Jeśli patrzymy na politykę jako na sztukę stanowienia i stosowania uniwersalnych zasad, kobiece podejście jest dla niej potężnym zagrożeniem, przed którym należy ją chronić, na przykład szkoląc kandydatki na polityczki w tym, że zasady są ważniejsze od relacji
Moje PRL-owskie dzieciństwo nie było złe, ale pewne aspekty wprawiały mnie w desperację; na przykład, kiedy uczyłam się rysować, standardowy zestaw dwunastu kolorów kredek w PRL nie zawierał koloru różowego (ani białego). Był jasny i ciemny niebieski, jasny i ciemny zielony, chyba ze trzy brązy (mogę przesadzać), czerwony-karmin, czerwony-cynober, czarny, pomarańczowy i żółty. Wiedziona popędem imitacji, mogłam rysować domy, niebo i drzewa, ale nie miałam koloru do przedstawiania ludzi. Gorzej, chińskie zestawy kredek z wielkooką dziewczynką na opakowaniu, dostępne w Bloku Wschodnim, ale akurat nie w zasięgu moich rodziców, miały i różową kredkę, i nawet białą, więc zdarzało się, że moje koleżanki miały dostęp do różowego, ich rodziny na papierze może nie powalały formą, ale ze względu na różowość czół i policzków uderzały realizmem i w przedbiegach wygrywały konkurs na najlepszą imitację życia.
Do dziś się zastanawiam, czemu kryzys lat 80. aż tak dotkliwie poleciał po różowym. Czy to była kwestia niedostępności pigmentów? Czy zwykły seksizm wytycznych, które uznały kolor różowy za dziewczyński, a więc niepotrzebny? Tak czy owak, kiedy wystąpiłam do rodziców z wnioskiem o upragnione chińskie kredki i motywowałam go koniecznością rysowania buzi takimi, jakie one są, usłyszałam w odpowiedzi, że przecież mogę zostawić buzię niepokolorowaną, i tak będzie wiadomo, o co mi chodzi, bo utarło się, że twarze przedstawia się właśnie tak, białe bielą kartki, ewentualnie z okazjonalnym karminowym rumieńcem. Tak właśnie, brutalnie, zapoznano mnie z pojęciem umowności.
Historia sztuki zna problemy z umownością bardzo dobrze. Można powiedzieć, że lwia część wyzwań stojących przed adeptami tej dziedziny polega na uczeniu się kodów, które wynikają z umawiania się różnych dawnych społeczności, jak przedstawiać to, co dla nich ważne. Starożytne idole (stąd „idealizacja“), pozbawione indywidualnych cech figurki, „kodują“ więc bogów, boginie, zwierzęta. Możemy się jedynie domyślać, że źródłem tych przedstawień były indywidualne poruszenia emocjonalne wywoływane przez indywidualne istoty i pojedyncze zjawiska – same przedstawienia tego nie zdradzają. Umowność artystyczna zmieniała się w czasie. Jednym z najlepiej znanych progów, kiedy nastąpiła zmiana umowy dotyczącej przedstawiania świata, było wprowadzenie perspektywy przez Paola Uccella w połowie XV wieku. Pod jego wpływem średniowieczne wykorzystywanie wielkości postaci do zaznaczenia ich relatywnej ważności zastąpiono użyciem rozmiaru na obrazie do wskazywania krótszego czy dalszego dystansu od oka patrzącego, innymi słowy do budowania głębi. Oko wyćwiczone w dystansach społecznych musiało się zaadaptować do przedstawień, na których dystans społeczny zastąpiony został przez dystans fizyczny. Umowność powróciła z przytupem wraz z impresjonizmem, a w XX w. dadaizm zabrał się za nią swoimi własnymi narzędziami, wydobywając na jaw jej ukryte założenia.
