0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Agencja Wyborcza.plAgencja Wyborcza.pl
  • Ludzie bogaci mogą liczyć na większą sieć znajomości, ale to się ma do sieci wsparcia.
  • W relacjach społecznych coraz bardziej popularne są relacje rynkowe.
  • Tak jak rozmawiamy o codziennych obowiązkach, musimy się nauczyć rozmawiać o pieniądzach.

Katarzyna Sroczyńska: Bogaci są samotni, a biedni mają wielu przyjaciół. Prawda czy stereotyp?

Prof. Agata Gąsiorowska: Badania pokazują, że faktycznie osoby mniej zamożne lub z niższych klas społecznych mają szerszą sieć wsparcia niż osoby z wyższych klas społecznych, bardziej zamożne. Mam tu na myśli sieć wsparcia nieformalnego, bliskiego, czyli na przykład to, że mamy wokół siebie więcej osób, na które możemy liczyć, że pomogą nam, pożyczą pieniądze, popilnują dziecka albo wysłuchają nas, kiedy będziemy chcieli się komuś wygadać. Z innych badań wynika, że nie chodzi o to, że im wyższy status społeczny, tym mniej ludzi wokół nas, tylko że osoby mniej zamożne częściej budują tę sieć, wykorzystując szerokie relacje rodzinne, a im bardziej zamożna osoba, tym częściej jej sieć, jeśli istnieje, jest dobrowolna, zbudowana ze znajomych i przyjaciół, a nie krewnych.

Skąd ta różnica?

Emily Bianchi i Kathleen Vohs, autorki badań na ten temat, tłumaczyły to przede wszystkim tym, że im bardziej jesteśmy zamożni, tym większy mamy dostęp do różnych form spędzania czasu i tym bardziej jesteśmy autonomiczni w podejmowaniu decyzji. Jeżeli na przykład gram w tenisa, to jest bardziej prawdopodobne, że poznam tam innych ludzi, z którymi będę się przyjaźnić, albo że będę chodził na tenisa raczej z przyjaciółmi niż z krewnymi. Jeżeli natomiast jestem mniej zamożny, to jest mniej prawdopodobne, że będę spędzać czas wolny, grając w tenisa. W związku z tym jestem ograniczony w wyborze do ludzi, z którymi spędzam czas.

Do mnie bardziej przemawia ta pierwsza hipoteza i wyniki badań dotyczące sieci wsparcia, czyli ludzi, na których mogę liczyć w trudnych sytuacjach, wtedy gdy potrzebuję pomocy. Badania Bianchi i Vohs dotyczyły wyłącznie tego, jak spędzamy wolny czas, jaki mamy w tym aspekcie zakres możliwości i autonomii.

Chcesz powiedzieć, że koledzy z tenisa niekoniecznie pomogą, kiedy będę w realnej potrzebie?

Właśnie tak. Trzeba jednak dodać, że osoby, które są zamożne i mają autonomię wynikającą z posiadania pieniędzy, nie muszą wcale w trudnych sytuacjach polegać wyłącznie na sobie. One również mogą polegać na innych, ale raczej nie w kontekście bliskich relacji i długoterminowej wzajemności, jak w wypadku więzi w tzw. Poszerzonej rodzinie. Jak to możliwe? Jeśli mam wystarczająco dużo pieniędzy, to kiedy rodzi się jakaś potrzeba, mogę ją zaspokoić, kupując odpowiednią usługę na rynku. I w związku z tym są wokół mnie ludzie, którzy zaspokajają moje potrzeby – tylko że ja nie muszę zaspokajać potrzeb tych ludzi.

Nie potrzeba wzajemności?

To jest wzajemność.

Z pewnej perspektywy każda transakcja finansowa oparta jest na regule wzajemności.

Tylko że tutaj nie chodzi o psychologiczną regułę wzajemności, której podstawowym sensem jest budowanie długofalowego zobowiązania i wymiana niekoniecznie proporcjonalna, ale raczej rytualna. Na przykład, jeżeli zapraszam cię na obiad, to w zamian Ty wcale nie musisz mnie zaprosić na obiad, możesz zrobić coś innego. Co więcej, nie musisz zrobić tego jutro – może być za tydzień, miesiąc czy rok, po prostu wiemy, że relacja między nami trwa. Tak wygląda reguła wzajemności w relacjach wspólnotowych. W relacjach transakcyjnych, rynkowych, przy wzajemności zwracamy uwagę, po pierwsze, na proporcjonalność. Po drugie, taka transakcja, czy też wymiana, musi się jak najszybciej zamknąć. Utrzymywanie „zawieszonej” wzajemności jest bardzo niekomfortowe dla obu stron albo po prostu niepożądane. Jeżeli kupuję usługę w postaci terapii, to jak najszybciej za tę terapię powinnam zapłacić. Jeżeli będę się spóźniała z zapłatą, tym gorzej dla obu stron.

Przeczytaj także:

Pieniądze albo przyjaźń

Mówisz o dwóch typach relacji, z których jedne wydają się bliskie wymianie handlowej.

A te drugie są wspólnotowe. Można by też powiedzieć, że mamy do czynienia z wymianą rynkową albo wymianą społeczną.

Zanim pojawiły się pieniądze, relacje siłą rzeczy opierały się raczej na wspólnocie.

Nie wiem, czy to prawda, czy tylko anegdota, ale bardzo lubię historię o tym, jak studenci zapytali antropolożkę kulturową Margaret Mead o to, co według niej jest pierwszą oznaką cywilizacji i przejawem człowieczeństwa. Mead odpowiedziała, że dla niej było to odnalezienie kości udowej neolitycznego człowieka, która uległa złamaniu, a potem zrosła się i zagoiła. Co to ma wspólnego z człowieczeństwem? Mead tłumaczyła, że u większości gatunków zwierząt, jeżeli osobnik złamie nogę i nie może podążać za resztą stada, to niestety jest skazany na śmierć. Ta zrośnięta kość oznaczała, że inne osoby musiały poświęcić dużo czasu, wysiłku i innych zasobów, żeby zaopiekować się zranionym towarzyszem i umożliwić mu pełne wyzdrowienie.

To jest sedno człowieczeństwa: żyjemy we wspólnocie i ta wspólnota daje nam zarówno praktyczne, jak i emocjonalne wsparcie, społeczne i psychologiczne zyski, których nic nie jest w stanie zastąpić. (…)

Czy jako społeczeństwo mamy większą niż dawniej tendencję do wybierania relacji opartych na wymianie? Czy są badania, które by to potwierdzały?

Badań dotyczących bezpośrednio zmiany powszechności relacji opartych na wymianie nie ma, a przynajmniej ja ich nie znam, choć wątek ten jest obecny w pracach Zygmunta Baumana, Juwala Noacha Harariego czy Michaela Sandela. Są natomiast badania pokazujące pewne tendencje społeczne powiązane – pośrednio lub bezpośrednio – z tym, jakich reguł używamy, żeby regulować swoją rzeczywistość. Trzeba też podkreślić, że to nie jest kwestia ostatnich dwudziestu lat – Karl Polanyi już 80 lat temu sugerował, że gospodarka rynkowa oparta na wymianie, rachunku efektywności i kulcie wzrostu niebezpiecznie dominuje nad innymi aspektami funkcjonowania społeczeństw.

Różne programy badawcze przeprowadzone w ciągu ostatnich kilku lat udokumentowały także wzrost poziomu narcyzmu, indywidualizmu i orientacji sprawczej, za to obniżenie się poziomu empatii.

Rosnącej popularności relacji rynkowych wydaje się więc towarzyszyć spadek znaczenia relacji wspólnotowych, co objawia się m.in. spadkiem wzajemności i zmniejszeniem zaangażowania na rzecz własnej wspólnoty.

Wiemy ponadto, że globalnie rośnie poziom niepewności, zarówno tej obiektywnej, jak i subiektywnej, zwiększa się również nasilenie lękowości przywiązania. Z badań Paula Piffa, o których już rozmawiałyśmy, wynika, że status socjoekonomiczny jest związany z wyższym poziomem narcyzmu, a ten z kolei może być związany właśnie z lękowym stylem przywiązania. Widzimy wątki pochodzące z różnych subdziedzin psychologii, które sklejają się w dość spójny, choć niepokojący obraz. Badania empiryczne pokazują także, że gdy ludzie mają wysoki poziom lękowości w relacjach i odczuwają wysoki poziom niepewności, to uciekają się do różnego rodzaju mechanizmów kompensacyjnych, które mają im zapewnić poczucie pewności i być plastrem na ten lęk. Nasze badania pokazują, że relacje oparte na wymianie, czyli relacje rynkowe, świetnie się sprawdzają jako taki plaster, oczywiście tylko tymczasowy.

Ponad dekadę temu dwie amerykańskie dziennikarki, Paula Szuchman i Jenny Anderson, opublikowały książkę „Ekonomia miłości”, w której przekonywały, że związkiem miłosnym można zarządzać tak jak firmą, a podstawowy problem, jaki jest do rozwiązania, to podział ograniczonych zasobów.

