Przemówienie Trumpa w Kongresie było chaotyczne, pełne przekłamań i wyolbrzymień. Ale kilka wniosków możemy z niego wysnuć. Spodziewajmy się kontynuacji wojen kulturowych oraz polityki zagranicznej opartej na antagonizowaniu byłych sojuszników i przymilaniu się do satrapów
Jeśli ktoś spodziewał się niespodzianek we wtorkowym (4 marca 2025) przemówieniu Donalda Trumpa przed połączonymi izbami Kongresu, to musiał się zawieść. W formie i treści było typową mową z kampanijnego wiecu w dodatku w stylu bardzo dobrze znanym: prezydent USA mówił długo, chaotycznie i nieskładnie, podkreślając przy tym swoje zasługi niezależnie od tego, czy były one prawdziwe, czy wyimaginowane.
Niekrępowany przez fakty Trump przekonywał, że już po pierwszym miesiącu drugiej kadencji kraj rośnie w siłę, a ludzie żyją dostatniej. Przemówienie w swojej treści było też przewidywalne: wspominało o nieudokumentowanej imigracji, o mężczyznach w kobiecych sportach, o cłach, o walce z potworem DEI i krytyczną teorią rasy – wszystko to oczywiście przedstawione jako pasmo niekończących się sukcesów, których tylko zazdrośni demokraci nie chcą publicznie docenić.
Choć samochwalstwo jest chyba jeszcze bardziej rozpoznawalną cechą obecnego prezydenta USA niż sztuczna opalenizna, warto przywołać niektóre stwierdzenia, żeby mieć w pamięci, kto rządzi najpotężniejszym – wciąż – państwem świata.
Trump stwierdził, że pierwszy miesiąc jego drugiej kadencji „jest najpomyślniejszym w historii kraju”, co spowodowało, że obecny prezydent USA wylądował na pierwszym miejscu bliżej niesprecyzowanej listy amerykańskich przywódców, nawet przed Jerzym Waszyngtonem. Zdaniem Trumpa większość Amerykanów myśli, że kraj zmierza we właściwym kierunku (to nieprawda). Prezydent stwierdził też, że optymizm wśród właścicieli małych i średnich przedsiębiorstw wzrósł o 41 pkt proc. (wzrósł do 41 proc., nie o 41 pkt proc.). Dzięki jego zwycięstwu „fabryki rosną wszędzie” i „ubijane są targi, jakich świat nie widział” – choć dowodów na to, jak na razie brak... Tłem dla tego wspaniałego obrazu Trumpa był „Joe Biden, najgorszy prezydent w historii Ameryki”, rzekomo odpowiedzialny za najgorszą inflację od 48 lat (nieprawda, inflacja była najgorsza od 40 lat i trudno za nią winić samego Bidena), winnego wzrostowi cen jajek (znów nieprawda) i odpowiedzialnego za zamknięcie 100 elektrowni (to jest zwykłym kłamstwem).
Powtarzającym się motywem przemówienia była odbudowa USA jako potęgi gospodarczej po zapaści, w jakiej miał zostawić kraj Joe Biden i wszystkie poprzednie rządy. Stany byłyby wielkie, gdyby nie pozostawiona w spadku przez poprzednika skala niekompetencji, przeregulowania, oszustw i nadużyć.
Trump wychwalał pracę Departamentu Efektywności Rządu (DOGE) pod kierownictwem Elona Muska: Elon, który „bardzo ciężko pracuje” (Trump zapomniał dodać, że głównie pracuje, tweetując) rzekomo „oszacował 500 miliardów dolarów corocznych oszustw” (najpewniej jednak wyssał ją z palca). Wyliczeniami rzekomych oszustw i marnotrawstwa Trump przygotowywał najpewniej grunt pod cięcia w Social Security, czyli programie zabezpieczeń społecznych. Pochwalił się też planami kolejnej obniżki podatków dla wszystkich (obecny projekt zakłada obniżki tylko dla ultrabogatych, reszta najpewniej zapłaci więcej) i zbilansowania budżetu (choć wyliczenia pokazują, że obecne propozycje dodają biliony dolarów długu w ciągu najbliższych lat).
