0:00
0:00

0:00

Już pierwsze dwa dni szkoły ujawniły słabości rządowych rozporządzeń i wytycznych. Przypomnijmy, że ministerstwo szczegółowo opracowało jedynie plan postępowania na wypadek wykrycia przypadku koronawirusa w placówce. Jego uzupełnieniem są wytyczne, w których MEN dopuszcza przejście w tryb nauki mieszanej (hybrydowej) lub zdalnej.

Jednak w wywiadzie dla „Gazety Prawnej" wiceszefowa GIS, powiedziała, że jedynym wskazaniem do ograniczenia nauki w szkołach jest wykrycie ogniska na terenie placówki. „Inny niż stacjonarny tryb nauczania, to jak strzelanie z łuku do komara" - tłumaczyła Izabela Kucharska.

A to oznacza, że wytycznych nie da się zastosować w ramach profilaktyki zakażeń np. gdy szkoła znajduje się w żółtej lub czerwonej strefie albo wprowadzenie zasad bezpieczeństwa jest niemożliwe (powodem może być zbyt duża ilość uczniów, ale o tym dalej).

Z informacji podanych dziś, 2 września przez przez MEN wynika, że

zaledwie 12 placówek w kraju pracuje w trybie mieszanym, a 47 - pracuje zdalnie. To stanowi 0,12 proc. wszystkich szkół i przedszkoli.

Przeczytaj także:

W rekomendacjach sanitarnych GIS ograniczył się do zaleceń częstszego mycia rąk, wietrzenia klas, dystansowania się i stworzenia izolatoriów. Część samorządów próbowała uzupełnić luki. Komisja Edukacji przy prezydencie Warszawy już w połowie sierpnia przygotowała szczegółowy zestaw rozwiązań, z których mogą skorzystać dyrektorzy. Część z nich wprowadziła obowiązkową dezynfekcję rąk i pomiar temperatur na wejściach, nakaz noszenia maseczek czy zakaz wejścia dla rodziców.

„Część rodziców stosuje się do obostrzeń, ale martwi się długimi kolejkami, które w związku z nowymi zasadami ustawiają się przed szkołami. Są też tacy, którzy nie zgadzają się na pomiar temperatur u ich dzieci czy noszenie maseczek. Dyrektorzy dzwonią do nas zaniepokojeni, bo nie mają podstawy prawnej, by egzekwować zasady, które wprowadzili" - tłumaczy OKO.press Dorota Łoboda, radna Warszawy, przewodnicząca stołecznej Komisji Edukacji.

„Gazeta Prawna" poinformowała, że niektóre samorządy odbierają pisma od rodziców, którzy powołując się na konstytucję i negując wytyczne szkół, MEN i GIS, nie zgadzają się na nowe zasady sanitarne, w tym umieszczanie przeziębionych dzieci w izolatkach.

Dyrektorzy, w obawie przed pozwami, próbują zobowiązać rodziców do podpisania oświadczeń, które zdejmują ze szkół i samorządów odpowiedzialności za ewentualne zakażenia. Taki sygnał dostaliśmy od jednej z naszych czytelniczek. "W sytuacji zarażenia się mojego dziecka na terenie placówki nie będę wnosił skarg, zażaleń, pretensji do dyrektora szkoły oraz Organu Prowadzącego, będąc całkowicie świadom zagrożenia epidemiologicznego wynikającego z panującej obecnie pandemii" - czytamy w przesłanym dokumencie.

MEN podkreśla, że nie ma podstaw prawnych do podpisywania przez rodziców podobnych oświadczeń, a podpis nie pozbawia ich prawa dochodzenia odszkodowania w razie zakażenia. Ale rodzice denerwują się, że wszyscy umywają ręce od odpowiedzialności.

Dorota Łoboda uważa, że gdyby wytyczne sanitarne miały powagę rządowego rozporządzenia, nie byłoby problemu rodziców, którzy w pandemię nie wierzą i stosują sabotaż. „Samo zarządzenie dyrektora to za mało" - dodaje. Sytuacja wywołuje chaos. Jak bowiem przekonać dzieci, by naciągały na nos maseczkę w przestrzeniach wspólnych, gdy widzą wokół niekonsekwencję, a także sceptycyzm rodziców?

Wszystkie winy Zalewskiej

Przepełnione szkoły, szczególnie w dużych miastach, to problem znany nie od dziś. A dokładnie od reformy edukacji Anny Zalewskiej. W ostatnich latach pisaliśmy o kolejkach do toalet czy szatni, tłoku na korytarzach i brakujących pracowniach. Dyrektorzy tych szkół próbują zadbać o bezpieczeństwo uczniów m.in. rozszerzając naukę na zmiany, nawet w najmłodszych klasach. W jednej z warszawskich szkół uczniowie klasy II, czyli dzieci w wieku siedmiu i ośmiu lat, mają lekcje do godz. 16:40.

„Rano salę zajmuje inna klasa, potem długa przerwa na wietrzenie, mycie i dezynfekcję ławek – i kolejna klasa zaczyna pierwszą lekcję dopiero o 12.35 lub 13.35. I tak pięć dni w tygodniu" - pisze nasza czytelniczka. „Rodzic albo przyprowadza dziecko przed pracą i wtedy uczeń jest 10 godzin w szkole. Albo jak ma więcej szczęścia i elastyczny czas pracy, to siedzi z dzieckiem do 13.00 w domu i zaprowadza je do szkoły po obiedzie".

