0:000:00

0:00

Serial „Sukcesja” telewizji HBO zbudowany jest wokół luźno inspirowanej życiorysem Ruperta Murdocha postaci miliardera i magnata medialnego Logana Roya. Roy kierując w podeszłym już wieku potężną firmą dającą i gigantyczne pieniądze, i potężne polityczne wpływy, wciąż mami członków swej rodziny wizją tytułowego przekazania władzy, choć wcale nie zamierza się jej wyrzekać. Przeciwnie - zazdrośnie i brutalnie jej strzeże.

W kolejnych odcinkach i sezonach serialu oglądamy więc, jak Roy wynosi, a następnie w atmosferze emocjonalnego lodowatego zimna zrzuca z piedestału swe kolejne dzieci i bliskich. Relacje w rodzinie stają się coraz bardziej toksyczne, a synowie, córka, obie żony, a z czasem także pasierb i zięć płacą coraz wyższą cenę za kaprysy i atencję głowy rodu. Co jakiś czas rodzi się też w nich pragnienie przyspieszenia sukcesji, wydarcia jej Royowi z gardła, co na ogół kończy się bolesnym upadkiem.

Jedno tylko się nie zmienia – to zawsze Logan Roy pociąga za sznurki, to wokół niego koncentruje się cała sieć relacji i to on jest „człowiekiem, z którym się rozmawia”. Bo umiejętnie dystrybuowane widmo „sukcesji” jest dla niego narzędziem utrwalania własnej władzy i utrzymywania w ryzach organizacji – jaką w tym wypadku jest firma i przenikająca się z nią rodzina.

Przeczytaj także:

Prezes jak kot w zamkniętym pudełku

Polska polityka także ma swego Logana Roya. Wprawdzie wokół niego miejsce rodziny zajmują najważniejsi rozgrywający w obozie władzy, ale to postać z krwi i kości. Jarosław Kaczyński – podobnie jak bohater serialu „HBO” – kwestię „sukcesji” po swoim ewentualnym odejściu zamienił w narzędzie zarządzania partią tu i teraz. Robi to z powodzeniem od 2005 roku i nic nie wskazuje na to, by zamierzał przestać. Właśnie dlatego najbardziej uważnie wsłuchują się więc w aktualne nastroje prezesa PiS aktualni kandydaci do sukcesji – ten namaszczony, czyli Mateusz Morawiecki i ten samozwańczy – czyli Zbigniew Ziobro.

I oni, i ich stronnicy doświadczyli właśnie co najmniej kłopotliwej sytuacji.

W poniedziałek 20 grudnia RMF FM podało, że według nieoficjalnych informacji Jarosław Kaczyński miał zmienić zdanie co do swojego ogłoszonego jeszcze w październiku odejścia z rządu. Tego samego dnia zaprzeczał temu w rozmowie z Onetem wicerzecznik PiS Radosław Fogiel. Po drodze sypnęło się nieco analiz i nieoficjalnych komentarzy polityków PiS, z których wynikało, że decyzja Kaczyńskiego musi być motywowana chęcią utrzymania kontroli nad sytuacją w koalicji – ze szczególnym uwzględnieniem napiętych relacji Morawieckiego i Ziobry.

„Kiedy Jarosław Kaczyński podejmuje jakąś ważniejszą decyzję, to zwykle informuje o niej sam. W tym wypadku nic takiego się nie stało. I na tym bym się opierał" - mówi OKO.press polityk Prawa i Sprawiedliwości.

Aktualnie nie sposób się więc zakładać, co tak naprawdę zamierza Kaczyński.

W eter poszły więc dwa sprzeczne komunikaty - że może z rządu odejdzie, a może jednak w nim zostanie. Mniej więcej z tym samym zostali członkowie PiS - przynajmniej ci, którzy na co dzień nie spotykają Kaczyńskiego.

Przez nieco ponad dwa ostatnie miesiące sytuacja wyglądała na względnie uporządkowaną. W październiku Kaczyński dość twardo ogłosił, że odejdzie z rządu. Zrobił to na zamkniętym spotkaniu z parlamentarzystami PiS – ale była to wiadomość niemal oficjalna, bo znalazła się w depeszy w pełni zależnego od obozu władzy PAP. Kaczyński tłumaczył posłom i senatorom, że musi w większym stopniu zająć się partią i że rządowe obowiązki zabierają mu za dużo czasu.

Kropkę nad „i” – zdałoby się – postawił w udzielonym wówczas RMF FM wywiadzie – „Wszedłem do rządu z pewnymi zadaniami, ale są już na końcu drogi. Jeżeli je wykonam, mój pobyt w rządzie nie będzie miał większego sensu” - mówił wtedy Kaczyński. Choć w momencie, w którym cała rządowa propaganda straszyła Polki i Polaków „eskalacją” kryzysu na granicy białoruskiej, w ustach wicepremiera odpowiadającego za kwestie bezpieczeństwa stwierdzenia o „końcu drogi” brzmiały co najmniej ekstrawagancko, liczyło się zupełnie co innego.