Na arenie międzynarodowej Trump też walczy z nadużyciami – tym razem dobrej woli Stanów Zjednoczonych. Wśród wymienionych rzekomych przykładów marnotrawstwa bardzo wiele dotyczyło pomocy zagranicznej. Trump przypomniał też, że USA mają deficyt handlowy z wieloma krajami i w wielu przypadkach amerykańskie produkty są obłożone wyższymi cłami niż te sprowadzane do Stanów. Według niego to przykłady nieuczciwej konkurencji. Prawda i w tym przypadku jest bardziej skomplikowana, bo deficyt handlowy nie zawsze jest zły, a w porównaniu do innych bogatych państw, wysokość amerykańskich ceł jest porównywalna. To w żaden sposób nie przeszkodziło Trumpowi, by wychwalać politykę nakładania ceł i twierdzić, że dzięki nim Stany uzyskają „biliony i biliony dolarów” (wartość całego importu do USA w zeszłym roku wyniosła 3,4 bln dolarów, więc cła musiałyby być niebotycznie wysokie, by dzięki nim wpłynęły biliony do budżetu).
Ze względu na liczbę fałszywych informacji, nieścisłości, przeinaczeń czy niedopowiedzeń nie sposób słów Trumpa traktować jako przemówienia programowego.
Mimo to, można je potraktować jako próbę ustawienia oczekiwać wyborców. Jeśli tak na słowa Trumpa spojrzymy, to kilka rzeczy wydaje się jasnych.
Istotną część swojego przemówienia Trump poświęcił też osobom transpłciowym w sporcie i tranzycji osób poniżej 18. roku życia, ubierając wszystko to w język uniemożliwiania mężczyznom startu w kobiecych dyscyplinach i ochrony dzieci przez „seksualnym okaleczeniem” oraz „ideologią transpłciowości”. Te słowa w żaden sposób dziwić nie powinny. Są one kontynuacją dotychczasowych działań administracji Trumpa, choćby rozporządzenia wymuszającego jasne określenie płci w jakichkolwiek oficjalnych dokumentach w zgodzie z płcią zapisaną przy urodzeniu, czy rozkazu zwolnienia ze służby w wojsku osób transpłciowych.
Badania wskazują, że część z tych działań – choćby nakazowe uznanie dwóch płci, które mają być zgodne z płcią biologiczną wpisaną przy urodzeniu czy zakaz pomocy przy tranzycji osobom poniżej 18. roku życia – ma aprobatę większości społeczeństwa. Co więcej, jak wskazują dane Pew Research Center, trend społeczny jest jednoznaczny: Amerykanie jako społeczeństwo stają się bardziej niechętni osobom trans: poparcie dla nakazu korzystania z toalet zgodnych z płcią biologiczną zapisaną przy urodzeniu wzrosło od 2022 roku z 41 proc. do 49 proc., a poparcie dla ochrony osób transpłciowych przed dyskryminacją na rynku pracy czy nawet w przestrzeni publicznej spadło w tym samym okresie z 64 do 56 proc.
Republikanie spod znaku MAGA są tych trendów świadomi, można się zatem spodziewać zaostrzenia wojen kulturowych skupionych głównie wokół praw i tak dyskryminowanej mniejszości. Aborcja, która co znaczące nawet nie została wspomniana w przemówieniu Trumpa, najpewniej nie będzie stawką w tych wojnach. Po pierwsze, wybory do Kongresu z 2022 roku pokazały, że Amerykanie w większości są pro-choice. Po drugie, wybory w 2024 roku, gdy część stanów, które opowiedziały się za Trumpem, wprowadziła też ochronę prawa do aborcji, pokazały, że zdecentralizowanie regulacji w tej kwestii odbiera narracji Demokratów mobilizacyjną siłę. Atak na osoby trans postawi z kolei Demokratów w trudnej pozycji: część ich bazy będzie wymagać bronienia rozwiązań, którym mimo wszystko przeciwna staje się coraz większa część społeczeństwa.