Na krótką metę pewnie tak jest łatwiej, natomiast na dłuższą takie rozwiązania nie są dobre. Jeżeli nasze małżeństwo, dajmy na to, jest spółką akcyjną, w której dokładnie szacujemy, ile każda osoba wkłada czasu, wysiłku i pieniędzy w działanie, we wspólne funkcjonowanie, to przestajemy działać po to, by bezinteresownie zrobić przyjemność partnerowi czy partnerce, a zaczynamy myśleć w kategoriach tego, czy mi się zbilansowało, czy nie. Albo czy mi się opłaca. Idąc krok dalej – a co, gdy pojawia się dziecko? Jesteśmy na urlopie macierzyńskim, nie mamy ani pieniędzy, ani czasu, ani energii na to, żeby bilans utrzymywać na dotychczasowych zasadach. Jak dalej prowadzić tę spółkę? Renegocjować warunki kontraktu?

Wydaje się, że zaczynają się wtedy mieszać reguły transakcyjne i wspólnotowe.

Jeżeli do relacji wspólnotowych zaczynamy wprowadzać normy związane z rynkiem, z transakcjami, to sytuacja staje się niebezpieczna. Reguły transakcyjne mają przemożny wpływ: jeżeli raz zostaną wprowadzone do jakiejś relacji, to trudno potem wrócić do stanu, w którym nie obowiązywały. Jedne z najbardziej chyba spektakularnych badań na ten temat przeprowadzili Uri Gneezy i Aldi Rustichini. Gneezy jest ekonomistą behawioralnym, a znaczna część jego publikacji dotyczy tego, że zachęty finansowe są skutecznym sposobem motywowania ludzi do podejmowania różnych społecznie pożądanych zachowań. Izraelskie przedszkola zwróciły się właśnie do Gneezy’ego i Rustichiniego z problemem polegającym na tym, że rodzice notorycznie spóźniali się po dzieci. Badacze uznali, że kara finansowa będzie najlepszym sposobem, żeby rodzice przestali się spóźniać. Chcieli jednak sprawdzić to w systematyczny, eksperymentalny sposób. Podzielili więc prywatne przedszkola, które zgłosiły się do eksperymentu, na dwie grupy. W jednej grupie niczego nie zmieniono, a w drugiej wywieszono ogłoszenie, że rodzice będą musieli płacić 10 szekli za 10 lub więcej minut spóźnienia. Przez pierwsze tygodnie praktycznie nic się nie zmieniło, ale to nie jest zaskakujące – rodzice potrzebowali czasu, by zauważyć to ogłoszenie. Potem liczba spóźniających się rodziców w tych przedszkolach, w których wprowadzono kary finansowe, nie tylko nie zmalała, ale wręcz wzrosła.

No tak, skoro płacę, to mogę bez wyrzutów sumienia się spóźnić.

Tak. Rodzice nie traktowali tych dodatkowych pieniędzy jako kary, lecz uznali, że uiszczają opłatę za to, że mogą odebrać dziecko później.

Przestało im być głupio wobec przedszkolanek.

A trzeba powiedzieć, że przedszkolanki nie dostawały nic z tych dodatkowych pieniędzy. W każdym razie interwencja nie zadziałała – efekt miał być dokładnie odwrotny, spóźnianie się miało zostać zredukowane, a tymczasem się wręcz nasiliło. W związku z tym badacze stwierdzili: wycofujemy kary. I co? Poziom spóźniania się wcale nie spadł! Rodzice już się przyzwyczaili, że mogą przyjechać później, i zaczęli nawet żądać możliwości płacenia za to, że się spóźniają. Powstała norma: płacę, więc wymagam.

Kluczowe w omawianym eksperymencie jest dla mnie nawet nie to, że rodzice przetłumaczyli sobie w głowie, że kara to opłata, ale to, że raz wprowadzonej reguły rynkowej nie udało się zlikwidować. Wyparła regułę wspólnotową, związaną z poczuciem zobowiązania, a nawet winy wobec przedszkolanki, bo wcześniej – tak jak powiedziałaś – rodzicom było głupio wobec opiekunek, kiedy się spóźniali. Norma transakcyjna nie generuje takiego poczucia zobowiązania.