Różne pory rozpoczęcia lekcji wymuszają też zadbanie o bezpieczeństwo przy wejściu do szkół. „Część uczniów zaczyna lekcje o 7:40, inni pół godziny później. Od rodziców, szczególnie dwójki czy trójki dzieci w wieku szkolnym, wymaga to niezłej gimnastyki. A dla dyrektorów oznacza jeszcze większe trudności w układaniu planów" - tłumaczy Łoboda.

„Mieszkam ze starszą, schorowaną babcią"

Sfrustrowani są też uczniowie. Od uczennicy III klasy jednego z techników w Szczecinie dostaliśmy informację, że zasady, choć ładnie wyglądają na papierze, w praktyce zupełnie nie działają.

„Rozpoczęcie roku szkolnego zaczęło się o godzinie 12:00, równolegle z kilkoma innymi klasami. Z uwagi na pandemię były różne godziny dla różnych klas, aby uniknąć tłumów. Niestety nie udało się to. Zdecydowana większość wchodząc do szkoły nie miała maseczek. Wicedyrektorka chodziła i zwracała uwagę tym, którzy nie przestrzegali obowiązku zasłaniania nosa i ust, aczkolwiek w szkole mamy aż trzy budynki po kilka pięter. Nie da się upilnować każdego. W drodze do klasy zszokował mnie fakt osób, które siedziały ściśnięte na dwóch ławkach, znajdujących się naprzeciw siebie. Żadna osoba nie posiadała tam maseczki, bezpieczna odległość zdecydowanie nie była zachowana. Nauczyciele nie zwracają na to uwagi.

W sali wszyscy usiedliśmy blisko siebie również bez maseczek, po czym przeczytany został regulamin. Zawarte w nim było m.in. to, że maseczki i płyny do dezynfekcji zostaną przekazane szkole przez ministerstwo. Pani wychowawczyni od razu zdementowała tą informację.

Szkoła nie dostała żadnych maseczek, a płyny zostały zakupione z pieniędzy szkolnych.

Na korytarzach nie da uniknąć się tłoku, mimo tego, że o godzinie 12:00 nie było wszystkich uczniów, którzy chodzą do naszej szkoły. Dyrektor od razu zapowiedział, że nie da się uniknąć tłumów i gromadzeń uczniów w naszej szkole, ze względu na to, jak wąskie mamy korytarze i fakt, że nie ma gdzie stanąć.

Mieszkam ze starszą schorowaną babcią, boję się, że mogę ją zarazić. Mi się nic nie stanie. Jestem młoda, ale ona? Kto za to weźmie odpowiedzialność? Rząd?"

„Zgłosiłam, że jestem chora. Wychowawczyni kazała iść na lekcje"

Za to Ola, uczennica III klasy liceum ogólnokształcącego, przesłała nam relację, w której opisuje, jak w praktyce działa zasada „uczeń przeziębiony zostaje w domu".

„Choruję. To znaczy mam przeziębienie - katar, kaszel mokry, wiadomo czasami ból mięśni czy głowy. Gdy 1 września nasza wychowawczyni poinformowała nas o tym, ze każdy »katarek«, »kaszelek« trzeba zgłaszać i »dziecko« zostanie odesłane do domu, zapaliła mi się czerwona lampka. Poinformowałam wychowawczynię, ze jestem chora i nie mogę oddychać przez maseczkę, bo mam zatkane zatoki. Co Pani mi na to odpowiedziała?

Zdziwiona zapytała, czy nie mam przyłbicy albo zamiast maseczki mogę zakrywać się szalikiem. Odchodząc kazała mi iść na lekcje.

Zapytacie, dlaczego w ogóle poszłam wtedy do szkoły? Tu zaczął się mój potrzask. Poszłam, bo bałam się komentarza mojej sfiksowanej nauczycielki, że »Ola jest leniwa«. Pojechałam autobusem do szkoły. Po 30 minutach w autobusie z maseczka na twarzy już miałam dosyć. Pomimo woli nauczycielki poszłam do dyrektora. On od razu kazał mi iść do izolatki szkolnej i wezwał rodziców, bo mimo faktu, iż mam już skończone 18 lat nie mogli mnie wypuścić samej ze szkoły.

Siedziałam w »izolatce« niecała godzinę. Do słowa izolatka dodałam cudzysłów, ponieważ wyglądała po prostu jak więzienie, tylko krat w oknach brakowało. Podczas kiedy siedziałam w izolatce zadzwoniłam do sekretariatu szkoły z prośbą, aby ktoś przyszedł zmierzyć mi temperaturę. Dyrektor z termometrem przyszedł po 25 minutach i sam chyba nie wierzył w to, że wie jak go użyć. Temperatura - 34.4".

Nauczyciele wędrujący w czasach epidemii

Szkoła w pandemii dopiero się przegryza, ale wiadomo, że problemy generować będzie też sposób zatrudnienia nauczycieli. Po reformie edukacji wzrosła liczba „wędrujących" pedagogów, którzy uzupełniają etat w kilku placówkach albo pracują ponad pensum, by godnie zarabiać.

Według szacunków ZNP może to być nawet 100 tys. nauczycieli.

A to oznacza, że objęcie kwarantanną osób z kontaktu z zakażonym w jednej placówce może skutkować unieruchomieniem kilku kolejnych. Pierwszy przykład reakcji łańcuchowej już mamy. Po wykryciu zakażenia u nauczycielki pracującej w gminie Łukowica (woj. małopolskie), zdalną naukę rozpoczęły aż cztery szkoły: w Jadamowli, Jastrzębiu, Świdniku i Łukowicy. Trzydzieścioro nauczycieli przebywa na kwarantannie.

W OKO.press będziemy przyglądać się problemom, z którym mierzą się szkoły. Relacje i zgłoszenia przyjmujemy na adres: [email protected]

;
Na zdjęciu Anton Ambroziak
Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze