0:000:00

0:00

Olena szła wczoraj w Paradzie Równości w Warszawie, Wera pojechała na Marsz do Paryża. Obie są aktywistkami, walczą o prawa osób LGBTQI+ w Ukrainie.

Gdyby nie wojna, to Wera Czernigina organizowałaby Paradę w Charkowie, już czwartą z rzędu. Olena Szewczenko działałaby w Kijowie. Tam się urodziła i zaczynała jako aktywistka. Ale w tym roku miesiąc dumy musiały świętować za granicą: Wera była w Berlinie, Wrocławiu i Paryżu. Olena w Warszawie.

Ukraińska społeczność LGBTQI+ i osoby sojusznicze nie wyszły w tym roku na ulice Charkowa, Kijowa czy Odessy, ale walka o prawa LGBTQI+ w Ukrainie trwa.

Wera Czernigina pokazuje na ręce kolorowy tatuaż "Kocham Ukrainę"
Wera Czernigina pokazuje nowy tatuaż: Kocham Ukrainę. Fot. Marek Kowalczyk

Wera: Wojna mnie zmieniła

Ponad 17 lat Wera Czernigina walczy o prawa LGBTQI+ . Spotykamy się w centrum Lwowa. Nie ma czasu na szukanie wolnego miejsca w zatłoczonych ogródkach. Rozmawiamy na rogu wąskiej uliczki.

- Połowę życia poświęcam na aktywizm: organizowanie Marszów Równości, spotkań i wydarzeń. Druga połowa to programowanie. Dzięki temu nie muszę martwić się o pieniądze. Teraz pomagam ludziom, którzy uciekli do Lwowa, tak jak ja. Nasza organizacja Sphere wspiera też armię. Na początku inwazji wysłaliśmy na front tęczowe skarpetki, bo żołnierze potrzebowali ciepłej odzieży. BBC zrobiło nawet o tym program.

Robimy wszystko, żeby pokonać Rosję. Bo jaki sens ma walka o prawa LGBTQI+ w okupowanym kraju? Do tego przez Rosjan?

Ale to nie znaczy, że my, jako ruch LGBTQI+ nie zastanawiamy się, co dalej. Wojna zmieni wszystko. Podejrzewam, że ultraprawica przesunie się bliżej centrum, a ultralewica bardziej na prawo. Spotkamy się gdzieś pośrodku. Wspólny wróg zbliża. Od 24 lutego działamy razem, bez względu na orientację seksualną. Po wszystkim wyciągniemy tęczowe flagi i przejdziemy ulicami Lwowa ramię w ramię z prawicowcami.

Wojna mnie zmieniła. Wcześniej byłam liberałką, teraz stałam się nacjonalistyczną lesbijką. Zrozumiałam, że bez wolnej Ukrainy nie będę miała żadnych praw. Zrobiłam sobie nawet tatuaż, zobacz - podwija rękaw – „Kocham Ukrainę”. Bo to prawda. Kocham swój kraj. Tu jest mój dom. Potrzebuję moich praw tutaj. Nie za granicą. Chociaż mogłabym wyjechać i korzystać z równouprawnienia w innym kraju.

Postanowiłam zostać. Nie wyjadę nawet, jeżeli wojna przyjdzie do Lwowa. Będę walczyć. Muszę dać przykład. Jestem w końcu dyrektorką jednej z największych organizacji LGBTQI+.

NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to nowy cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Olena: Ukraina nigdy nie była rajem dla osób LGBTQI+, ale do Rosji nam daleko

Olena Szewczenko, dyrektorka organizacji Insight walczącej o prawa człowieka, też nie zamierza wyjeżdżać. Od początku rosyjskiej inwazji pomaga osobom LGBTQI+ i kobietom, które zdecydowały się zostać w bombardowanych miastach.