To zjawisko jest w jakimś sensie symetryczne do mechanizmów motywacji zewnętrznej i wewnętrznej, o których rozmawiałyśmy. Jeżeli jakieś działanie podejmujemy z motywacji wewnętrznej – dlatego, że je lubimy, że daje nam satysfakcję – i ktoś zaczyna nam za to płacić, to motywacja wewnętrzna znika, wypiera ją motywacja zewnętrzna, związana z pieniędzmi. Jeżeli potem tej zewnętrznej nagrody zabraknie, to do motywacji wewnętrznej jest bardzo, bardzo trudno wrócić. Może się nawet okazać, że przestaniemy robić to, co lubiliśmy, bo nie da nam to już takiej przyjemności jak wcześniej.

Rynek jest rzeczywistością ekspansywną. Przypomina trochę preparaty do niszczenia chwastów – wchodzisz w dżunglę i wypalasz wszystko do gołej ziemi.

Czy pieniądze zastępują emocje?

Mówimy o rzeczywistości społecznej, którą porządkują albo emocje, albo pieniądze. Czytałam o badaniach Andrew Molinsky’ego, Adama Granta i Joshui Margolisa, w których przyglądano się menadżerom w zadaniach treningowych, w których mieli zwalniać innych pracowników. Część tych menadżerów rozwiązywała najpierw zadanie, które zawierało słowa związane z zyskiem, analizą kosztów i strat, wzrostem ekonomicznym itd., pozostali badani mieli w swoim zadaniu jedynie słowa neutralne. I ta pierwsza grupa osób – w porównaniu z drugą – zwalniała innych na zimno, w bardziej nieprzyjemny sposób, bez współczucia i empatii...

...choć wcale nie postrzegała okazywania emocji współpracownikowi jako braku profesjonalizmu. Po prostu nie chciała tego robić. Przypomnijmy też badania Christine Ma-Kellams i Jima Blascovicha, w których płacenie za efektywność skutkowało obniżoną efektywnością rozpoznawania emocji innych ludzi. Oba te badania pokazują, że w sytuacjach transakcyjnych, rynkowych, złotym standardem jest oddzielenie się od emocji – nie tylko własnych, ale także od emocji odczuwanych i okazywanych przez innych ludzi. W gruncie rzeczy nie jest to zaskakujące, bo relacje wspólnotowe są związane przede wszystkim z wrażliwością na innych, a rynkowe – z wrażliwością na samych siebie.

Czy można powiedzieć, że pieniądze zastępują emocje w przestrzeni społecznej?

Nawet nie tyle pieniądze same w sobie, ile zasady transakcji czy wymiany rynkowej. Gdy zakładamy, że dana sytuacja jest regulowana przez zasady takie jak przy kupowaniu czy sprzedawaniu, nie pozwalamy, by emocje stanowiły podstawę naszego funkcjonowania. (…)

Rozumiem, że jeśli ktoś ma trudności z rozumieniem emocji i ich regulowaniem, to zdecydowanie łatwiejsze od relacji opartych na wymianie będą dla niego te oparte na regułach rynkowych?

Tak, tylko co to znaczy, że te relacje oparte na wymianie będą łatwiejsze? Z pewnością będziemy mieli poczucie, że są bardziej ustrukturowane, będzie się nam wydawało, że mamy więcej kontroli nad sytuacją – ale czy będziemy bardziej szczęśliwi? Albo czy będziemy uważali, że taka sytuacja jest sprawiedliwa? Niestety, przekonanie o tym, że jeśli każdy z partnerów lub bliskich przyjaciół będzie sumiennie trzymał się zasad sprawiedliwej wymiany i wykonywał swoje obowiązki, to zapanuje harmonia, może być zwodnicze. Zauważył to już w latach 70. XX wieku amerykański psycholog Bernard Murstein. Zgodnie z jego konkluzją prawdopodobnie byłoby to możliwe, gdyby ktoś z zewnątrz mógł dać obu stronom informacje zwrotne na temat ich obiektywnego wkładu w taką wymianę. W praktyce jednak ocena wkładu jest subiektywna i dokonuje jej każdy z partnerów, a nie niezależny, zewnętrzny sędzia. To niestety stwarza ryzyko, że para nigdy nie zgodzi się co do tego, czy ich wymiana jest sprawiedliwa. Dlaczego?

Większość z nas jest dość wyczulona na to, co robimy dla innych, ale mniej na to, co inni robią dla nas.

Dodatkowo żaden z partnerów nie będzie raczej przypominał drugiemu o swoich „przemyślanych” działaniach, bo w końcu przechwalanie się dobrymi uczynkami byłoby mało eleganckie. Skutek? Każdy z małżonków może uważać, że daje więcej, niż otrzymuje. Czy to prowadzi do frustracji? Zależy, jak bardzo każda osoba ceni sobie równowagę w wymianie i jak bardzo jest wyczulona na wkład partnera. Jeśli partner lub partnerka podchodzi do związku jak do wymiany biznesowej, to z pewnością będzie to rodziło poczucie niesprawiedliwości i potencjalnie może doprowadzić do dotkliwego braku satysfakcji w takiej relacji.