Trump dał jasno do zrozumienia, że jego walka z inicjatywami na rzecz zwiększenia różnorodności i przeciwdziałaniu wykluczeniom (tzw. DEI – od Diversity, Equity, Inclusion) trwa i nie będzie się ograniczać do sektora publicznego. Stwierdził, że ludzie „powinni być zatrudniani tylko w oparciu umiejętności i kompetencje, a nie rasę czy płeć”. Trump nie sprecyzował, jak nacisk na kompetencje ma się do zwolnienia powszechnie szanowanego generała Charlesa Q. Browna ze stanowiska przewodniczącego Kolegium Połączonych Sztabów i zastąpienia go Danem Cainem, który nie spełnia nawet ustawowych wymagań na to stanowisko, ale jest biały i inwestuje w kryptowaluty.
To oczywiście wątpliwość retoryczna, bo nie o kompetencje ani o „zdrowy rozsądek”, jak to również określił Trump, w nagonce na DEI chodzi. Gdyby o to chodziło, to ze ścian amerykańskich szkół w Europie odwiedzanych przez żonę sekretarza obrony Pete’a Hegsetha nie znikałyby portrety bohaterki walki z niewolnictwem Harriet Tubman…
O co zatem chodzi? Przywołajmy jeszcze dwie pozornie niepowiązane wypowiedzi. Trump stwierdził, że jego administracja „przywraca naszym oficerom policji wsparcie, ochronę i szacunek, na który tak bardzo zasługują”. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby się domyślić, kto odebrał policji wsparcie, ochronę i szacunek: oczywiście chodzi o protesty Black Lives Matter przeciwko często śmiertelnej w skutkach przemocy policyjnej wobec Czarnych Amerykanów i procesy, które zbyt rzadko kończyły się wyrokami skazującymi. Trump powiedział też, że dzięki jego poleceniom ze szkół zniknęła „krytyczna teoria rasy”, która w nowomowie republikanów spod znaku MAGA jest synonimem uczenia o rasizmie w USA.
Właściwym kontekstem dla tych słów jest trwający już dłuższy czas odwrót od zdobyczy Ruchu Praw Obywatelskich, który publicysta The Atlantic nazwał „Wielką Resegregacją”. Kierunek zmian nie powinien pozostawiać wątpliwości. W haśle o czynieniu Ameryki znowu wielką słowo „znowu” odnosi się do powojennego boomu drugiej połowy lat 40. i lat 50. XX wieku, dzięki któremu poziom życia w USA gwałtownie się podniósł, ale który w swoich politykach opierał się na wypchnięciu kobiet z rynku pracy i wykluczeniu Czarnych Amerykanów z dostępu do usług publicznych i finansowych.
Był to czas niekwestionowanego uprzywilejowania białych mężczyzn – uprzywilejowania, do którego tęskni istotna część wyborców Trumpa.
Choć przemówienie było skierowane do rodzimej publiki, z mowy Trumpa można też wysnuć kilka wniosków o polityce zagranicznej jego administracji.
Po pierwsze, Trump powiedział wprost, że „rewolucja zdrowego rozsądku ogarnia cały świat”. To zdanie definiuje cel, by idee, jakie promuje w polityce wewnętrznej, były również narzędziem wpływów międzynarodowych. Przedsmak tego mieliśmy podczas przemówienia wiceprezydenta J.D. Vance’a w Monachium, w którym łajał europejskich przywódców za rzekome ograniczanie wolności słowa.
Po drugie, nie ma co liczyć na złagodzenie konfrontacyjnego podejścia w polityce zagranicznej USA. Donald Trump przedstawił obraz świata, w którym dobroduszność Stanów Zjednoczonych jest wykorzystywana zarówno przez przeciwników, jak i sojuszników, czego głównym wskaźnikiem ma być deficyt handlowy, jaki USA mają z częścią swoich partnerów handlowych, w tym z Europą.
W takim świecie jedyną racjonalną opcją dla USA jest bezwzględne realizowanie swoich interesów, w nawet wyjątkowo okrutny sposób, jak pokazuje przykład Ukrainy.
Cła, choć są bronią obosieczną, w takim kontekście pasują bardzo do charakteru Trumpa, który każdą transakcję i każdy interes postrzega jako grę o sumie zerowej, w której albo się wykorzystuje, albo jest się wykorzystywanym.
Ten styl uprawiania polityki zagranicznej Trump chciał realizować już podczas swojej pierwszej kadencji, ale stara gwardia Partii Republikańskiej miała wtedy wciąż wystarczająco dużo odwagi, by ograniczać szkody. Symbolem tego była choćby przegłosowana ponad partyjnymi podziałami ustawa, która uniemożliwiała prezydentowi samodzielne zniesienie sankcji nałożonych na Rosję po inwazji na Ukrainę w 2014 roku oraz po ingerencji w amerykańskie wybory w 2016 roku. Od tego czasu jednak wiele się zmieniło.
Drugiego zwycięstwa Trumpa nie da się zinterpretować jako anomalii: w 2016 roku przegrał głosowanie powszechne, w 2024 wygrał je, choć po przeliczeniu wszystkich głosów niewielką przewagą. W obu przypadkach hasłem kampanii było America First i kryjąca się za nim historia o Stanach, które byłyby wielkie, gdyby tylko nie dawały się wykorzystywać.
W międzyczasie stara gwardia Partii Republikańskiej, której na dobrych relacjach z sojusznikami zależało, została całkiem zmarginalizowana.
Jedyną osobą z tego kręgu w obecnej administracji jest Marco Rubio, ale i on nie jest poważnie traktowany. Trump podkpiwał z niego w czasie przemówienia, mówiąc, że jest on odpowiedzialny za odebranie kontroli nad Kanałem Panamskim Panamie i że „będzie wiadomo kogo winić, jeśli coś pójdzie nie tak”. Sam Rubio, który wydaje się szybko przepalać w orbicie Trumpa swój kapitał polityczny, ma z kolei narzekać, że choć jest szefem dyplomacji, to nie ma wpływu na politykę zagraniczną i o wielu decyzjach dowiaduje się ostatni.
W tym kontekście nie można nie zadać pytania o przyszłość NATO i gwarancji bezpieczeństwa dla Polski wynikających z artykułu 5. Paktu Północnoatlantyckiego. Trump na całe szczęście słowem o NATO nie wspomniał w swoim przemówieniu – na szczęście, bo jest tajemnicą poliszynela, że do sojuszu nie pała miłością.
Jednak Trump jest tu tylko symptomem większego problemu. Jego dwukrotna wygrana to dowód na głębokie i najpewniej długotrwałe zmiany, jakie zaszły w społeczeństwie amerykańskim. Podobnie jak duża zmiana nastawienia wobec Rosji, którą jeszcze trzy lata temu dwie trzecie Amerykanów uważało za wrogie państwo, podczas gdy teraz raptem jedna trzecia. Zmianę widać też na poziomie elit politycznych, przynajmniej w Partii Republikańskiej, które postanowiły podążać za Trumpem, zamiast mu się sprzeciwiać. W takiej sytuacji nie można wykluczyć, że USA nie wywiążą się ze swoich zobowiązań wynikających z art. 5. – w podobnym tonie wypowiadał się niedawno były ambasador Wielkiej Brytanii w USA. A jeśli się jednak wywiążą, to czy nie będziemy musieli tak jak dziś Ukraina zapłacić za to wysokiej ceny? W końcu – jak sam Trump powiedział – USA od rosyjskiego zagrożenia wobec Europy oddziela „duży, piękny ocean”.
Jest to wyraźny sygnał, że Polska musi mieć sojuszników, z którymi dzieli kulturę strategiczną, zwłaszcza w postrzeganiu Rosji jako zagrożenia. Jest już całkiem jasne, że jeśli Polska i Europa chcą być bezpieczne, muszą uciekać do przodu.
Doktor nauk o polityce, wykładowca w Ośrodku Studiów Amerykańskich, absolwent nowojorskiej New School for Social Research i Central European University (gdy uczelnia jeszcze mieściła się w Budapeszcie).
Doktor nauk o polityce, wykładowca w Ośrodku Studiów Amerykańskich, absolwent nowojorskiej New School for Social Research i Central European University (gdy uczelnia jeszcze mieściła się w Budapeszcie).
Komentarze