- Nie wszyscy mogą wyjechać. Te kobiety opiekują się starszymi osobami i członkami rodziny z niepełnosprawnościami. Wysyłamy im paczki z podstawowymi rzeczami.

Wokół Oleny piętrzą się kartony z pieluszkami, mydłami, lekami. Siedzimy w magazynie pomocy humanitarnej, który Insight prowadzi w centrum Lwowa.

- Na początku inwazji mieszkały tu też osoby LGBTQI+, które uciekły ze wschodu. Ale, jak widzisz, to mała przestrzeń. Do tego bez łazienki. Po tygodniu znaleźliśmy miejsce niedaleko stąd. Też małe, możemy przyjąć zaledwie 16 osób, ale przynajmniej można wziąć prysznic. To miejsce dla osób, które utknęły tu na dłużej, głównie tych z męską płcią w dokumentach. Mamy stan wojenny, wszyscy mężczyźni w wieku poborowym, z małymi wyjątkami, muszą zostać w kraju.

Ciężko znaleźć jakiekolwiek lokum do wynajęcia w zachodniej Ukrainie. Ceny są wysokie. Popyt też. Trzeba brać, co jest. Podobnie jest z pomocą humanitarną. Kupujemy, co jest dostępne. Dostajemy też dary od ludzi, organizacji.

Olena Szewczenko w magazynie
Olena Szewczenko w magazynie pomocy humanitarnej w centrum Lwowa. Fot. Marek Kowalczyk.

Ludziom LGBTQI+ zapewniamy pomoc psychologiczną i prawną, tak jak przed wojną. Osobom transpłciowym dostarczamy hormony, ale jest ich za mało. Zdarza się, że hormony, które dostajemy z zagranicy są przeterminowane…

Większość osób LGBTQI+, które się do nas zgłaszają, chce wyjechać za granicę, znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Prawie wszystkie lesbijskie pary wyjeżdżają z resztą rodziny. Załatwiamy im transport do granicy. Po polskiej stronie czekają na nie organizacje, z którymi współpracujemy. Zwykle trafiają do bezpiecznych domów. Tam spędzają kilka tygodni, czasem miesięcy.

Z reguły chcą jechać dalej, do Niemiec, Szwecji, Belgii, Holandii lub Szwajcarii, bo Polska nie jest najlepszym wyborem dla osób LGBTQI+. Część wyjechała do Rumunii, to oczywiście też nie jest najlepszy wybór, ale przynajmniej działa tam organizacja, którą znamy.

Dostajemy 4 tysiące zgłoszeń o pomoc humanitarną dziennie. Każdego dnia więcej niż poprzedniego. Obawiam się, że w najbliższym czasie będzie ich jeszcze więcej. Ludziom kończą się zasoby. Niestety nie możemy pomóc wszystkim, jesteśmy małą organizacją. Pracujemy ponad siły.

Widać to po Olenie. Jest wykończona.

- Ludzie nie chcą wyjechać na stałe. Chcą się po prostu zregenerować, gdzie nie wyją syreny i nie spadają bomby. Często kończy się to rozczarowaniem, bo mają wysokie oczekiwania, a na miejscu okazuje się, że nie ma pracy ani mieszkania.

Spójrzmy prawdzie w oczy: Europa nie jest w stanie zapewnić miejsca tak ogromnej liczbie uchodźców.

Wiele osób LGBTQI+ decyduje się na wyjazd, bo przeraża je wizja rosyjskiej okupacji. Znamy historie z Donbasu i Krymu: tortury, morderstwa, łapówki, szantaże, zastraszanie. Przez pięć lat prowadziliśmy bezpieczny dom w Kijowie dla tych, którzy stamtąd uciekli. Niektórym nie udało się wyjechać. Są całkowicie odcięci od reszty społeczności LGBTQI+.

