0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Iga Kucharska/OKO.pressIga Kucharska/OKO.pr...

Na niedzielę 25 maja 2025 zaplanowano w Warszawie dwa wielkie przemarsze. Organizatorzy – partie polityczne związane z kandydatami, którzy weszli do drugiej rundy wyborów prezydenckich, ustalili trasy tak, żeby w żadnym miejscu się nie przecięły – manifestacje te nie mają na celu przekonywania się nawzajem czy konfrontacji, ale coś innego. Oficjalnie powie się, że chodzi o mobilizację i „policzenie się zwolenników” jednej i drugiej opcji.

Nieoficjalnie – wygląda to na konkurs, kto będzie miał dłuższy przemarsz.

Nie jest to jedyny taki konkurs czy też konflikt, który w ostatnich dniach toczy się w stołecznej przestrzeni publicznej. W warszawskim rejestrze zgromadzeń publicznych od wielu tygodni figuruje enigmatyczne zgłoszenie pod adresem „Wiejska 9” (jest już zarejestrowane codziennie prócz niedziel na kilka tygodni do przodu, kiedy to sprawdzam, w piątek 23 maja, najdalsza data to 18 czerwca). To prawicowo-katoliccy działacze, którzy postanowili wziąć na przetrzymanie działaczki Aborcyjnego Dream Teamu. 8 marca ekipa ADT otworzyła pod tym adresem – niemal naprzeciwko kompleksu Sejmu – „pierwszą stacjonarną przychodnię aborcyjną w Polsce” Abotak.

Przychodnia Abotak to wyzwanie rzucone rządzącym, którzy w kampanii przed wyborami parlamentarnymi zapowiadali, że zrobią wszystko, by zmienić przepisy zakazujące przerywania ciąży. Wtedy deklarowali zrozumienie, że obecne zapisy są w większości przypadków martwe, w wielu miejscach generują pole do nadużyć i promują ignorancję, ale też – że w swoich konsekwencjach potrafią być śmiertelnie groźne. Niestety powyborcza Realpolitik negatywnie zweryfikowała te obietnice. Niestety ludzka fizjologia, realia życia zwykłych ludzi oraz pokrętna i podstępna genetyka – czytaj: i ciąże z wpadki, i ciąże trudne, patologiczne – jakoś nie chcą się dostosować do politycznych kalendarzy.

Przychodnia Abotak stała się więc manifestacją, a działalność Aborcyjnego Dream Teamu, chcąc nie chcąc, pozostaje obywatelskim nieposłuszeństwem. Dokładnie tak, jak pisał o tym Mahatma Gandhi, definiując zasadę oporu bez przemocy, Satyagrahę: „nieposłuszny obywatel… uważa niektóre z praw za tak niesprawiedliwe, że danie im posłuchu byłoby dlań plamą na honorze…” (Selected Writings of Mahatma Gandhi, cz. III).

To stanowisko nie podoba się katolickim fundamentalistom, uważającym aborcję za równoznaczną z morderstwem. Nie protestują jednak przeciwko władzy, która toleruje manifestację aborcjonistek, nie stają pod Sejmem, pod KPRM, pod warszawskim Ratuszem ani pod Komendą Główną, ale po drugiej stronie ulicy, pod samą przychodnią, która mieści się w ciągu handlowym na parterze zgrabnej i dość sporej kamienicy. Od wielu tygodni więc nieliczne, ale bardzo głośne i rozpanoszone zgromadzenia utrudniają życie nie tylko feministkom, ale i zwykłym ludziom. Blokują wejście nie tylko do Abotak, ale i do klatek schodowych. Regulacje dotyczące ekspresji w przestrzeni publicznej są zaś skonstruowane w taki sposób, że manifestacja w postaci wynajęcia lokalu i prowadzenia w nim działań ma minimalną ochronę prawną w stosunku do zarejestrowanej demonstracji.

