Według Jarosława Kaczyńskiego obecna ordynacja jest "ułomna", w związku z czym przewodniczący PiS zapowiada zmiany. Najważniejsze są dwie: ograniczenie do dwóch kadencji sprawowania władzy lokalnej i nowe rozrysowanie okręgów. Kaczyński idzie po śladach Orbana
O planach PiS w sprawie ordynacji mówi się od dawna. Do tej pory jedyne, co wiedzieliśmy, opierało się na pogłoskach lub zewnętrznych propozycjach i ekspertyzach. Wczoraj po raz pierwszy ze strony partii padły tak otwarte zapewnienia. I to nie od byle kogo, bo konkretne zmiany zapowiedział prezes Jarosław Kaczyński.
Dał wyraźnie do zrozumienia, że zmiany mają na celu przeciwdziałanie „nadużyciom”. Nie powiedział za to nic o „fałszowaniu”, co wcześniej o przegranych przez PiS wyborach samorządowych z 2014 roku powtarzał wielokrotnie.
„Musimy ten obecny bardzo ułomny stan ordynacji i organizacji wyborów naprawić” – zapowiedział.
Do zabiegów mających zwiększyć transparentność procesu wyborczego nikt się raczej nie przyczepi. Prezes proponuje m.in. przezroczyste urny i internetową transmisję na żywo z każdej komisji.
Niepokojąca jest za to zapowiedź wprowadzenia dwukadencyjności dla wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Mieliby oni podobnie, jak prezydent Polski, zakaz kandydowania po wypełnieniu dwóch kadencji.
Można przywołać kilka rozsądnych argumentów na rzecz takiego rozwiązania. Przeciwdziała np. wytwarzaniu się stałych zależności i „układów” między lokalnymi władzami a innymi grupami wpływu. Pozostawanie na stanowisku przez kilka kadencji daje większą ekspozycję, rozpoznawalność i możliwości prowadzenia kampanii, co zmniejsza szanse kontrkandydatów. Konieczność zmiany może też prowadzić do szerszego uczestnictwa w demokracji lokalnej (popularny argument przeciwko uczestnictwu w wyborach "zawsze rządzą ci sami" traci na znaczeniu).
Obawy budzi jednak sposób, w jaki PiS chce tę zmianę wprowadzić. Kaczyński zapowiada, że zasada miałaby obowiązywać już w przyszłym roku. Oznacza to, że prezydenci i urzędnicy, którzy w 2018 r. kończyć będą co najmniej drugą kadencję, automatycznie zostaną wyeliminowani z wyścigu o fotel prezydenta czy burmistrza. Dla PiS byłaby to doskonała szansa na przejęcie władzy w wielu dużych miastach, gdzie obecnie nie mają szans z rządzącymi od lat – np. Rafałem Dudkiewiczem we Wrocławiu czy Hanną Zdanowską w Łodzi.
Taka sytuacja byłaby złamaniem podstawowej zasady demokratycznego państwa prawa, że „prawo nie działa wstecz”.
Przepisy ograniczające liczbę kadencji powinny obowiązywać dopiero w wyborach w 2026 r. Jednak Kaczyński przyznaje, że chciałby natychmiastowego ich wprowadzenia, a o tym, czy to możliwe, zadecyduje Trybunał Konstytucyjny. Przy obecnym stanie i składzie Trybunału trudno oczekiwać, że przeciwstawi się woli prezesa.
Kaczyński zapowiada też korektę granic okręgów wyborczych – „niewielkie dostosowania do zmian, jeśli chodzi o rozmieszczenie ludności, są planowane”. To zapowiedź najbardziej niebezpieczna. Trudno sobie wyobrazić skuteczny nadzór, by okręgi rozrysowano sprawiedliwie. Rządzący mogą więc skonstruować je na swoją korzyść, co z kolei może dać im znaczną przewagę w sejmikach i radach. Wachlarz rozwiązań jest szeroki. PiS mógłby zyskać np. na połączeniu obszarów miejskich (gdzie częściej przewagę ma opozycja) z wiejskimi (gdzie częściej przewagę ma PiS).
Pytanie też, czy nowe okręgi będą obowiązywać również w wyborach parlamentarnych w 2019 r. – a wszystko na to wskazuje, bo Kaczyński w tym samym telewizyjnym wystąpieniu powiedział: „widzę przede wszystkim problemy na poziomie wyborów do parlamentu”. Wówczas PiS opłacałoby się zwiększyć ilość okręgów w południowo-wschodniej Polsce kosztem północno-zachodnich regionów. W tych pierwszych PiS tradycyjnie zdobywa więcej głosów niż konkurenci.
Tę metodę zastosował węgierski Fidesz, partia premiera Viktora Orbana (w połączeniu z kilkoma innymi zmianami). Obecna ordynacja na Węgrzech działa tak, że gdyby Fidesz wygrał dziś wybory z takim samym poparciem co w 2010 r. (53 proc.), to zdobyłby 76 proc. mandatów. Wówczas otrzymał 68 proc. mandatów. Wszystkie opozycyjne partie, nawet gdyby utworzyły jedną listę, musiałaby uzyskać 8 proc. głosów więcej niż Fidesz, by mandaty rozłożyły się po równo.
Socjolog, absolwent Uniwersytetu Cambridge, analityk Fundacji Kaleckiego. Publikował m.in. w „Res Publice Nowej”, „Polska The Times”, „Dzienniku Gazecie Prawnej” i „Dzienniku Opinii”.
Socjolog, absolwent Uniwersytetu Cambridge, analityk Fundacji Kaleckiego. Publikował m.in. w „Res Publice Nowej”, „Polska The Times”, „Dzienniku Gazecie Prawnej” i „Dzienniku Opinii”.
Komentarze