Wiemy, że queerowe osoby w Rosji są prześladowane. Lesbijki boją się o dzieci. Że Rosja wprowadzi te wszystkie homofobiczne prawa i nie będą już mogły być rodziną. Oczywiście w Ukrainie też nie możesz zarejestrować związku partnerskiego. Ale przynajmniej nikt nie zabierze ci dzieci, bo jesteś „zboczeńcem i zagrażasz tradycyjnym wartościom”. Ukraina nigdy nie była rajem dla osób LGBTQI+, ale do Rosji nam daleko.

Wera: Będziemy walczyć po wojnie

Wera też boi się rosyjskiej okupacji.

- W Rosji nie można być sobą. Organizowanie wydarzeń dotyczących praw człowieka jest zabronione. Rosyjska okupacja byłaby katastrofą dla ruchu LGBTQI+. Ogrom pracy, który włożyliśmy w walkę o nasze prawa, poszedłby na marne. Przed wojną pracowaliśmy z policjantami i policjantkami, tłumaczyliśmy, szkoliliśmy. Wielokrotnie spotykałam się też z przedstawicielami Unii Europejskiej. Widać było zmiany. Na Parady przychodziło coraz więcej ludzi. W 2015 w Kijowie było 300 osób. A w ubiegłym roku już 8 czy 9 000. W Charkowie - 3 000. A to dopiero początek! Marsze są ważne, bo pokazują, jak dużo osób LGBTQI+ mieszka w Ukrainie.

Po wojnie wznowimy walkę o prawa LGBTQI+. Pewnie będzie ciężko, radykałowie będą nas dalej atakować. Ale policja i rząd staną po naszej stronie. Europa nam pomoże. Jestem tego pewna. Po wojnie pójdzie już z górki. Będzie znacznie lepiej.

Już jest, zaznacza Olena: - W 2015 roku parlament zmienił Kodeks Pracy. Teraz przynajmniej nikt nie może cię bezkarnie zwolnić ze względu na tożsamość płciową czy orientację seksualną. Działają organizacje pozarządowe, które wspierają osoby LGBTQI+. Jesteśmy widoczni, możemy nagłaśniać nasze problemy. W Rosji tak nie jest - trzeba siedzieć cicho.

Ale teraz mamy wojnę, a każda wojna to krok wstecz w zakresie praw człowieka. Bo rośnie poziom nienawiści w społeczeństwie.

Nie wydaje mi się, żeby w najbliższej przyszłości Ukraińcy i Ukrainki stali się bardziej tolerancyjni. Aktywiści i aktywistki LGBTQI+ są wciąż postrzegani jako zdrajcy narodu. Niedawno zostałam znowu zaatakowana gazem pieprzowym podczas rozładunku pomocy humanitarnej.

Od rosyjskiej inwazji ataki na osoby LGBTQI+ stały się bardziej agresywne. Sprawcy myślą, że ujdzie im to na sucho, bo wszyscy są zajęci walką o wolną Ukrainę. W której nie ma miejsca dla LGBTQI+ - to „zboczeńcy, którzy zagrażają tradycyjnej rodzinie”. A wiadomo, że tradycyjna rodzina to rdzeń narodu ukraińskiego.

To podobna narracja jak w Rosji. I to mnie dziwi.

A Werę zdziwił atak na Olenę. - Nie mogłam uwierzyć. Tutaj? We Lwowie? Ja się tu czuję w miarę bezpiecznie. Ale na wszelki wypadek unikam tęczowych akcentów. Noszę tylko tęczowe skarpetki – Wera podciąga nogawkę, jakby chciała udowodnić, że nie kłamie. – Staram się siebie chronić, bo jeśli umrę (śmiech), to nie zobaczę zmian. Nie doświadczę równych praw. A ja chcę dożyć momentu, w którym będziemy mieć takie same prawa jak reszta społeczeństwa. Brakuje tak niewiele. Nie możemy się poddać. Za daleko zaszliśmy.