Przeczytaj także:

Święta krowa III RP

W III Rzeczypospolitej prawo do demonstrowania jest bowiem świętością. Kiedy 13 grudnia 2016 roku Sejm głosami większości z PiS przegłosował zmianę ustawy Prawo o zgromadzeniach, po tzw. opozycji ulicznej przeszedł zimny dreszcz – przecież dotychczas obowiązujące przepisy były znakomite, kompromisowe i demokratyczne. Próba ich zmiany musi je pogorszyć, ponieważ nie da się udoskonalić perfekcji – akurat w 2015 roku weszła w życie ustawa Prawo o zgromadzeniach, która miała zakończyć spory, uwzględniała bowiem wyroki Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału w Strasburgu i miała przekrojowo gwarantować poszanowanie praw człowieka w zakresie manifestowania:

„Intencją projektodawcy jest stworzenie takich warunków organizowania i odbywania zgromadzeń, które z jednej strony pozwolą na pełne i efektywne korzystanie przez obywateli oraz inne podmioty z konstytucyjnej wolności organizowania pokojowych zgromadzeń i uczestniczenia w nich, z drugiej zaś zagwarantują zarówno uczestnikom zgromadzenia, jak i osobom postronnym bezpieczeństwo i ochronę zdrowia, a także zapewnią ochronę porządku publicznego oraz wolności i praw innych osób“ (z uzasadnienia ustawy).

Ostatecznie reforma z 2016 roku sprowadziła się do dwóch punktów: ustalenia, że nie można zarejestrować dwóch demonstracji w tym samym miejscu i czasie (decyduje kolejność zgłoszeń), oraz wprowadzenia nowej kategorii imprez – zgromadzeń cyklicznych, rejestrowanych nie w urzędzie gminy, ale w urzędzie wojewódzkim. Zgromadzenia cykliczne można rejestrować z góry na trzy lata, pod warunkiem, że spełniają konkretne warunki: odbywają się co najmniej 4 razy do roku albo stanowią udokumentowaną doroczną formę czczenia „doniosłych i istotnych dla historii Rzeczypospolitej Polskiej wydarzeń” w dniach „świąt państwowych i narodowych”.

Ówczesny Rzecznik Praw Obywatelskich (dziś Minister Sprawiedliwości) Adam Bodnar oprotestował nowelizację, twierdząc, że wprowadza ona „hierarchię zgromadzeń” – pierwotny projekt przewidywał objęcie specjalną ochroną imprez organizowanych przez państwo i kościoły oraz związki wyznaniowe; ten zapis upadł, ale pozostało poniekąd priorytetowe traktowanie zgromadzeń cyklicznych. RPO zwrócił też uwagę, że zakazywanie kontrdemonstracji jest sprzeczne ze standardami demokratycznymi:

„Rzecznik przypominał, że możliwość ograniczenia organizowania kilku zgromadzeń w tym samym miejscu jest wątpliwa w świetle EKPCz oraz orzecznictwa Europejskiego Trybunału Praw Człowieka (ETPCz), interpretującego art. 11 EKPCz. ETPCz zwraca m.in. uwagę na prawo do kontrdemonstracji i przywiązuje istotną wagę do ochrony zgromadzeń publicznych, jeśli tylko mają pokojowy charakter. Przy czym w sprawie Cisse przeciwko Francji ETPCz wskazał, że w praktyce jedynymi typami wydarzeń, które nie mogą być zakwalifikowane jako pokojowe są te, których organizatorzy i uczestnicy wyrazili zamiar użycia przemocy…”.

Wartością nadrzędną bowiem jest możliwość odbycia zgromadzenia:

„Rzecznik, przywołując standardy konstytucyjne i europejskie podkreślał w swoich wystąpieniach, że podstawowymi obowiązkami organu władzy publicznej związanymi z wolnością zgromadzeń publicznych jest umożliwienie odbycia zgromadzenia i następnie zabezpieczenie jego pokojowego przebiegu” (raport „Wolność zgromadzeń w Polsce w latach 2016-2018”, s. 199).

Tylko czy na pewno w wolności zgromadzeń chodzi o… wolność zgromadzeń?