Czy to oznacza, że w relacji wspólnotowej i w relacji opartej na wymianie mamy inne poczucie sprawiedliwości?

Tak! Podstawowym kryterium sprawiedliwości w relacjach rynkowych jest proporcjonalność. Żeby relacje oparte na wymianie w ogóle się udały, pieniędzy musi być wystarczająco dużo – zyski muszą być proporcjonalne do kosztów. James Heyman i Dan Ariely w serii badań pod tytułem „The Tale of Two Markets”, czyli „Opowieść o dwóch rynkach” – o rynku społecznym i rynku ekonomicznym – prosili ludzi, żeby wykonywali dość nudne zadania, na przykład bezsensownie klikali na komputerze. Części badanych eksperymentatorzy powiedzieli, że jest to dla nich ważne, żeby badani im pomogli. To była grupa wolontaryjna. Inni badani za swoją pracę otrzymali nagrodę w postaci czekoladowych cukierków, a jeszcze inni – w postaci pieniędzy. Co ważne, badacze manipulowali liczbą cukierków i ilością pieniędzy tak, że w niektórych przypadkach zapłata była adekwatna do czasu wkładanego w pracę przez osoby badane, ale innym razem była za mała. Okazało się, że jeżeli ludzie dostawali zapłatę w walucie społecznej, czyli w cukierkach, to nie byli wrażliwi na to, czy dostali jeden cukierek, czy trzy, po prostu traktowali je jako wyraz wdzięczności za swoją pracę. Poziom wykonania zadań był w ich przypadku taki sam jak w grupie wolontaryjnej, która nie otrzymała żadnej zapłaty. Wysokość zapłaty miała jednak znaczenie dla tych, którzy za pracę dostawali pieniądze. Jeżeli zapłata była adekwatna do ich wysiłku, pracowali na takim poziomie jak grupy cukierkowa i wolontaryjna – ale wcale nie lepiej od nich. Natomiast ci, którzy dostali nieadekwatnie niską zapłatę w pieniądzach, nie wkładali w pracę wysiłku i osiągali najgorsze rezultaty. Jeżeli więc płacisz, to musisz płacić wystarczająco dużo, bo inaczej cały system się rozsypie. Jeśli relacja jest oparta na wymianie, to musi być proporcjonalna.

Co więcej, w niektórych wersjach tego eksperymentu płacono cukierkami, ale mówiono wprost, ile te cukierki kosztowały. Wtedy pojawiały się dokładnie takie same efekty jak w grupach, w których płacono pieniędzmi: tanie cukierki to gorsza praca. Zatem gdy wprowadziliśmy już miernik finansowy, wówczas cukierki przestały być zapłatą społeczną, a stały się zapłatą finansową.

I tu możemy zrobić pętlę do poruszonego już przez nas tematu wprowadzania czy używania reguł wymiany w bliskich relacjach. Jeśli cały czas mamy poczucie, że brakuje proporcjonalności, że nie dostajemy wystarczająco dużo za to, co robimy, to rodzi to frustrację w relacji i powoduje, że taki system musi się rozpaść. (…)

Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o...

Miałyśmy rozmawiać o miłości i pieniądzach i obawiam się, że dla wielu osób to, o czym mówiłyśmy do tej pory, może być nieco rozczarowujące, bo czego innego się spodziewały. Pierwsze skojarzenie jest często takie, że pieniądze są jedną z tych rzeczy, o które ludzie w związkach najczęściej się kłócą.

Pytasz, dlaczego kłócimy się z partnerem o pieniądze? Narzuca mi się odpowiedź, że jest tak dlatego, że nie potrafimy o nich rozmawiać, to często temat tabu, choć nie we wszystkich kulturach. Na przykład Chińczycy już na wczesnych etapach relacji mówią o tym, ile zarabiają. Rozmawiałam jakiś czas temu z badaczką z Hongkongu Xijing Wang, która także zajmuje się problematyką pieniędzy. Rozmowa zeszła na temat tego, czy i kiedy w związkach rozmawia się o zarobkach. Gdy powiedziałam, że w naszym kręgu kulturowym nie do pomyślenia jest, aby na pierwszej czy nawet piątej randce pytać potencjalnego partnera lub partnerkę o zarobki, długi czy kredyty, Xijing była ogromnie zaskoczona. „To skąd wiadomo, że można się z nim związać?” – zapytała. I wyjaśniła, że w Chinach jest z kolei nie do pomyślenia, by związać się z kimś, kto zarabia znacznie mniej albo dużo więcej, dlatego pytanie o stan posiadania i zarobki pojawia się na samym początku relacji. „No, chyba że ludzie wiążą się z powodu wielkiej miłości, ale to się rzadko zdarza”.

Jak mówiłyśmy już wcześniej, my, Polacy, nie wiemy, czy zarabiamy wystarczająco dużo, czy za mało, nie wiemy nawet, czy w ogóle można o tym rozmawiać i jak zostaniemy odebrani, jeżeli będziemy chcieli poruszyć ten temat. Wyobraźmy sobie dwie dojrzałe osoby, które wchodzą w związek. Poza przyzwyczajeniami i stylami funkcjonowania odnośnie do pieniędzy obie mają też bagaż, który wyniosły z domu rodzinnego, na przykład przekonanie, że standardowym zachowaniem ludzi jest nierozmawianie o pieniądzach. Co się dzieje, jeśli nie rozmawiamy o pieniądzach? Najprawdopodobniej zakładamy, że nasze przyzwyczajenia, postawy i styl funkcjonowania związane z pieniędzmi są jedynymi właściwymi i ta druga strona musi funkcjonować tak samo jak my. Jeżeli te osoby mają podobny styl funkcjonowania pieniężnego, czyli podobną kombinację natężenia przekonania o symbolicznym znaczeniu pieniędzy oraz instrumentalnego zarządzania nimi, to prawdopodobnie nie powinno to wywoływać większych problemów. Ale jeżeli są jakiekolwiek rozbieżności, czyli na przykład jedna osoba jest bardzo skrupulatna, a druga niefrasobliwa, drobniaki jej się ciągle wysypują z kieszeni, to osoby te mogą popadać w konflikty. Ta pierwsza będzie uważała, że ta druga jej nie szanuje, a ta druga będzie miała wrażenie, że pierwsza się czepia.

Jeżeli nie będziemy rozmawiać o tym, z czym wchodzimy do związku, i nie będziemy ustalać, jak funkcjonujemy, gdzie jest granica tego, co obie strony są w stanie znieść, to zawsze będzie to wywoływało konflikt. Dotyczy to tak samo pieniędzy, jak i innych przyzwyczajeń.

A co się dzieje, kiedy w związku spotykają się dwie osoby, z których jedna myśli o pieniądzach w sposób bardzo symboliczny, a druga wręcz przeciwnie?

Wracamy do wątku, o którym już mówiłyśmy: to nie o pieniądze chodzi, ale o to, dlaczego ta osoba funkcjonuje w taki, a nie inny sposób. Wysokie nasilenie symbolicznych postaw wobec pieniędzy wiąże się z lękowością, niską samooceną, neurotycznością, pozabezpiecznym stylem przywiązania. Jeśli taka osoba wejdzie w relację z kimś, kto ma adaptacyjny zestaw cech psychologicznych, to może się zdarzyć, że dzięki wsparciu partnera symboliczne postawy wobec pieniędzy u tej pierwszej osoby się zredukują, bo nie będzie już potrzeby, by je mieć.

Wydaje mi się, że ten efekt będzie słabszy u mężczyzn niż u kobiet, czyli że kobietom łatwiej jest zrezygnować z symbolicznego znaczenia pieniędzy, jeżeli mają mężczyznę, który jest skałą i opoką, natomiast w drugą stronę prawdopodobnie może być trudniej. Przekonanie o tym, że pieniądze dają władzę, siłę i prestiż, jest u mężczyzn silne, dużo silniejsze niż u kobiet, i jest ważną częścią ich tożsamości.

I to jest kulturowe, to część gender.

Tak. Mimo że różnice między kobietami i mężczyznami w wielu różnych sferach – w edukacji, w zajmowaniu się technologiami, w podejmowaniu zachowań opiekuńczych itd. – cały czas się zmniejszają, to przekonanie o tym, że pieniądze dają władzę, siłę i prestiż, wciąż jest silniejsze u mężczyzn niż u kobiet.

Z badań prowadzonych przed laty w Stanach Zjednoczonych wynikało, że zarobki partnerki, które są wyższe od własnych dochodów, łatwiej zaakceptować mężczyznom z klasy ludowej niż tym najlepiej zarabiającym. Ci zamożni byli pod tym względem zdecydowanie bardziej konserwatywni.