Teraz musimy być przede wszystkim widoczni, pokazać nasze zaangażowanie. Żeby nie powtórzyła się sytuacja z 2014 roku. Ludzie mówili wtedy, że nie mamy prawa się odzywać, bo nie było nas na Majdanie. Oczywiście, że byliśmy. Tylko byliśmy niewidoczni. Dlaczego ludzie w ogóle o tym wspominają? Bo mają za mało powodów, żeby nas nękać. Retoryka jest taka: my braliśmy udział w wojnie, a wy nie, więc nie macie prawa do praw, nie jesteście Ukraińcami.

A osoby LGBTQI+ walczyły przecież w Donbasie. Jest nawet specjalny queerowy batalion z tęczowym jednorożcem, w 2019 roku byli na marszu w Kijowie. A Wiktor Pylypenko to mój przyjaciel.

Pylypenko bronił Ukrainy, walczy też poza frontem: współzałożył organizację pozarządową, która wspiera osoby LGBTQ+ w armii, promuje tolerancję i równe prawa w wojsku.

Olena też wspomina o osobach LGBTQI+ w wojsku. - Ochotników nie brakuje, więc nie rozumiem po co to prawo, które zakazuje mężczyznom wyjeżdżać. Nikt nie porusza tego tematu, bo jeszcze cię posądzą o zdradę ojczyzny. Mamy wojnę. Nie można kwestionować decyzji władz.

Łesia: Ten, kto się wyzwoli sam, ten będzie wolny

Gdy spotykamy się ponownie Wera zaprasza mnie do Dykyiego Dimu – tu pracuje jej partnerka i Wera przychodzi się odprężyć. Na parterze jest bar i sklep ze street modą. Wera kupiła beżową bluzę z podobizną Łesi Ukrainki. Ta pisarka i feministka zmarła prawie 110 lat temu, ale żyje w pamięci Ukraińców i Ukrainek: jej twarz widnieje na 200-hrywnowych banknotach zwanych Łesiami, a cytaty z jej dzieł pojawiają się w przestrzeni publicznej. „Ten, kto się wyzwoli sam, ten będzie wolny” – to zdanie z dramatu „Bajka jesienna” trafiło na budynek w centrum Kijowa obok graffiti z portretem Łesi w masce przeciwgazowej i koralami w narodowych barwach. Mural powstał podczas Rewolucji Godności – masowych protestów między listopadem 2013 a lutym 2014 roku, kiedy Ukraińcy i Ukrainki sprzeciwiali się prorosyjskiemu prezydentowi Janukowyczowi.

Na piętrze jest scena teatralna, trwa czytanie performatywne o okupowanym Chersoniu. Wera nigdy nie była w tym mieście 600 km od Charkowa. Wychowała się na wsi pod Dnipro. Pytam o jej najstarsze wspomnienie z dzieciństwa.

- Siostrę pamiętam dużo lepiej niż rodziców. Robiłyśmy wszystko razem, lubiłyśmy budować szałasy. Bawiłyśmy się tym, co znalazłyśmy. Zabawek nie było, bo rodzice nie mieli pieniędzy. Pracowali całe życie w fabryce.

Nadzię, siostrę bliźniaczkę, 20 minut młodszą od Wery, też lesbijkę poznam dwa dni później, na pikniku społeczności LGBTQI+. Przed wojną siostry pracowały w tej samej firmie jako programistki. Do Lwowa uciekły razem. Pod koniec kwietnia poleciały na Korfu, żeby odetchnąć, pojeździć na motocyklach. W Charkowie jeździły regularnie, wciąż stoją tam trzy motory Wery. We Lwowie kupiła czwarty skuter, vespę w trudnym do odgadnięcia kolorze, coś między bladoniebieskim a miętą.

- Z bratem nigdy się nie bawiłyśmy. Jest dziesięć lat starszy. Kiedy miał 20 lat, wyjechał do Rosji za dziewczyną. Nie rozmawiamy ze sobą. Z politycznych i etycznych powodów, on abuser, alkoholik. Przejął wszystko, co najgorsze z rosyjskiego narodu. Przestałam z nim rozmawiać po zestrzeleniu samolotu pasażerskiego Malaysia Airlines w 2014 roku. Zadzwonił do nas i opowiadał, że to Ukraińcy zestrzelili.

Dopytuję o brata. Wera przyznaje, że jest jeszcze jeden powód zerwania kontaktów.

- Związek Radziecki wychowywał ludzi w homofobicznym duchu, geje oficjalnie nie istnieli. Kiedy brat nas odwiedzał albo dzwonił, to ciągle zadawał to samo pytanie: kiedy wyjdziemy za mąż. Bo on chce zatańczyć na naszym weselu.

W końcu stwierdziłyśmy, że nie możemy nic poradzić na to, że mamy takiego brata. On wybrał bycie homofobem, my wybrałyśmy bycie sobą.

Wera przez chwilę się pląta, szuka poprawnej konstrukcji zdania. Ukraińskim posługuje się na co dzień dopiero od 24 lutego.

- W pierwszym dniu wojny zrezygnowałam ze wszystkich rosyjskojęzycznych newsletterów, skasowałam rosyjską klawiaturę z telefonu i Maca. Teraz mówię tylko po ukraińsku.

Chyba że rozmawia w domu ze swoją partnerką, wtedy często przechodzą na rosyjski, bo dziewczyna Wery urodziła się w Żytomierzu i podobnie jak Wera wychowała się w rosyjskojęzycznej rodzinie.

Wera nigdy nie powiedziała bratu, że jest lesbijką. On nigdy nie zapytał. - Ale pewnie coś podejrzewał. Podobnie jak rodzice. Raz nawet ojciec zapytał, czy jesteśmy lesbijkami. Zaprzeczyłam. Strasznie bałam się jego reakcji. Długo ukrywałam naszą orientację. Nie kupiłyśmy rodzicom komputera. Nie uczyłyśmy, jak korzystać z internetu. Żeby się przypadkiem nie dowiedzieli.

Prawda wyszła na jaw pięć lat temu. Była partnerka Wery, też aktywistka, organizowała konferencję prasową z okazji Parady Równości w Kijowie. Rodzice Wery zobaczyli ją w telewizji. - Ojciec zadzwonił i powiedział tylko: obawiam się, że będę się musiał wstydzić. Nie zapytał, czy jestem lesbijką, czy nie. Ale stwierdził, że to mu się nie podoba.

Nie zaskoczył mnie tym wybuchem. Byłam już gotowa na taką konfrontację, bo od kilku lat byłam aktywistką. Powiedziałam mu, że tak, jestem lesbijką i że się nie boję, i że jak mu się to nie podoba, to może się do mnie nie odzywać.

Przez chwilę nie było kontaktu. Później próbowałyśmy wyjaśnić rodzicom, że bycie nie-hetero jest normalne, ale oni nie zmienili zdania. Są homofobami i tyle. Ojciec groził wielokrotnie, że się powiesi. Powtarzał: „A co powiedzą sąsiedzi?”. W końcu ograniczyłyśmy tematy rozmów do pogody, jedzenia i pracy. Dla nich to niezwykle ważne, żeby nam się dobrze powodziło. Gdybyśmy nie odniosły sukcesu na tle zawodowym, to znaczyłoby, że dzieci im się nie udały.

Wera mówi, że tak naprawdę nie rozmawia z rodzicami od dwudziestu lat. - Nie poruszamy żadnych ważnych tematów, nie mówimy o relacjach, miłości. Oni mnie nie znają. Do dzisiaj się okłamują, że jesteśmy zwykłymi, heteroseksualnymi kobietami.

Wielokrotnie chciałam im powiedzieć, że jestem lesbijką. Ta rozmowa śniła mi się po nocach. Wtedy obiecywałam sobie, że już dzisiaj na pewno zadzwonię i im powiem. Brałam telefon i zaraz odkładałam.

Głos Wery załamuje się. - To dla nich podwójne rozczarowanie. Zawsze marzyli, że weźmiemy ślub w tym samym dniu. Najlepiej, żebyśmy wyszły za bliźniaków. To zabawne, bo przez chwilę Nadzia spotykała się z siostrą mojej partnerki. No ale to się nie liczy.

Parada Równości w Kijowie
Parada Równości w Kijowie, 2021, Olena Szewczenko idzie z przodu.

Olena: Mama przestała nazywać czarnych „małpami” i nie mówi już „pedały”

Olena jest jedynaczką, jej rodzice też wiedzą. - Wielokrotnie widzieli mnie w telewizji, przy okazji różnych wydarzeń, ale nigdy nic nie mówili. Udawaliśmy, że nie ma tematu. Poza tym nie wiedziałam, jak z nimi rozmawiać. Dla nich kwestia orientacji była związana z seksem. A seks to temat tabu. W Związku Radzieckim seks nie istniał. Nikt o tym nie rozmawiał.

Powiedziałam im w wieku 27 lat. Byłam akurat w domu rodzinnym, w Kijowie. Mama po raz pierwszy skomentowała moje wystąpienie w telewizji: „Co, znowu broniłaś tych swoich …”. W tym miejscu użyła bardzo niepochlebnego słowa. Powiedziałam, że nie podoba mi się, że nazywa tak ludzi ze społeczności LGBTQI+, bo jestem jej częścią. Porozmawiałyśmy o poprawnej terminologii i o prawach człowieka. Moi rodzice popierają ogólne prawa człowieka. Nie znają wprawdzie poprawnej terminologii, by powiedzieć coś sensownego na ten temat, ale rozumieją, że wszyscy powinni mieć równe prawa.

Zostali inaczej wychowani i trudno im zaakceptować pewne rzeczy. Dlatego rozmawiamy też dużo o rasizmie, bo mama przywykła żartować sobie z czarnych osób. Nie traktuje ich źle, po prostu powtarza różne rzeczy na ich temat.

To samo dotyczy osób LGBTQI+. Powtarzam, że jej żarty nie są śmieszne. Nie mówię tego w protekcjonalny sposób. Zwykle opowiadam kilka osobistych historii, na przykład o życiu mojego przyjaciela, który jest muzułmaninem i pochodzi z Jemenu. Takie historie ją interesują. Pomagają jej zmienić nastawienie. Przyprowadziłam też do domu moich queerowych przyjaciół. Przekonała się do nich.

Jak rodzice przyjęli mój coming out? Stosunkowo dobrze. Nie mieli innego wyjścia. Byłam już dorosła, niezależna finansowo, to co mogli powiedzieć? Wiedzą, że mam partnerkę. Ale o szczegółach mojego życia nie rozmawiamy. Oczywiście opowiadam ich o różnych rzeczach: na przykład o ataku na mnie, tłumaczę, dlaczego to się stało. Moja mama to potępia, ale nadal nie wszystko rozumie. Po atakach na Marsz Równości mówiła: „Och, twoja parada znowu została zaatakowana, dlatego wychodzisz i prowokujesz ludzi”. Spytałam, dlaczego tak zareagowała. Bo tak mówili w telewizji…

Te rozmowy przynoszą efekty. Przestała nazywać czarnych „małpami” i nie mówi już „pedały”. Ale nie może się oduczyć słowa „Żyd”, które w Ukrainie ma pejoratywny wydźwięk. To zabawne, bo mój ojciec ma żydowskie korzenie.

Ojciec Oleny jest szewcem. Przez całe sowieckie życie pracował w fabryce. Po rozpadzie Związku Radzieckiego zakład został zamknięty. - Został z niczym, zaczął robić buty na własną rękę. A mama chodziła na bazar i próbowała je sprzedać.