Władza zwierzchnia – i co dalej?

Wszystko wraca tak naprawdę do artykułu 4 Konstytucji RP:

Art. 4.

  1. Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu.
  2. Naród sprawuje władzę przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio.

Oczywiście, ponieważ przynależność do tego narodu, pisanego wielką literą, definiuje posiadanie polskiego obywatelstwa, pewnie zgrabniej byłoby napisać „ogółu obywateli”, „ludu” czy choćby narodu z litery małej, zamiast potencjalnie dolewać oliwę do nacjonalistycznego ognia. Ale jest, jak jest: już Konstytucja z 1997 roku ujawniała głębokie pęknięcie politycznej mentalności i uważana była za cudem sklecony kompromis.

Bez względu jednak na to, czy ciało polityczne nazwiemy Narodem, ogółem obywateli czy jeszcze inaczej, Konstytucja stwierdza jasno, że wybory to zaledwie część naszego demokratycznego sprawstwa. Czy zinterpretujemy władzę bezpośrednią Narodu (niech już będzie) bardzo wąsko, tylko jako referenda, czy szerzej, także jako władzę perswazyjną, przekonywanie przez zabieranie głosu na ważne tematy, ów Naród i tak musi mieć szansę sam ze sobą uzgadniać, o co mu chodzi. Aby mógł sprawować swoją władzę, musi mieć narzędzia w postaci publicznych zgromadzeń, wolności słowa, dialogu społecznego, gwarancji dla mediów itd.

No tak, ale skoro nawet w sprawie konstytucji jednomyślność zastąpiono rozładowującym napięcie bon motem (pamiętacie to kluczowe zdanie z preambuły, że są w Polsce wierzący i niewierzący, którzy „te same uniwersalne wartości wywodzą z innych źródeł”), bez większej nadziei na prawdziwe i dogłębne porozumienie, nie należy się dziwić, że namysł nad ramami prawnymi i warunkami publicznej debaty w Polsce sprowadza się właściwie do jednego: jak zapobiegać uciszaniu.

W rezultacie przestrzeń publiczna zamienia się w pole konkursu na to, kto głośniej krzyknie (większą liczbą gardeł, dłużej, w sposób bardziej nieprzejednany i wojowniczy).

Z władzą zwierzchnią nie ma to wiele wspólnego – od czasu stukilkudziesięciotysięcznej demonstracji związków zawodowych przeciwko reformie emerytalnej z 2014 roku kolejne rządy traktują protesty obywateli raczej jak opór, który muszą przezwyciężać, niż jak próby komunikacji (najdłużej opór stawiały kobiety – aż Kaczyński w kwestii zaostrzenia kursu aborcyjnego zdał się na kontrolowany przez siebie Trybunał Konstytucyjny). Demonstracje są widziane jako rodzaj wieców poparcia, liczenie zwolenników danej opcji politycznej, a nie szacowanie społecznego zatroskania konkretnymi kwestiami czy skali protestu wobec konkretnych rozwiązań.

Wbrew pozorom dokładnie tak samo przebiegają manifestacje rolników czy, do niedawna, górników – w tych przypadkach mobilizacja społeczna służyła za wsparcie dla tendencji eurosceptycznych czy oporu wobec zobowiązań proklimatycznych, nie była natomiast rozpatrywana jako powierzchniowy wyraz głębszych problemów tych sektorów zasługujących na kompleksowe i uważne podejście.

Przestrzeń „pomiędzy“

Kiedy zapominamy, że istotą manifestacji jest komunikacja, przekazywanie sensu, pokazywanie stanowiska, a nie udowadnianie siły jednej z opcji, gubi nam się ważny aspekt ustroju, który odruchowo nazywamy najlepszym z możliwych, demokracji liberalnej – poszanowanie mniejszości. To ogromna zdobycz cywilizacyjna, że myślących inaczej, kochających inaczej, czujących inaczej, wyglądających inaczej itd. nauczyliśmy się zostawiać w spokoju i traktować z bazowym szacunkiem. Nikt nam jednak nie powiedział, nie zapisano tego w Kryteriach Kopenhaskich demokracji liberalnej, że ten szacunek wymaga wysiłku, przede wszystkim poznawczego… Ludzi innych od nas nie da się szanować, projektując na nich nasze własne wartości (choćbyśmy dodali, jak w Konstytucji, że je „wywodzą z innych źródeł…”).