Postawiłabym hipotezę, że w rodzinie niezamożnej każdy dodatkowy grosz poprawia sytuację. Pieniądze mają znaczenie konkretne i praktyczne, bo zapewniają mniej lub bardziej komfortowe funkcjonowanie. Możliwe, że gdy tych pieniędzy ma się wystarczająco dużo, żeby żyć co najmniej komfortowo, to nadwyżka znaczy już coś innego, staje się platformą do konkurowania między partnerami. Wtedy pieniądze mogą łączyć się z władzą i prestiżem. Jednocześnie przy niskim poziomie dochodów partnerzy są prawdopodobnie mocno zależni od siebie. Z kolei gdy partnerzy są zamożni, przewaga dochodów kobiety może potencjalnie oznaczać jej niezależność od partnera, co dla części mężczyzn może być zagrażające.

Czy łatwo zauważyć, że wierzy się w symboliczne znaczenie pieniędzy?

Myślę, że nie jest to łatwe. Zdecydowanie prościej jest zidentyfikować swoją postawę pod względem instrumentalnym, na przykład stwierdzić, że pieniądze się nas nie trzymają i nie potrafimy nimi zarządzać. Możliwe, że jest to związane dosyć mocno z tabu pieniężnym, z przekonaniem, że pieniądze to jest coś, czym nie powinniśmy się zajmować ani przejmować. Natomiast wydaje się ważne, żeby – jeżeli faktycznie mamy wysoki poziom tego symbolicznego przekonania – zidentyfikować taką sytuację i zastanowić się, dlaczego tak jest, jakie są przyczyny tego, że potrzebujemy plastra na nasze rany, i dlaczego wybieramy jako ten plaster pieniądze, a nie wsparcie innych ludzi.

Prawdziwe życie to przede wszystkim życie społeczne. Jeżeli będziemy poświęcać czas głównie na pracę po to, żeby więcej zarabiać, regulując swoje życie za pomocą norm rynkowych, a nie wspólnotowych, to samo w sobie nie musi być psychologicznie niekorzystne. Ale jeżeli robimy to kosztem bliskich relacji, to już nam szkodzi.

Wróćmy jeszcze do kwestii pieniędzy w związku czy małżeństwie. Załóżmy, że oboje partnerzy pracują. Jak powinni zarządzać finansami? Czy dwa osobne konta i jedno wspólne są dobrym rozwiązaniem?

Przeprowadziłyśmy kiedyś z moją magistrantką Agnieszką Kopystyńską badanie dotyczące tego, jak pary zarządzają swoimi finansami. Wyróżniłyśmy cztery modele takiego zarządzania. Pierwszy model polega na tym, że wszystkie pieniądze pary są wspólne. Każdy z partnerów ma prawo zarządzać całą kwotą, a para najczęściej posiada jedno wspólne konto. Drugi model zakłada brak wspólnego budżetu. Każdy z partnerów płaci na bieżąco za określone wydatki, zgodnie z tym, co zostało ustalone – na przykład jedna osoba za jedzenie, a druga za rachunki. Partnerzy nie mają jednak nawzajem dostępu ani do swoich kont, ani do swoich oszczędności. Trzeci model również nie przewiduje wspólnego budżetu, każdy ma własne konto. W tym przypadku nie ma dokładnego wyliczania, co idzie z czyjego konta, czyli jest to rodzaj kompromisu między pierwszym a drugim modelem. Czwarty model zakłada, że partnerzy składają się co miesiąc na wspólne wydatki, ale reszta pieniędzy pozostaje do prywatnego użytku każdego z nich – i tu najczęściej pojawiają się dwa konta własne plus dodatkowe wspólne. W badaniu okazało się również, że starsze pary – starsze i wiekiem, i stażem – najczęściej stosują pełne łączenie, czyli pierwszy model. Nie chodzi jednak o to, że gdy się starzejemy, to zakładamy wspólne konto. Zauważ, że dzisiaj ludzie wchodzą w związki dużo później, niż miało to miejsce jeszcze 20–25 lat temu. Kiedyś zaczynali od zera, wspólnie się dorabiali i wspólnie uczyli się zarządzania swoimi finansami – i prawdopodobnie zakładali pierwsze konto już razem. Teraz strony wchodzące w relację często mają już własne dochody, czasami mieszkania i samochody, a prawie na pewno – konta.

Chciałam w tym miejscu podkreślić, że nie ma jednej uniwersalnej recepty finansowej dla wszystkich par.