Oczywiście umowność nie dotyczyła tylko obszarów artystycznych. Przedstawianie jest narzędziem większości ludzkiej działalności, w szczególności zaś działalności naukowej, gdzie również zachodzi umowność czy idealizacja. Francuski filozof, czy, jak sam wolał się przedstawiać, „historyk systemów myśli“, Michel Foucault dziełem swojego życia uczynił odpowiedź na pytanie o „obieranie" człowieka przez naukę i politykę z jego indywidualnych, często nieuporządkowanych, charakterystycznych cech i zachowań. Badał literaturę, sztukę, ale też medycynę, traktaty polityczne, traktaty moralne, pokazując, jak zjawiska takie jak homofobia, monogamia, musztra, publiczne kaźnie, rozumienie szaleństwa itd. splatają się w wielką historię standaryzacji w imię produktywności.
Foucault ukuł pojęcie tzw. rządomyślności, czyli teorii rządzenia, która, poczynając od Machiavellego i jego Księcia, przechodziła od zapytywania, jaki miałby być dobry książę, do określania założeń, jacy powinni być poddani, a później obywatele. Tak właśnie w połowie XVIII w. narodziło się pojęcie populacji, która miała być ostatecznym celem rządzenia – a zarazem jego podstawowym środkiem. Rządzimy populacją dla dobra populacji poprzez wpływanie na nią – i tu jesteśmy już prawie przy założycielskiej dla Stanów Zjednoczonych Ameryki koncepcji Abrahama Lincolna: „government of the people, by the people, for the people“ (rządów narodu dzięki narodowi i dla narodu)!
Według Foucaulta rządzący zaczęli rozumieć, że muszą się wykazywać, że do ich zadań należy: „polepszanie doli populacji, powiększanie jej bogactwa, długości życia, zdrowia. Narzędziem zaś, którym posłuży się rządzenie, aby zrealizować te cele w pewien sposób immanentne w polu populacji, stanie się zasadniczo również populacja […] Populacja jawi się więc raczej jako moc suwerena, jako cel i narzędzie rządzenia, jako podmiot potrzeb, aspiracji, ale też jako przedmiot w rękach rządzenia“ (za: M. Foucault, Filozofia, historia, polityka. Wybór pism, Warszawa 2000). W tym miejscu właśnie pojawia się umowne traktowanie obywateli, ponieważ tylko w ten sposób można było zacząć włączać ich do populacji bez zajmowania się ich indywidualnymi różnicami, celami, pragnieniami czy niedostatkami. Nie należy się dziwić, że pojęcie populacji i pojęcie politycznego uniwersalizmu pojawiły się w zasadzie jednocześnie.
Foucault był zdania, że ukształtowanie się pojęcia populacji wymagało zaprzestania myślenia o poddanych w kategoriach zbioru rodzin (feudalizm), a w zamian wyodrębnienie ich jako poszczególnych jednostek. Te „rodzinne“ korzenie myślenia sprawiły jednak, że zaczęto myśleć o każdej jednostce w kategoriach „ojca rodziny“, to znaczy dorosłego mężczyzny, heteroseksualnego, którego życiowym celem jest dążenie do zaznaczenia się przez jakieś dokonania i wzbogacenia – innymi słowy, indywidualna produktywność (pierwsze sformułowania powszechnych praw człowieka – końcówka XVIII w. – gwarantowały jednostkom ni mniej, ni więcej, możliwość realizowania własnej produktywności i talentów bez przeszkód, w rodzaju uwięzienia bez sądu, dyskryminacji w dostępach do urzędów itp.). Foucault postrzegał ją jako wszechobecną siłę napędową: tam, gdzie nie stało jej jednostkom, miały wkraczać odpowiednie instytucje i ją wywoływać, na przykład, azyl dla szaleńców, więzienie czy wojsko.
W tym miejscu chciałabym móc zadać sakramentalne pytanie: „A jak to się ma do demokracji?“, ale w tym wypadku nie jest to wcale takie proste. Z perspektywy badań Foucaulta demokracja pojawiałaby się jako konstrukcja, w której populacja zarządza samą sobą – jest zarazem przedmiotem i podmiotem rządzenia. Tu już jednak wkraczamy na teren znacznie bardziej grząski.