Dlatego tak ważne jest mówienie o sobie – o tożsamości, tym, co nas boli, o czym marzymy, jakich zaimków dla siebie chcemy; ale fundamentalnie ważne jest zarazem słuchanie w tych samych sprawach innych, którzy z innych, a być może nawet tych samych źródeł wywodzą wartości może takie same, a może inne niż te nasze. Tak się złożyło, że los w całej naszej odmienności wrzucił nas we wspólną przestrzeń życiową.

Olga Tokarczuk w eseju opartym na myśli Platona i Simone Weil przypomniała greckie słowo metaksy (μεταξu) oznaczające coś pomiędzy, „miejsce, gdzie przeciwieństwa nie tyle się znoszą, ile w naturalny sposób przechodzą w siebie. To punkt/miejsce, a może stan o niezwykłej energii, potencjalności i ruchliwości”. Grecy nie znali próżni czy pustki, tak jak my je rozumiemy. Świat był dla nich ciągłością, natomiast próżnia była warunkiem ruchu, zmiany. Przestrzeń metaksy byłaby więc w swoim otwarciu na ruchliwość przestrzenią… robienia miejsca. Tokarczuk definiuje to tak:

„»Pomiędzy« jednak to nie tylko pusta przestrzeń, lecz także coś – coś, co łączy rzeczywistości dwóch przeciwieństw (jak u Simone Weil, kiedy pisała o dwóch więźniach porozumiewających się za pomocą stukania: »Mur jest tym, co ich dzieli, ale również i tym, co im pozwala nawiązać łączność«). Oznacza więc także »pośrodku«”.

Chciałabym zaproponować zastosowanie pojęcia metaksy do myślenia o przestrzeni publicznej.

Przestrzeń, w której krzyżują się nasze sprawy, nie jest bowiem próżnią, którą mamy wypełniać samymi sobą ze wszystkich sił, ale wielkim rondem (wyobraźcie sobie sceny filmowe z Rzymu, Neapolu czy Paryża), na które każdy ma prawo, a więc powinien móc wjechać. Żeby to było dla każdego możliwe, musimy sobie nawzajem robić miejsce, a ktoś, kto narusza tę regułę, powinien spotkać się z sankcjami za to, że przeszkadza innym – albo że ich płoszy, samym swym zachowaniem dając do zrozumienia, że lepiej nie wjeżdżać w miejsce, które jest nie dla nich, że na nim zginą marnie.

Zadaniem władzy publicznej przywiązanej do swobody ekspresji wydaje się więc oczywiście gwarantowanie możliwości gromadzenia się oraz wolności wypowiedzi, ale dopiero w drugiej kolejności. W pierwszej byłoby to zrozumienie, że, tak jak w ruchu drogowym, prawo wypowiedzi i zaistnienia ze swoimi troskami, poglądami i wartościami ma każdy, tak jak i droga jest publiczna. A to oznacza, że pewne formy komunikacji są niedopuszczalne, tak jak niedopuszczalne są pewne sposoby prowadzenia samochodu (zbyt szybko, pod prąd, zbyt nieprzewidywalnie, generując poczucie zagrożenia, torując pasy ruchu).

Kiedy ktoś krzyczy, hałasuje, blokuje przejścia, używa świec dymnych i petard hukowych, krócej mówiąc, stara się przestrzeń publiczną zdominować, zająć całą dla siebie, a oponentów zastraszyć, przekonać, że nie warto wchodzić w spór, to zadaniem instytucji powołanych do dbania o wolność ekspresji jest mu to uniemożliwić i pouczyć tak jak niepokornego kierowcę. Miarą wolności słowa nie są przecież decybele – przeciwnie, można by rzec: słyszalność głosów najsłabszych.

Porozumienie pomiędzy podziałami?

Dlaczego dopuszczanie wszystkich, w tym najsłabszych głosów jest ważne? Dlatego, że właściwie nie ma dobrych argumentów za żadną inną strategią. „Czyż nie jestem tak samo wolno urodzona jak mężczyzna?” – zapytywała postać w satyrycznej sztuce piętnującej pomieszanie genderowe (kobiety w spodniach, mężczyźni w lokach i koronkach) w przedcromwellowskiej Anglii.

„… – a dla jakich powodów? Bo jestem Żydem. Alboż Żyd nie ma oczu? Alboż Żyd nie ma rąk, członków, organów, zmysłów, uczuć i namiętności? Alboż się nie żywi tym samym pokarmem, ran nie odbiera od tej samej broni, nie ulega tym samym chorobom, nie leczy się tymi samymi lekarstwami, nie grzeje się i nie oziębia tym samym latem i tą samą zimą co chrześcijanin? Gdy nas ukłujesz, czy nam krew nie ciecze? Czy nie śmiejemy się, kiedy nas łechcesz? Kiedy nam truciznę zadasz, czy nie umieramy?” – naciera Shylock w Kupcu weneckim.

Ain’t I a Woman?” – „czyż nie jestem kobietą?” – grzmiała w słynnym przemówieniu była niewolnica, abolicjonistka i protofeministka Sojourney Truth. To są pytania retoryczne. Nawet gdy kogoś kusi, by odpowiedzieć „Nie”, zaraz wikła się on w poszukiwaniu niemożliwych do znalezienia argumentów na obronę tego wykluczenia. Więc pierwszym powodem jest proste „A dlaczego nie?”.

Ale to nie wszystko. Jak pisał Walter Lippmann w fundamentalnej dla myślenia o współczesnej demokracji książce Opinia publiczna, tak naprawdę wszyscy, jeśli chodzi o nasze wspólne życie, o cudzy, a często nawet nasz własny interes, mamy dostęp do niewielkiej liczby realiów, które uzupełniamy sporą dozą fikcji.

Innymi słowy, przestrzeń publiczna jest wypełniona zbiorowymi halucynacjami (przykładem takiej halucynacji jest przypisywanie własnej frustracji komuś, uzurpowanie sobie poczucia wszechmocy itp. Jeśli chodzi o konkrety, taką halucynacją jest przekonanie, że zakaz aborcji będzie skuteczny i rozwiąże problem z dzietnością). Żeby to wszystko – nasze wspólne życie, polityka jako zarządzanie wspólnymi sprawami, funkcjonowanie w przestrzeni publicznej, ale też np. instytucje prawa – mogło jednak działać, halucynacje raz na jakiś czas muszą się spotykać z rzeczywistością.

To dlatego, jak od lat pokazują badania międzynarodowej firmy konsultingowej McKinsey, najlepsze decyzje podejmują heterogeniczne grupy – najskuteczniej weryfikują swoje wzajemne fikcje, eliminując z nich najbardziej niebezpieczne ślepe plamki (szerzej pisałam o tym, badając korzyści z przywództwa kobiet:

Pewne sposoby ekspresji w przestrzeni publicznej: marsze, przed którymi ludzie uciekają z miasta, demonstracje-oblężenia w sytuacji znacznej nierównowagi sił, mowa promująca nienawiść – mają na celu lub jako swoją niezauważoną konsekwencję uciszanie, zrywanie rozmowy. To naruszanie reguł przestrzeni metaksy, przestrzeni wspólnego robienia sobie miejsca. Dziś możemy zadać sobie pytanie – jako obywatele i obywatelki współtworzący swoją demokrację – czy nie pora zmienić naszą wspólną umowę polityczną na taką, w której władza ze „wspólnika krzyku” staje się gospodarzem i gwarantem konstruktywnej rozmowy?

;
Na zdjęciu Agata Czarnacka
Agata Czarnacka

Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.

Komentarze