Olena chodziła z nią, bo chciała pomóc. - Rodzice zarabiali grosze. Pamiętam czasy, kiedy nie mieliśmy co jeść. Bywało, że w domu był tylko olej słonecznikowy i kilka kawałków chleba. Nie było gdzie zdobyć żywności, nie było ośrodków pomocy społecznej, pożyczało się jedzenie i pieniądze. Ta szkoła przetrwania trwała kilka lat, gdzieś między 1991 a 1995 rokiem.

Byłam nastolatką. Nie rozumiałam w pełni, co się dzieje. Powiedziano mi, że to sytuacja kryzysowa, którą trzeba przetrzymać. Zostało to we mnie do dziś. Rodzice pokazali mi, że trzeba samemu znaleźć wyjście z kryzysowej sytuacji, bo ani państwo, ani żadne służby ci nie pomogą. Możesz liczyć tylko na siebie.

Wera: Wszyscy jesteśmy Ukraińcami

Rodzice i brat Wery jej nie akceptują. Mimo to Wera nie czuje się wykluczona. - Ze strony społeczeństwa nie spotkało mnie żadne odrzucenie. To nie Ukraina nas wyklucza, tylko Rosja. Teraz nie ma z resztą znaczenia jak wyglądasz, czy jakiej jesteś orientacji. Wszyscy walczymy za wolną Ukrainę. Wszyscy jesteśmy Ukraińcami.

Po wojnie Ukraina będzie bardziej nacjonalistyczna. Ale będziemy też więcej mówić o prawach człowieka. Wiadomo, po Buczy nie da się inaczej. Prawa człowieka stają się coraz ważniejsze, dla naszego rządu, dla Ukraińców i Ukrainek, dla wszystkich. Oczywiście poza Rosją.

Nie wydaje mi się, żeby nacjonalizm stanowił zagrożenie dla społeczności LGBTQI+. Przecież nie wyklucza poszanowania praw człowieka. To ultraradykalizm - Wera wypowiada to z naciskiem - jest problemem. Po wojnie radykałowie będą dysponowali bronią. Tak samo jak weterani z PTSD. Nie wiadomo, co z nią zrobią. W 2014 roku odczuliśmy to podczas Parad Równości. Ultraprawicowcy przychodzili na nie z bronią.

(Przez chwilę zapada cisza) - Byłam wielokrotnie atakowana. Ale się nie boję. Jak ktoś mnie zaczepia, to mówię, że ma mnie zostawić w spokoju, bo zawołam policję. Jestem przy tym stanowcza. Zwykle to działa. Wiesz, ukraińscy ultraprawicowcy nie są zbyt silnymi facetami. To raczej chłopcy, którzy chcą kogoś pobić albo przestraszyć dla zabawy. Tak naprawdę to oni się mnie boją. Bo wiem, jak się obronić. Jak powołać się na prawo, które mnie ochroni. Jak napisać skargę.

Rozumiem obawy osób LGBTQI+. To, że się boją. Często nie wiedzą do kogo się zwrócić albo jak się obronić.

Wiem, że wielu ludzi, w tym moich przyjaciół, wyjechało. Było mi przykro, wielka szkoda, myślałam. Przecież osiągnęliśmy tak wiele. Teraz rozumiem, że musimy też dbać o swoje bezpieczeństwo i zdrowie psychiczne, żeby mieć siłę walczyć o nasze prawa. Może jak Ukraina się zmieni, to wrócą.

Olena Szewczenko w magazynie fundacji, w którym piętrzą się kartonyw
Olena Szewczenko, magazyn pomocy humanitarnej w centrum Lwowa. Fot. Marek Kowalczyk.