Dość dobrze zbadany jest przedmiotowy wymiar konsekwencji „męskiej normy“ w polityce: w 1995 roku odbyła się w Pekinie IV Światowa Konferencja w sprawie Kobiet, która opracowała tzw. Pekińską Platformę Działania – 52 cele strategiczne pogrupowane w dwunastu obszarach: kobiety a ubóstwo, edukacja kobiet, kobiety i zdrowie, przemoc wobec kobiet, kobiety a konflikt zbrojny, kobiety i gospodarka, kobiety u władzy i biorące udział w procesach decyzyjnych, mechanizmy instytucjonalne na rzecz podnoszenia statusu kobiet, prawa kobiet jako prawa człowieka, kobiety i media, kobiety i środowisko oraz dziewczęta. Przez trzy dekady zmieniło się nasze rozumienie płci (z binarnego, przypisywanego przy urodzeniu na podstawie morfologii ciała, w spektrum psychoseksualne), część celów zredefiniowano czy wyostrzono (w Platformie nie ma mowy o aborcji, którą dziś jednak ostrożnie zalicza się już do praw człowieka), ale z grubsza cele wypracowane w Pekinie stały się ramą politycznego myślenia o przeciwdziałaniu dyskryminacji ze względu na niebycie mężczyzną.
Obszar nr 7, „kobiety u władzy i biorące udział w procesach decyzyjnych”, czyli ten, dzięki któremu przedmiot rządzenia ma stać się zarazem jego podmiotem, jest sformułowany lakonicznie, obejmuje tylko dwa cele:
„Cel strategiczny G. 1: Podjąć kroki mające na celu zapewnienie kobietom równego dostępu i pełnego udziału w strukturach władzy i procesach decyzyjnych.
Cel strategiczny G. 2: Zwiększyć zdolność kobiet do uczestnictwa w podejmowaniu decyzji i rządzeniu”.
Pierwszy jest de facto ilościowy i do tej pory realizuje się go przede wszystkim przez kwoty czy parytety, czyli obowiązek wpisywania na listy wyborcze jakiejś części kobiet (kwota, w Polsce obowiązuje kwota 35 proc.) bądź po prostu połowy (parytet). Czasami motywuje się to zresztą bardzo ciekawie, mówi się bowiem, że większa liczba kobiet w polityce oznaczałaby jej jakościową zmianę – nie wiadomo jednak jaką. Być może jest to ukryta recenzja stanu tej sfery i zgrabne przeformułowanie porzekadła, „gdzie diabeł nie może, tam babę pośle"… Wrócimy jeszcze do tego.
Drugi cel wydaje się jakościowy, ale co tak naprawdę miałaby oznaczać „zdolność kobiet do uczestnictwa w podejmowaniu decyzji i rządzeniu"? Czy tylko ja wyczuwam tu spore kłopoty z różowym? Można by pomyśleć, że chodzi o dostęp kobiet do specyficznych kierunków studiów (np. politologia) czy szkół dla leaderów – ale przecież wśród odnoszących sukcesy w polityce mężczyzn sporo jest samouków i trybunów ludowych bez takiego przygotowania. Prawdopodobnie twórczyniom Platformy Działania chodziło przede wszystkim o pewną specyfikę sieciowania się mężczyzn i pootwierania tych sieci dla kobiet, ale ponieważ polityka w ogóle jest sztuką tworzenia sieci, powiedziałabym, że łagodnie przeszły do porządku dziennego nad różnicą podmiotowego działania między populacją złożoną z ojców rodzin a populacją obejmującą plus minus połowę kobiet.
Różnicę tę przeczuwano, np. Ann Snitow w Feminizmie niepewności (Warszawa 2018) zapisywała codzienne notatki (książka ma podtytuł Dziennik rodzaju), obserwując zmiany samopoczucia w zależności, czy uprawiała aktywizm wśród samych kobiet, czy razem z mężczyznami. Czasami zaś postulowano – przypomnijmy sobie wszystkie te apele do „łagodności” czy „wrażliwości płci niewieściej”, które padały przy okazji zdobywania praw wyborczych przez kobiety (tu polecam zbiór Chcemy całego życia. Antologia polskich tekstów feministycznych z lat 1870-1939, Warszawa 2021). O ile mi jednak wiadomo, nie powstały jednak żadne jakościowe badania nad różnicą w polityce prowadzonej przez samych mężczyzn, przez kobiety i wspólnie.
Mamy jednak next best thing, całkiem niezły zamiennik, a mianowicie badania z psychologii moralności nad postawami etycznymi i rozstrzyganiem dylematów moralnych przez mężczyzn i kobiety – możemy je uznać za zamiennik, kierując się przekonaniem Arystotelesa, że polityka jest w zasadzie przedłużeniem etyki (gdyż w obu ostatecznie chodzi o poczucie i pojęcie sprawiedliwości). Badania te przeprowadziła amerykańska socjolożka Carol Gilligan, która po studiach zaczęła pracę jako asystentka badawcza Lawrence’a Kohlberga. Kohlberg, opierając się na teoriach Jeana Piageta, badał tzw. rozwój moralny. Podzielił ów rozwój na trzy poziomy i sześć stadiów „od egocentrycznego pojmowania sprawiedliwości opartego na indywidualnej potrzebie (stadia jeden i dwa) po koncepcję sprawiedliwości zakotwiczoną we wspólnych konwencjach społecznego porozumienia (etapy trzy i cztery), a w końcu po pryncypialne rozumienie sprawiedliwości oparte na niezależnej logice równości i wzajemności (etapy pięć i sześć)” (za: Carol Gilligan, Innym głosem, Warszawa 2015, wydanie oryginalne 1983), które możemy roboczo nazwać algorytmicznym lub uniwersalistycznym i które zakłada jednorodność i, tym samym, wymienność poddanych mu jednostek. Badanie polegało na tym, by podać rozwiązanie dylematu moralnego: mąż chorej żony może dla niej zdobyć lekarstwo, jedynie okradając aptekę.
W zaprojektowanych przez Kohlberga badaniach chłopcy radzili sobie różnie, ale dziewczynki powszechnie utykały na progu między czwartym a piątym stadium, co doprowadziło psychologa do konkluzji (nie bardzo odbiegającej od popularnej mentalności lat 50. czy 60., kiedy prowadził badania), że są po prostu moralnie ułomne, a tylko nieliczne mają godny podziwu „męski umysł”. Gilligan, badając ankiety dziewczynki określonej jako Amy, zauważyła natomiast, że badacz zdyskwalifikował ją, bo zamiast dać odpowiedź, dopytywała się o szczegóły, na przykład, jakość relacji między mężem i żoną. Amy w miejscu algorytmu widziała „narrację o relacji”, przez co odpowiadała „na inne pytania niż te, które ta osoba [prowadząca wywiad] sądziła, że zadaje”. Gilligan zwróciła uwagę, że „progiem rozwojowym” tak trudnym do przejścia dla dziewcząt okazało się wejście na poziom abstrakcji, „matematyki z ludźmi”:
„Niezdolność wyobrażenia sobie odpowiedzi niemieszczącej się w moralnej filozofii Kohlberga powoduje niezdolność usłyszenia pytania Amy i dostrzeżenia logiki jej odpowiedzi, wychwycenia, że to, co wygląda na unikanie podania rozwiązania dylematu, z innej perspektywy oznacza rozpoznanie problemu i poszukiwanie lepszego rozwiązania”.
Wraz z rezultatami innego badania doprowadziło to Gilligan do wniosku, że:
„Kobiety próbują zmieniać zasady, by ochronić relacje, mężczyźni, stosując się do tych zasad, opisują związki jako łatwo zastępowalne…”
Jeśli więc patrzymy na politykę jako na sztukę stanowienia i stosowania uniwersalnych zasad, kobiece podejście jest dla niej potężnym zagrożeniem, przed którym należy ją chronić, na przykład szkoląc kandydatki na polityczki w tym, że zasady są ważniejsze od relacji, innymi słowy, zawczasu doprowadzając je do właściwego, „męskiego” stadium moralnego rozwoju. I rzeczywiście, niewiele czynnych dziś polityczek odstaje pod względem języka czy sposobów argumentacji od swoich kolegów mężczyzn, tak jakby osiągnięcie wysokich szczebli władzy wymagało, by zostały – przynajmniej pod względem wyznawanej koncepcji sprawiedliwości – pryncypialnej, oczywiście – „honorowymi mężczyznami”.