Wspólne konto nie jest magicznym rozwiązaniem. Dla jednych może być idealne, dla innych zaś opresyjne. Wyobraź sobie, że zakładamy takie konto i umawiamy się na wpłacanie określonej sumy albo określonej części naszych dochodów. Gdy zarabiamy podobnie, będzie raczej okej, ale gdy jedno z nas zarabia znacznie więcej lub mniej, może pojawić się poczucie niesprawiedliwości – przecież ja wpłacam więcej, a korzystamy po równo. Dodatkowo, jeśli jedno z nas ma kosztowne hobby i wydaje więcej tylko na siebie, to również może prowadzić do konfliktów. Wspólne konto może też sprawić, że jedno z partnerów poczuje się kontrolowane, obserwowane w każdej transakcji. Jeśli to wywołuje dyskomfort, takie rozwiązanie może nie być odpowiednie.

Co więc jest ważne? Co zrobić, żeby takich konfliktów nie było?

Najlepszym rozwiązaniem jest to, które powstaje w wyniku rozmów i negocjacji, a nie poprzez narzucenie czegoś jednej ze stron. Ważne jest też, aby ustalone rozwiązania były elastyczne i mogły podlegać zmianom. Sytuacja finansowa może się zmienić z dnia na dzień: możemy stracić pracę, zbankrutować, dostać spadek albo awans i podwyżkę. Jeśli partnerzy zarabiają na podobnym poziomie i zgodnie przelewają część dochodów na wspólne konto, resztę pozostawiając na swoich prywatnych kontach, sytuacja może być komfortowa i przejrzysta. Jednak wystarczy, że jedno z nich straci pracę lub kobieta urodzi dziecko i przejdzie na urlop macierzyński, a sytuacja finansowa się zmienia. W takich przypadkach konieczne jest renegocjowanie ustaleń, by uniknąć nieporozumień.

A co zrobić, gdy jedna osoba w związku podejmuje ważne decyzje finansowe, na przykład zaciąga kredyt, bez konsultacji z partnerem?

Myślę, że pieniądze często stają się soczewką, która ogniskuje inne problemy w związku. Dlaczego ktoś zaciągnął pożyczkę bez mojej wiedzy i zgody, skoro jesteśmy razem? To nie pieniądze są problemem, ale brak porozumienia, ukrywanie ważnych decyzji i brak zaufania. Czy ukrywanie zaciągnięcia kredytu to przyczyna czy skutek? Ja bym raczej uznała, że jest to skutek kryzysu w relacji. Pieniądze w relacji stają się przykrywką, która absorbuje inne kłopoty i wyzwania, choć wciąż upieramy się, że to problem z pieniędzmi. Wniosek jest prosty: na każdym etapie relacji warto rozmawiać o pieniądzach, jednak nie zawsze potrafimy to robić.

Uważasz, że źródłem kryzysów związanych z finansami jest zazwyczaj problem z komunikacją?

Tak! Tak samo jak rozmawiamy o codziennych obowiązkach, musimy nauczyć się omawiać kwestie finansowe. Ile potrzebujemy na wakacje, ile na dentystę, ile na korepetycje? Skąd wziąć pieniądze na remont domu? Czy bierzemy pożyczkę, czy sięgamy po oszczędności? Jeśli jednak dyskusja zamieni się w kłótnię na zasadzie: „Weź się do roboty, nie masz pojęcia o wydatkach, nie znasz się”, to droga donikąd.

Dodatkowo osoby pochodzące z domów, w których brakowało funduszy i rodzice wiecznie się o to kłócili, mogą unikać rozmów o wydatkach we własnym związku. Dla nich pieniądze oznaczają stres, awantury i kłopoty. Nawet jeśli mają partnera, który potrafi rozmawiać o pieniądzach spokojnie, w relacji może pojawić się problem. Partner może czuć frustrację, że bliska osoba unika tematu, który źle jej się kojarzy. Nauka rozmawiania o pieniądzach bez krzyków i stresu jest więc kluczowa dla zdrowia relacji.

Fragment książki Agaty Gąsiorowskiej i Katarzyny Sroczyńskiej „Pieniądze albo życie. Jak pieniądze wpływają na nasze zachowanie, emocje i relacje”, Smak Słowa 2024

*Agata Gąsiorowska, profesorka psychologii, pracuje w Centrum Badań nad Zachowaniami Ekonomicznymi Wydziału Psychologii Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu. Jej główne zainteresowania naukowe obejmują pogranicze psychologii ekonomicznej i społecznej. Autorka książki Psychologiczne znaczenie pieniędzy (2014) oraz wielu artykułów naukowych, publikowanych w prestiżowych czasopismach międzynarodowych, na temat tego, w jaki sposób ludzie postrzegają pieniądze i jak zachowują się w sytuacjach związanych z pieniędzmi.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;

Komentarze