Olena: Nadzieja i odwaga

Wera wierzy, że Charków będzie ukraiński i ona wróci do domu. Może już we wrześniu. Na razie zostaje we Lwowie. Polubiła to miasto. – Przed wojną Lwów wydawał mi się strasznie odległy. W mojej głowie był podział na wschód Ukrainy ze swoją rosyjskojęzycznością i undergroundem i na zachód z "ukraińską mową" i konserwatyzmem. Gdzieś pośrodku leżał Kijów. Dziś te odległości wydają się mniejsze. To dzięki spotkaniom. We Lwowie mieszkają teraz ludzie z całej Ukrainy. Dzielą się doświadczeniami, spędzają razem czas. Wschód pokazuje zachodowi, co ma do zaoferowania, a zachód udostępnia nam przestrzeń, umożliwia poczuć inny klimat. Niewiele krajów spotyka coś takiego. Mnie to doświadczenie pozwoliło lepiej poznać własny kraj. Do Charkowa wrócę jako inna osoba, bardziej otwarta.

Oczywiście, to uciążliwe, że teraz wszyscy żyjemy na mniejszej przestrzeni. Ale dla całego narodu to wielka szansa: razem możemy stworzyć silniejszą społeczność. To wyjątkowy moment w historii Ukrainy. „Robimy to, co możemy, tym, co posiadamy i tam, gdzie jesteśmy”, to cytat z Roosevelta.

Po wojnie chcę podróżować po całej Ukrainie i regularnie odwiedzać Lwów.

Za to Olena tęskni za Kijowem, za przestrzenią, zielenią. - Lwów jest klaustrofobiczny, dosłownie i w przenośni: po prostu zbyt konserwatywny. Jeszcze przed wojną ciężko tu było cokolwiek zorganizować: ataki, radykałowie. Wytrzymam jeszcze z miesiąc. Ale już naprawdę odliczam dni.

Insight wziął na siebie sprawę Marka, który niedawno padł ofiarą homofobicznej przemocy ze strony kijowskiej policji. Olena intensywnie udzielała się w mediach społecznościowych. Krytykowała polityka, który straszył „propagandą LGBTQI+”: „Takie wypowiedzi są skandaliczne. Tysiące osób z naszej społeczności pada ofiarą przemocy. Panie Arestowicz, to z powodu takich oświadczeń ludzie LGBTQI+ są ​​atakowani i zabijani w Ukrainie, wyrzucani z domów, zwalniani i poniżani. Czasami po prostu lepiej się nie odzywać!”.

To samo Olena radzi Julii Tymoszenko, która opowiedziała się przeciwko ratyfikacji Konwencji Stambulskiej. 20 czerwca Werchowna Rada Ukrainy zagłosowała za przyjęciem Konwencji Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej.

Olena podejrzewa, że Tymoszenko postanowiła bronić „tradycyjnych wartości”, żeby zagwarantować sobie miejsce w politycznym spektrum. - Ale w ten sposób jej frakcja Baćkowszczyzna trafia na śmietnik historii. Szkoda, że Tymoszenko zaprezentowała się jako osoba, która czyta dziwne artykuły na Wikipedii, odwołuje się do rosyjskich narracji i szerzy kompletne bzdury.

Najważniejsze, że Konwencja przeszła – Olena odetchnęła z ulgą. Ale to dopiero początek. „Teraz musimy się zjednoczyć i monitorować wdrażanie Konwencji na wszystkich szczeblach władzy. Łatwo nie będzie, ale czy ktokolwiek z nas spodziewał się, że będzie lekko?” Pod tym komentarzem na Facebooku Olena zamieściła swoje zdjęcie, w tle bilbord z ukraińską flagą i napisem: „Odwaga”.

Udostępnij:

Ula Idzikowska

Dziennikarka, reporterka. Absolwentka filologii niderlandzkiej, literatury porównawczej i dziennikarstwa śledczego. Obecnie mieszka we Lwowie, czasami w Szczecinie. Poprzednie 11 lat spędziła w Belgii, Holandii i reszcie świata. Pisze o migracji i tematyce społecznej.

Komentarze