Wydaje się jednak, że coś na tej drodze tracimy. Jeśli połowa populacji, żeby móc uczestniczyć w procesach dotyczących całej populacji, musi się starać, zmieniać i pozbywać czegoś istotnego, może warto byłoby się uważniej przyjrzeć, co tu się właściwie dzieje i w imię czego (zasad? produktywności? Podobieństwa następców do poprzedników?). Gilligan kontynuowała badania nad „płcią sprawiedliwości” – niestety większość późniejszych jej książek, zwłaszcza przełomowa The Birth of Pleasure z 2002 roku, pozostaje niedostępna w języku polskim – ale skupiała się raczej na źródłach i konsekwencjach zróżnicowania, aniżeli na spekulacji, jak miałaby wyglądać „różowa” sprawiedliwość oparta na relacjach (i czy w ogóle dałoby się o niej pomyśleć na skalę państwa, czy organizacji ponadnarodowej). Gilligan uważa się za autorkę pojęcia „etyka troski”, jednak w dyskursywnej praktyce pojęcie troski wciąż „spada” na poziom przedmiotowy: pomija się fundamentalny postulat Gilligan, by owa troska była szczególnym, innym rodzajem słuchania (stąd zresztą „inny głos” w tytule książki) – słuchania innych, ale tez siebie.
Tymczasem najbardziej znanym dylematem pryncypialnej sprawiedliwości – tej „męskiej”, według obserwacji Kohlberga/Gilligan – pozostaje tzw. dylemat wagonika. Oto, nie wiadomo skąd, na torach pojawia się rozpędzony, pozbawiony lokomotywy wagonik, a jednocześnie nie wiadomo skąd, na torach, po których pędzi, wzięli się przywiązani do nich ludzie. Dylemat sprowadza się do tego, czy mamy zostawić wagonik na obecnym torze, na którym rozjedzie grupę, powiedzmy, dziesięciu osób, czy skorzystać z okazji i skierować go na bocznicę, gdzie przywiązano, bagatela, tylko jednego człowieka. Tu następuje seria obostrzeń i doprecyzowań, z których wynika, że nikogo się i tak nie zdąży rozwiązać, proszę się nie wykręcać od podania rozwiązania dylematu.
W jednym z odcinków serialu Sposób na śledztwo główny bohater, profesor psychologii, dziwacznym zrządzeniem losu faktycznie musi rozwiązać „dylemat wagonika” i wybiera rozwiązanie, które mi także było kiedyś bliskie, a mianowicie postanawia zatrzymać pociąg własnym ciałem (oraz klasycznym, zabytkowym samochodem).
Po przeczytaniu książki Gilligan zaczęłam się jednak zastanawiać głębiej. A może sensem „dylematu wagonika” jest przede wszystkim przyzwyczajanie pewnej grupy przyszłych decydentów (owszem, w tak zwanych dojrzałych demokracjach wielu polityków ma wykształcenie filozoficzne, w tym choćby Emmanuel Macron, lub pokrewne, jak np. klasycysta Boris Johnson) do podejmowania decyzji o życiu i śmierci innych ludzi – za nich.
W tym kontekście nawet pozbawiona konkretów alternatywna wizja sprawiedliwości relacyjnej – bez żadnych wagoników – wydaje mi się naprawdę warta eksploracji.
Pomału kończymy… Jednak w tym miejscu chciałabym zwrócić uwagę, że majtkowy róż brakującej mi kredki w żaden sposób nie wyczerpuje gamy nieobecnych kolorów skóry, orientacji, sprawności, wieku, pochodzenia etnicznego i tak dalej. Prawdopodobnie też każdy z tych odcieni rozsadza umowność naszego pojmowania populacji i naszego „sprawiedliwego” samorządzenia na nowy sposób. Kłopoty z różowym – to zaledwie początek nowej, pięknej przygody ludzkości z demokracją.
Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.
Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.
Komentarze