez Centrum Badań Ilościowych nad Polityką Uniwersytetu Jagiellońskiego – to cykliczny projekt oceniający dokładność przedwyborczych przewidywań sondażowych.

Nie można zapominać, że sondaże – a zwłaszcza w końcowym okresie kampanii wyborczej – mają również olbrzymie znaczenie perswazyjne i stają się niechybnie częścią układu, który same mierzą.

Obywatele lubią przeglądać się w sondażowym lustrze, choć rzadko zwracają uwagę, że odbicie, które widzą jest już odbiciem nieaktualnym.

Warto też pamiętać, że sondaże najbardziej mylą się w kwestii politycznie najistotniejszej – podziału mandatów. Gdy marginesy zwycięstw są wąskie albo kilka partii balansuje na ustawowym progu wyborczym, niewielkie różnice oszacowań poparcia przekładają się na znaczne różnice oszacowań ostatecznego udziału we władzy. Ta sytuacja oznacza również, że kilkadziesiąt tysięcy głosów w skali całego kraju oraz kilka, kilkanaście w skali okręgu wyborczego, może decydować o politycznym krajobrazie kolejnej kadencji parlamentu.

Konsumentom sondaży, którzy są jednocześnie obywatelami, warto przypomnieć, że sondaże pokazują to, co prawdopodobne. O tym, co realne i możliwe zdecydują wyborcy. A potem wybrani przez nich politycy.

Tekst powstał w ramach kampanii profrekwencyjnej "Zabierz głos, bo go stracisz" organizowanej przez Fundację im. Stefana Batorego. W kampanii wykorzystano m.in. spoty telewizyjne i radiowe, a mistrzowie fotografii – Jacek Kołodziejski, Zuza Krajewska, Chris Niedenthal i Tadeusz Rolke sportretowali autorytety i znane osobowości ze świata filmu, sztuki i mediów na tle czerwonej „wyborczej” kratki. Portretowani - m.in. profesor Adam Strzembosz i Wanda Stawska, a także Dawid Podsiadło, Julia Wieniawa i Mateusz Damięcki apelują na swoich profilach społecznościowych, aby zabrać głos 13 października w wyborach parlamentarnych. . Skróty od redakcji. Pełny tekst prof. Domańskiego.

Henryk Domański - (ur. 1952), socjolog, prof. dr hab., kierownik Zakładu Badania Struktury Społecznej i Zespołu Studiów nad Metodami i Technikami Badań Socjologicznych w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN w Warszawie. W latach 2000–2012 dyrektor Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Wydał m.in.: "Ubóstwo w społeczeństwach postkomunistycznych" (2002), "Niepokoje polskie" (red., z Antoniną Ostrowską i Andrzejem Rychardem, 2004), "Legitymizacja w Polsce. Nieustający kryzys w zmieniających się warunkach?" (red., z Andrzejem Rychardem, 2010).

Przeczytaj także:

Komentarze