W PiS-owskiej wersji historii o sukcesji tamta październikowa deklaracja Kaczyńskiego oznaczała określoną prawdę etapu – miał skończyć się okres bezpośredniej kontroli prezesa nad relacjami Morawieckiego i Ziobry, który trwał niemal dokładnie rok. W roli wicepremiera Kaczyński miał być przede wszystkim rozjemcą i arbitrem między premierem a ministrem sprawiedliwości.

Prezes jako koalicyjny arbiter

Jarosław Kaczyński wszedł do rządu Morawieckiego 6 października 2020 roku. Był to jeden z głównych skutków wewnątrzkoalicyjnej wojny, która rozegrała się tamtej jesieni w Zjednoczonej Prawicy w związku z planami rekonstrukcji rządu – przede wszystkim pomiędzy Zbigniewem Ziobrą a Mateuszem Morawieckim. Głównymi orędownikami objęcia przez Kaczyńskiego funkcji premiera byli zaś wtedy jego akolici z „zakonu Porozumienia Centrum”, czyli weterani PiS w rodzaju Joachima Brudzińskiego, Mariusza Błaszczaka czy Marka Suskiego oraz… Zbigniew Ziobro.

Dlaczego właściwie Ziobro, kłopotliwy już wtedy koalicjant PiS, domagał się wejścia najsilniejszego polityka koalicji do rządu? Otóż przede wszystkim dlatego, by obniżyć rangę i znaczenie swego największego rywala, czyli premiera Mateusza Morawieckiego.

Obecność Kaczyńskiego w rządzie miała – w założeniach Ziobry – działać właśnie w taki sposób. W sytuacjach spornych czy konfliktowych zamiast zwykłej rządowej hierarchii, w której Morawiecki jest dość oczywistym przełożonym Ziobry, rozstrzygać mogło bezpośrednie odwołanie do koalicyjnego arbitra, którego zwierzchność uznawali, chcąc nie chcąc, obaj główni antagoniści. Niejedną taką sprawę mógł więc rozstrzygnąć sam wyraz twarzy Jarosława Kaczyńskiego podczas posiedzenia Rady Ministrów. Jeśli na korzyść Ziobry – oznaczało to automatyczne obniżenie pozycji Morawieckiego, uznawanego przecież przez partyjne szeregi i część mediów za aktualnego „następcę” Kaczyńskiego.

Prezes jako Logan Roy

I tu właśnie przechodzimy do kwestii sukcesji. Tej, która kiedyś miałaby nastąpić w PiS.

Polityk PiS:

„Nie wiem jak będzie z pozostaniem w rządzie. Ale wiem, że prezes ma się świetnie i na pewno nie myśli o przechodzeniu na polityczną emeryturę wcześniej niż po następnych wyborach".

Właściwie nigdy nie słyszałem od polityków PiS niczego innego na temat ewentualnego żegnania się Kaczyńskiego z polityką. Ale motyw rozstawania się z polityką i przechodzenia na emeryturę jest obecny w wypowiedziach Kaczyńskiego od dekad. Już 27 lat temu w filmie „My, oni, ja” rozmowie z Teresą Torańską pytany o swe polityczne ambicje obwieścił, że chciałby „być emerytowanym zbawcą narodu”. Ale zaraz dodał, że najbardziej chciałby „być szefem, silnej, bardzo wpływowej, współtworzącej albo tworzącej rząd partii”.

Wygłoszenie obu fraz niemal jednym tchem bardzo dobrze oddaje sposób, w jaki Kaczyński mówi o swej „emeryturze”. Otóż zanim ona nastąpi, muszą być spełnione określone, odległe warunki. W tamtym wypadku "tworzenie rządu". Kaczyński od tamtego czasu sugerował, że wybierze się na emeryturę jeszcze wiele razy. Ostatnio latem, gdy przed tegorocznym kongresem PiS zapowiadał, że po raz ostatni kandyduje na prezesa partii.

Wtedy, w 1994 roku, gdy nagrywana była rozmowa z Teresą Torańską, Kaczyński orbitował w kierunku politycznego marginesu, myśli o politycznej emeryturze mogły być więc dla niego względnie naturalne. W wyborach 1993 roku jego Porozumienie Centrum nie weszło nawet do Sejmu. By samemu wrócić w 1997 roku do poselskich ław, Kaczyński musiał opuścić własną partię i kandydować z list ROP (Ruch Odbudowy Polski). Do jego powrotu na pierwszy plan polskiej polityki minęły jeszcze kolejne długie lata.

Już w okresie pierwszych rządów PiS, czyli w latach 2005-2007, funkcjonowało jednak równolegle z wizją całkiem nieodległej emerytury Kaczyńskiego pojęcie „delfina”, czyli przyszłego następcy prezesa partii. Pytanie, po co właściwie „następca” zbliżającemu się dopiero do 60. politykowi, bo w takim był wtedy wieku Kaczyński, było wówczas zadziwiająco rzadko zadawane, co dla prezesa PiS było wielkim wsparciem w grze widmem sukcesji. Bardzo pomagały w tym prawicowe media, które na swych łamach traktowały kwestię „następstwa” po Kaczyńskim śmiertelnie poważnie i poświęcały jej wielokolumnowe sążniste analizy.

W latach 2005-2007 „delfinem” był Zbigniew Ziobro, wówczas jedna z największych gwiazd obozu rządzącego. Po utracie władzy przez PiS Ziobro - jako potencjalny konkurent Kaczyńskiego - stopniowo tracił jednak wpływy, a następnie został brutalnie odsunięty - na „zesłanie” do Brukseli. Mandat w Parlamencie Europejskim daje wprawdzie sowite apanaże, ale oznacza jednak izolację od większości krajowych spraw politycznych. Ziobro doświadczył tej marginalizacji bardzo boleśnie. Ostatecznie skończyła się ona dość straceńczym rozłamem w PiS i powołaniem do życia przez Ziobrę Solidarnej Polski, partii, która istnieje już 10 lat - i choć nigdy nawet nie zbliżyła się do szans na samodzielne przekroczenie progu w wyborach parlamentarnych, wciąż pozostaje dla Ziobry narzędziem szykowanym do upomnienia się o odebraną sukcesję.

Po odtrąceniu pierwszego „delfina” przyszedł czas na następnych. Był więc i moment, w którym media upatrywały w tej roli Adama Hofmana – wówczas rzecznika Prawa i Sprawiedliwości. Potem nadeszła era Joachima Brudzińskiego – może dlatego, że pełniący funkcję sekretarza generalnego PiS polityk rzeczywiście trząsł partią. Wreszcie w 2015 i 2016 roku coraz częściej mawiało się, że być może władza nad obozem prawicy powinna trafić w ręce odpowiednio silnej kobiety – chodziło oczywiście o ówczesną premier Beatę Szydło.

Ale po Szydło pojawił się ktoś jeszcze – niemal z zewnątrz, niemal spoza PiS – czyli zastępca i następca Szydło Mateusz Morawiecki. Był to na dłuższą chwilę doskonały sposób na jednoczesne osłabienie właściwie wszystkich PiS-owskich koterii na rzecz woli Jarosława Kaczyńskiego, jednak pod koniec 2020 roku także pozycja Morawieckiego zaczęła się chwiać. Być może przed utratą fotela uratował go głównie fakt, że kolejny szykowany wówczas z wydatną pomocą prawicowych mediów potencjalny kandydat na „następcę” Kaczyńskiego, czyli Daniel Obajtek, błyskawicznie okazał się uwikłany w zbyt dużą liczbę podejrzanych interesów.

Jedno w tej pisowskiej historii o sukcesji zwraca szczególną uwagę. Żadna z osób uważanych w danym momencie za „następcę” Kaczyńskiego, nigdy nie została przez niego publicznie „namaszczona”. A jednak każda z nich zdawała się święcie wierzyć, że to właśnie ona została wybrańcem.

Polityk PiS: „Jarosław Kaczyński to od dwóch dekad jedyny i niekwestionowany przywódca obozu polskiej prawicy. Oczywiście, że gdyby wyznaczył swojego następcę i ogłosił wszem i wobec, że chce, by po nim ta konkretna osoba przejęła partię i jego rolę, to zdecydowana większość z nas by tego posłuchała".

Ten niepisany dogmat nieomylności Kaczyńskiego, na który powołał się nasz rozmówca, był już wielokrotnie podważany – wymieńmy choćby kolejne rozłamy i powstanie Polski XXI, partii Polska jest Najważniejsza, Solidarnej Polski. Ale nigdy nie był testowany w kontekście wskazywania przez Kaczyńskiego swego następcy. Po prostu dlatego, że Kaczyński nigdy nikogo takiego publicznie nie wskazał.

Logan Roy też wolał powoływać następców w cztery oczy, bez wiązania sobie rąk publicznymi deklaracjami. Bo przecież nie chodziło mu wcale o powołanie następcy tylko o to, by aktualny wybraniec lub wyznawca sądził, że tak właśnie się stało.

Udostępnij:

Witold Głowacki

Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.

Komentarze